[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Stój! Stój, bo strzelam- wołał unosząc się w strzemionach i celując w gęstwinę, skąd dobiegał trzaskgałęzi, musiała pełzać dołem jak jaszczurka.Jednak nie strzelił.Powrócili dooficera, który wydawał rozkazy, gdzie mają się rozstawić.- Zostawcie ją.Wprowadzi nas na trop- powiedział.- Na pewno się umówili, gdzie się mają spotkać.Zgubiła męża, teraz zgubikochanka- tłumaczył spokojnie.- Ona jest szalona z miłości.Szalona z miłości- zapadło w Istvana- on też był szalony, wymykając się od obowiązków i wbrew woli Margit próbującją odnalezć.Miłość.Czuł, że ociera się o potężny żywioł, który z jednakąłatwoś- cią tworzy i niszczy.Dobrze, że policjant nie strzelił.Terey wiedział,że musiałby się rzucić na niego.Oddychał głęboko, powoli wracał mu spokój.Czyżbym aż tak bardzo był po stronie dziewczyny, która podeptała wszystkiewięzy? Poszła za głosem, który znam.Ona jest dzika- rozważał, ale miało to sens odmienny: prawdziwa, ma odwagę być sobą.- Co z nim zrobicie?- wskazał na rannego, którego podtrzymywała matka.- Powinien pójść do szpita- la.- Transport konno, a tym bardziej tongą tylko mu zaszkodzi, zresztą trzeba gospytać- nachylił się oficer.- Czy chcesz, żebyśmy ciebie zabrali?- Tak- odpowiedziała żarliwie matka.- Ratujcie go.- Nie- stęknął ranny- zaczekam tu.- Chcesz na nią czekać?- krzyknęła oburzona stara.- Ona wróci, ale z tamtym, bo do niego uciekła.Słyszysz, ona wróci, żebypatrzeć, jak on cię zabija.Tego chcesz?- Tak - szepnął, poruszył bezwładnymi palcami zarytymi w namokłej ziemi.- Więc nie możemy go zabrać- z ulgą odetchnął oficer.- Nie chce, to nie.- Jeżeli trzeba, dam auto- powiedział profesor.Istvana ogarnął lęk, że to może być koniec wyprawy, wrócąi on już nigdy Margit nie zobaczy, gorąco pragnął, żeby oficer zakończył targ.Niech ranny zostanie.- Przecież on wcale nie krwawi- upierał się oficer.- Krew zbiera się w opłucnej w środku- kołysał fonendoskopem profesor.- Mogą być komplikacje.- Mogą, ale nie muszą- Istvan powiedział tak żarliwie, aż się zawstydził tonu własnego głosu, któryodpychał rannego.- Co by pan z nim zrobił w szpitalu?- Może spróbowałbym ucisku, żeby osłabić ruchy płuca.Ale skrzep, jaki się tamformuje, sam zasklepi ranę i naciśnie- sięgnął po torbę sanitariusza, a Terey odetchnął, zrozumiawszy, że pojadądalej.- Zosta- wię mu trochę kodeiny- dogrzebał się buteleczki.- Powiedz jej, żeby dała mu parę kropel z wodą, jakby zaczął kaszleć.Nie wolnogo kłaść.Ma tak siedzieć.Matka ścisnęła w dłoni buteleczkę i patrzyła na nichnieprzytomnymi oczami, obejmowała ramieniem syna, który zdawał się drzemać zbezwładnie przechyloną głową.- Czy mam panów odprowadzić?- zapytał oficer.Policjant trzymał dwa konie, które dreptały szarpiąc wodze,zaniepokojone odjazdem reszty patrolu.- Dziękuję.Sami trafimy.Chwilę mocował się z koniem już jedną nogą wstrzemieniu, nim wskoczył, i niedbale zasalutowawszy odjechał kłusem.Kiedydoszli do mokrych łąk, Istvan odwrócił się, żegnając ostatnim spojrzeniem paręskuloną pod czerwonawą ścianą chałupy.Matka kucająca przy bezwładnym ciele synaprzypomniała mu, aż szyderczą w okrucieństwie, gotycką pietę.Profesor włożyłrękę do kieszeni i odruchowo włączył radio, jednak wrzaskliwe głosy saksofonu wogromie otwartego krajobrazu, wśród wysokich traw i drzew cierniowych, wprzybierającym chórze zgrzytów, dzwonienia i brzęku milionów owadów, któreosuszywszy pokrywy, ocalone z potopu chwali- ły słońce, brzmiały jakświętokradztwo, więc wyłączył aparat.- Sądzi pan, że ona wróci do męża?- zastanawiał się T