[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kampus Uniwersytetu Massachusetts-Boston znajduje się w Dorche-ster tuż obok przystani.Budynki kampusu są tak niewzruszone i pozba-wione wdzięku jak średniowieczne fortyfikacje, a we wczesne letnie dnibrązowe ceglane mury i szare betonowe przejścia zdają się wchłaniać igromadzić gorąco.Jest to brzydsza przyrodnia siostra uczelni, któraprzyjmuje młodych ludzi starających się zdobyć dodatkową porcję edu-kacji.W pewnym momencie zgubiłem się w betonowym morzu, musiałemzapytać o drogę, nim znalazłem właściwą klatkę schodową, prowadzącądo wysłużonego baru na zewnątrz stołówki.Zawahałem się na moment,a potem spostrzegłem profesora Corcorana, który machał do mnie zjednego ze spokojniejszych miejsc w sali.Prezentacja trwała krótko, uścisnęliśmy sobie ręce i wymieniliśmykilka słów na temat nietypowego dla tej pory roku upału.- A więc - zaczął profesor, gdy już usiadł i pociągnął łyk wody mine-ralnej - w jaki sposób mógłbym panu pomóc?- Michael O'Connell - odparłem.- Ukończył u pana dwa kursy in-formatyki kilka lat temu.Miałem nadzieję, że będzie pan mógł go sobieprzypomnieć.Corcoran skinął głową.- Istotnie, pamiętam go - powiedział.- To znaczy, nie powinienem wgruncie rzeczy, ale pamiętam i już to o czymś świadczy.- Dlaczego?- Wciągu kilku ostatnich lat setki studentów przeszły te same dwakursy, co on.To oznacza mnóstwo testów, mnóstwo dyplomów ukoń-czenia kursu, mnóstwo twarzy.Po jakimś czasie wszyscy uczniowie zle-wają się w jedną postać w niebieskich dżinsach, czapce bejsbolowej od-wróconej daszkiem do tyłu, pracującą w dwóch różnych miejscach, byzarobić na studia.- Ale O'Connell.- No cóż, ujmę to w ten sposób: nie jestem zaskoczony, że ktoś zada-je pytania dotyczące jego osoby.Profesor był niedużym, żylastym mężczyzną o jasnych rudawo-złotych, rzedniejących włosach.Nosił dwuogniskowe okulary.Z kieszeni82koszuli wystawał mu rząd piór i ołówków.Miał przy sobie wysłużonąpłócienną teczkę.- Aha - ciągnąłem.- Czemu to pana nie zaskakuje?- Zawsze myślałem, że mógłby się tu zjawić detektyw z jakimiś pyta-niami na temat O Connella.Albo ktoś z FBI czy może zastępca prokura-tora generalnego lub jakiś adwokat.Wie pan, kto przychodzi na mójkurs? Studenci, którzy słusznie się spodziewają, że umiejętności, jakie tunabędą, znacznie poprawią ich perspektywy finansowe.Problem polegana tym, że im większe doświadczenie zdobywa student, tym lepiej widzi,jak można niewłaściwie spożytkować zdobytą wiedzę.- Niewłaściwie?- Aagodniejsze słowo niż to, które w pełni oddaje prawdę.Wygła-szam cały wykład na temat łamania prawa, jednakże.- O Connell?- Większość tych dzieciaków, które wybierają ową ciemną stronę.-mówiąc te słowa, zaśmiał się cicho.- No cóż, oni są właśnie tacy, jakmożna by oczekiwać.Wyrośnięci durnie i nieudacznicy do n-tej potęgi.Najczęściej sprawiają same kłopoty.Włamują się do komputerów, prze-syłają sobie gry, nie płacąc za licencje, kradną pliki muzyczne lub kopiu-ją filmy z Hollywood, zanim zostaną rozprowadzone na DVD.AleO Connell był inny.- Niech mi pan wyjaśni różnicę.- On był kimś o wiele grozniejszym i o wiele bardziej przerażającym.- Dlaczego?- Ponieważ dobrze wiedział, czym jest w istocie komputer: narzę-dziem.A jakich narzędzi potrzebuje czarny charakter? Noża? Pistoletu?Samochodu, którym mógłby szybko zniknąć? To zależy od tego, jakieprzestępstwo zamierza popełnić, prawda? Komputer może być równieskuteczny jak broń kaliber 9 milimetrów, gdy trafi w niewłaściwe ręce.Aniech mi pan wierzy, to były naprawdę złe ręce.- Skąd pan to wiedział?- Wiedziałem od pierwszej chwili.Nie wyglądał jak zmokła kura aniktoś lekko oszołomiony światem, jak wielu innych studentów.Miał ten,no nie wiem, jakiś wewnętrzny luz.Był przystojny.Dobrze zorganizowa-ny.Ale promieniowało z niego coś niebezpiecznego.Jakby nie liczyłosię dla niego nic, poza nikomu niezdradzanymi własnymi planami.Akiedy się patrzyło na niego z bliska, miał niepokojący wyraz oczu, spoj-rzenie mówiące lepiej nie wchodz mi w drogę.Wie pan, oddał kiedyśzadaną pracę kilka dni po terminie, więc zrobiłem to, co zawsze robię wtakich wypadkach i o czym uprzedzam każdą grupę pierwszego dniazajęć, obniżyłem mu ocenę o jeden stopień za każdy dzień spóznienia.Przyszedł do mnie i powiedział, że byłem niesprawiedliwy.Jak pan się83domyśla, nie był to pierwszy przypadek, że student pojawił się u mnieposkarżyć się na ocenę.Lecz rozmowa z O'Connellem była inna niż po-przednie.Nie wiem, jak on to zrobił, ale to ja znalazłem się w pozycjikogoś, kto się usprawiedliwia.Im dłużej wyjaśniałem mu, że to nie byłoniesprawiedliwe, tym bardziej zwężały się jego oczy.Patrzył jak czło-wiek, który za chwilę może clę uderzyć.Ani razu ml nie groził, niczegonie sugerował ani nie uczynił niczego jawnie wrogiego.Ale przez całyczas naszej rozmowy czułem, że to właśnie robił.Ostrzegał mnie.- To robi wrażenie.- Przez cały wieczór nie mogłem o tym zapomnieć.%7łona mnie pyta-ła, co się dzieje, a ja musiałem odpowiadać: Nic , choć to nie byłaprawda.Miałem wrażenie, że udało ml się uniknąć czegoś naprawdęprzerażającego.- Nigdy nic panu nie zrobił?- No cóż, pewnego dnia, jakby mimochodem dał ml do zrozumienia,że wie, gdzie mieszkam.- I.?- Tylko tyle.I w ten sposób to się skończyło.- W jaki sposób?- Złamałem wszystkie swoje zasady.Poniosłem całkowitą moralnąklęskę.Poprosiłem go do siebie po zajęciach, powiedziałem mu, że po-pełniłem błąd, że to on miał rację, I dałem mu A za pracę i A jako ocenęsemestralną.Nic na to nie powiedziałem.- A więc - zapytał profesor Corcoran, zbierając swoje rzeczy - kogoon zabił?10.Kiepski początekHope była w kuchni.Czekając na powrót Sally, przygotowała daniewedług nowego przepisu.Spróbowała sosu, sparzyła się w język i zaklęłapod nosem.Uznała, że nie ma dobrego smaku i przestraszyła się, żeobiad się nie uda.Ogarnęło ją uczucie bezradności wywołane czymśznacznie poważniejszym niż klęska kulinarna; łzy zakręciły się jej woczach.Nie umiała powiedzieć, dlaczego w ich relacjach z Sally wciąż trwataki trudny okres.Kiedy analizowała wszystko powierzchownie, wydawało się, że niema żadnych powodów uzasadniających przeciągające się okresy milcze-nia i liczne napięcia między nimi.Ani Sally w jej praktyce prawniczej,84ani ona w szkole nie miały poważnych zmartwień czy problemów.Podwzględem finansowym wiodło im się całkiem dobrze, mogły się wybraćna urlop do egzotycznych krajów albo kupić nowy samochód, a nawetprzerobić kuchnię, gdyby miały na to ochotę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Kampus Uniwersytetu Massachusetts-Boston znajduje się w Dorche-ster tuż obok przystani.Budynki kampusu są tak niewzruszone i pozba-wione wdzięku jak średniowieczne fortyfikacje, a we wczesne letnie dnibrązowe ceglane mury i szare betonowe przejścia zdają się wchłaniać igromadzić gorąco.Jest to brzydsza przyrodnia siostra uczelni, któraprzyjmuje młodych ludzi starających się zdobyć dodatkową porcję edu-kacji.W pewnym momencie zgubiłem się w betonowym morzu, musiałemzapytać o drogę, nim znalazłem właściwą klatkę schodową, prowadzącądo wysłużonego baru na zewnątrz stołówki.Zawahałem się na moment,a potem spostrzegłem profesora Corcorana, który machał do mnie zjednego ze spokojniejszych miejsc w sali.Prezentacja trwała krótko, uścisnęliśmy sobie ręce i wymieniliśmykilka słów na temat nietypowego dla tej pory roku upału.- A więc - zaczął profesor, gdy już usiadł i pociągnął łyk wody mine-ralnej - w jaki sposób mógłbym panu pomóc?- Michael O'Connell - odparłem.- Ukończył u pana dwa kursy in-formatyki kilka lat temu.Miałem nadzieję, że będzie pan mógł go sobieprzypomnieć.Corcoran skinął głową.- Istotnie, pamiętam go - powiedział.- To znaczy, nie powinienem wgruncie rzeczy, ale pamiętam i już to o czymś świadczy.- Dlaczego?- Wciągu kilku ostatnich lat setki studentów przeszły te same dwakursy, co on.To oznacza mnóstwo testów, mnóstwo dyplomów ukoń-czenia kursu, mnóstwo twarzy.Po jakimś czasie wszyscy uczniowie zle-wają się w jedną postać w niebieskich dżinsach, czapce bejsbolowej od-wróconej daszkiem do tyłu, pracującą w dwóch różnych miejscach, byzarobić na studia.- Ale O'Connell.- No cóż, ujmę to w ten sposób: nie jestem zaskoczony, że ktoś zada-je pytania dotyczące jego osoby.Profesor był niedużym, żylastym mężczyzną o jasnych rudawo-złotych, rzedniejących włosach.Nosił dwuogniskowe okulary.Z kieszeni82koszuli wystawał mu rząd piór i ołówków.Miał przy sobie wysłużonąpłócienną teczkę.- Aha - ciągnąłem.- Czemu to pana nie zaskakuje?- Zawsze myślałem, że mógłby się tu zjawić detektyw z jakimiś pyta-niami na temat O Connella.Albo ktoś z FBI czy może zastępca prokura-tora generalnego lub jakiś adwokat.Wie pan, kto przychodzi na mójkurs? Studenci, którzy słusznie się spodziewają, że umiejętności, jakie tunabędą, znacznie poprawią ich perspektywy finansowe.Problem polegana tym, że im większe doświadczenie zdobywa student, tym lepiej widzi,jak można niewłaściwie spożytkować zdobytą wiedzę.- Niewłaściwie?- Aagodniejsze słowo niż to, które w pełni oddaje prawdę.Wygła-szam cały wykład na temat łamania prawa, jednakże.- O Connell?- Większość tych dzieciaków, które wybierają ową ciemną stronę.-mówiąc te słowa, zaśmiał się cicho.- No cóż, oni są właśnie tacy, jakmożna by oczekiwać.Wyrośnięci durnie i nieudacznicy do n-tej potęgi.Najczęściej sprawiają same kłopoty.Włamują się do komputerów, prze-syłają sobie gry, nie płacąc za licencje, kradną pliki muzyczne lub kopiu-ją filmy z Hollywood, zanim zostaną rozprowadzone na DVD.AleO Connell był inny.- Niech mi pan wyjaśni różnicę.- On był kimś o wiele grozniejszym i o wiele bardziej przerażającym.- Dlaczego?- Ponieważ dobrze wiedział, czym jest w istocie komputer: narzę-dziem.A jakich narzędzi potrzebuje czarny charakter? Noża? Pistoletu?Samochodu, którym mógłby szybko zniknąć? To zależy od tego, jakieprzestępstwo zamierza popełnić, prawda? Komputer może być równieskuteczny jak broń kaliber 9 milimetrów, gdy trafi w niewłaściwe ręce.Aniech mi pan wierzy, to były naprawdę złe ręce.- Skąd pan to wiedział?- Wiedziałem od pierwszej chwili.Nie wyglądał jak zmokła kura aniktoś lekko oszołomiony światem, jak wielu innych studentów.Miał ten,no nie wiem, jakiś wewnętrzny luz.Był przystojny.Dobrze zorganizowa-ny.Ale promieniowało z niego coś niebezpiecznego.Jakby nie liczyłosię dla niego nic, poza nikomu niezdradzanymi własnymi planami.Akiedy się patrzyło na niego z bliska, miał niepokojący wyraz oczu, spoj-rzenie mówiące lepiej nie wchodz mi w drogę.Wie pan, oddał kiedyśzadaną pracę kilka dni po terminie, więc zrobiłem to, co zawsze robię wtakich wypadkach i o czym uprzedzam każdą grupę pierwszego dniazajęć, obniżyłem mu ocenę o jeden stopień za każdy dzień spóznienia.Przyszedł do mnie i powiedział, że byłem niesprawiedliwy.Jak pan się83domyśla, nie był to pierwszy przypadek, że student pojawił się u mnieposkarżyć się na ocenę.Lecz rozmowa z O'Connellem była inna niż po-przednie.Nie wiem, jak on to zrobił, ale to ja znalazłem się w pozycjikogoś, kto się usprawiedliwia.Im dłużej wyjaśniałem mu, że to nie byłoniesprawiedliwe, tym bardziej zwężały się jego oczy.Patrzył jak czło-wiek, który za chwilę może clę uderzyć.Ani razu ml nie groził, niczegonie sugerował ani nie uczynił niczego jawnie wrogiego.Ale przez całyczas naszej rozmowy czułem, że to właśnie robił.Ostrzegał mnie.- To robi wrażenie.- Przez cały wieczór nie mogłem o tym zapomnieć.%7łona mnie pyta-ła, co się dzieje, a ja musiałem odpowiadać: Nic , choć to nie byłaprawda.Miałem wrażenie, że udało ml się uniknąć czegoś naprawdęprzerażającego.- Nigdy nic panu nie zrobił?- No cóż, pewnego dnia, jakby mimochodem dał ml do zrozumienia,że wie, gdzie mieszkam.- I.?- Tylko tyle.I w ten sposób to się skończyło.- W jaki sposób?- Złamałem wszystkie swoje zasady.Poniosłem całkowitą moralnąklęskę.Poprosiłem go do siebie po zajęciach, powiedziałem mu, że po-pełniłem błąd, że to on miał rację, I dałem mu A za pracę i A jako ocenęsemestralną.Nic na to nie powiedziałem.- A więc - zapytał profesor Corcoran, zbierając swoje rzeczy - kogoon zabił?10.Kiepski początekHope była w kuchni.Czekając na powrót Sally, przygotowała daniewedług nowego przepisu.Spróbowała sosu, sparzyła się w język i zaklęłapod nosem.Uznała, że nie ma dobrego smaku i przestraszyła się, żeobiad się nie uda.Ogarnęło ją uczucie bezradności wywołane czymśznacznie poważniejszym niż klęska kulinarna; łzy zakręciły się jej woczach.Nie umiała powiedzieć, dlaczego w ich relacjach z Sally wciąż trwataki trudny okres.Kiedy analizowała wszystko powierzchownie, wydawało się, że niema żadnych powodów uzasadniających przeciągające się okresy milcze-nia i liczne napięcia między nimi.Ani Sally w jej praktyce prawniczej,84ani ona w szkole nie miały poważnych zmartwień czy problemów.Podwzględem finansowym wiodło im się całkiem dobrze, mogły się wybraćna urlop do egzotycznych krajów albo kupić nowy samochód, a nawetprzerobić kuchnię, gdyby miały na to ochotę [ Pobierz całość w formacie PDF ]