[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Niech mama posłucha.Całymi dniami i nocami siedziałem tu w ukryciu sam jakpalec.I niech mama zgadnie, o kim myślałem.O Casy'm! Chłop gadał jak najęty.Zanudzał mnieczasem na śmierć.A teraz myślałem o wszystkim, co mówił, i przypomniałem sobie po koleiwszyściutko.Opowiadał, jak to kiedyś odszedłna pustynię, żeby odnalezć własną duszę, i jak tam zrozumiał, że jego dusza nie należy tylko do niego.Mówił, że ma w sobie tylko maleńki kawałeczek jakiejś jednej wielkiej, ogromnej duszy.Mówił, żenie warto siedzieć na pustyni, bo ten jego mały kawałeczek duszy nie zda się na nic, jeżeli nie połączysię z tą wielką duszą i nie będzie z nią razem.Aż się dziwię, że tak wszystko spamiętałem.Nieprzyszło mi nigdy na myśl, że słuchałem tak pilnie tego, co Casy wygadywał.Ale teraz wiem, że to nanic, kiedy człowiek jest sam.- Poczciwy był ten Casy - szepnęła matka.- Kiedyś cytował coś z Pisma świętego.Ale nie brzmiało towcale jak Biblia, która ciągle grozi ogniem piekielnym.Dwa razy powtarzał te słowa, zapamiętałem je sobie.To podobno z Księgi Eklezjasty.- A jakie to słowa, Tom?- Takie: "Lepiej tedy dwom być społem niż jednemu, albowiem mają pożytek ze swego towarzystwa.Jeśli jeden upadnie, drugi go podeprze.Biada samemu, bo jeśli upadnie, nie ma nikogo, kto by gopodniósł." To pierwsza część.- Mów, Tom - prosiła matka.- Mów dalej.- Jeszcze tylko parę słów: "Jeśli dwaj spać będą, zagrzeje się jeden od drugiego; jeden jako sięzagrzeje? Jeśli też kto przemoże jednego, dwóch mu się oprze; troisty sznur niełatwo się przerywa."- I tak jest w Piśmie świętym?- Casy mówił, że tak jest w Księdze Eklezjasty.- Cicho! Posłuchaj!- To tylko wiatr.Nasłuchałem się go tutaj.I zacząłem rozmyślać.Mamo.wszystkie kazania są o biedzie i o tym, że tak już być musi, bo jak nie masz, człowieku, nic, to złóżpobożnie ręce i czekaj, aż ci, psiakrew, po śmierci podadzą lody na złotym półmisku.Ale ta KsięgaEklezjasty powiada, że dwóch ma z siebie lepszy pożytek.- Tom, co ty chcesz począć z sobą?Milczał dłuższą chwilę.- Myślałem też, jak to było w tamtym obozie rządowym.Nasi ludzie rządzili się sami, a jakdochodziło do bójki, to sami robili porządek.Nie było tam policjantów wymachujących o byle copistoletami, a przecież bez nich był większy spokój niż z nimi.I zastanawiałem się, dlaczego niemożemy tego zrobić wszędzie.Dlaczego nie możemy wyrzucić na zbity pysk policjantów, bo toprzecież nie nasi ludzie.I pracować razem dla siebie, razem uprawiać własną ziemię.- Tom - powtórzyła - co chcesz zrobić?- To samo, co Casy - odpowiedział.- Ale przecież jego zabili.- To prawda.Nie zdążył chłop schylić się w porę.Zabili go, choć nie zrobił nic złego.Myślałem nadtym diabli wiedzą jak długo, myślałem i o tym, że nasi ludzie żyją jak świnie, a dobra, żyzna ziemiależy odłogiem, że jakiś jeden drań ma milion akrów, a sto tysięcy dobrych rolników zdycha z głodu.Iprzyszło mi do głowy, że jakby wszyscy nasi zebrali się razem i podnieśli krzyk, jak tamci pod bramąHoopera, choć przecie było ich tak mało.Matka przerwała:- Tom, zaszczują cię i wykończą, jak wykończyli młodego Floyda.- Zcigać i szczuć będą mnie tak czy owak.Szczują wszystkich naszych ludzi.- Ale już nie zabijesz nikogo, Tom?- Nie.Myślałem, że póki i tak jestem wyjęty spod prawa, mógłbym.E, do diabła, nie zastanawiałemsię jeszcze nad tym tak dokładnie, mamo.Niech mi mama da teraz spokój!Siedzieli milcząc w oplecionej winem, ciemnej jak grób rozpadlinie.Wreszcie matka odezwała się:- Skądże będę wiedziała, co się z tobą dzieje? Mogą cię zabić, a ja się nawet o tym nie dowiem.Mogącię skrzywdzić, a ja nie będę wiedziała.Tom roześmiał się z zakłopotaniem.- Ano, może Casy miał rację, może człowiek nie ma własnej duszy, a tylko kawałek jednej wielkiej.awtedy.- Co wtedy, Tom?- Wtedy to nie będzie ważne, że umrę.Wtedy i tak będę wszędzie, w mroku.Będę wszędzie, gdzie mama spojrzy.Wszędzie tam, gdzie ludzie walczą o to, by mieć co jeść.Będęwszędzie tam, gdzie policjant bije człowieka.Jeżeli Casy mówił prawdę, to będę tam, gdzie drą sięwniebogłosy oszalali z głodu ludzie, będę tam, gdzie dzieci się śmieją, kiedy chcą jeść i wiedzą, żezaraz dostaną kolację.A kiedy nasi ludzie będą jedli chleb z własnych pól i zamieszkają wpobudowanych przez siebie domach - będę i tam.Rozumie mama? Boże drogi, rozgadałem się jakCasy.To dlatego, że tak długo o nim myślę.Wydaje mi się czasem, że go widzę.- Nie rozumiem - mówiła matka - i nie wiem doprawdy.- Ja też nie - przerwał Tom.- To tylko to wszystko, o czym myślałem.Kiedy tak człowiek nie ruszasię z miejsca, wtedy myśli a myśli.Musi już mama wracać.- No to wez pieniądze.Milczał przez chwilę.- Dobrze - zgodził się wreszcie.- I słuchaj, Tom, pózniej.kiedy już wszystko przycichnie, wrócisz do nas.Znajdziesz nas?- Na pewno.Ale teraz niech mama już idzie.Niech mi mama da rękę.Poprowadził ją do wyjścia.Palce jej zacisnęły się na przegubie jego dłoni.Odsunął gałęzie i wyprowadził matkę z kryjówki.- Niech mama idzie polem aż do drzewa, które tam rośnie na skraju.Potem trzeba przejść przezstrumień.Do widzenia!- Do widzenia! - odpowiedziała i oddaliła się szybko.Oczy ją piekły i zwilgotniały, ale nie płakała.Idąc przez zarośla stąpała głośno po liściach nie dbającjuż o ostrożność.Gdy tak zmierzała ku obozowi, z zamglonego nieba zaczął padać deszcz; wielkie,rzadkie krople rozpryskiwały się ciężko na zeschłych liściach.Matka zatrzymała się i stała bez ruchuw ociekającym wodą gąszczu.Zawróciła, zrobiła trzy kroki w kierunku wzgórza obrośniętego dzikimwinem, potem znów szybko zmieniła kierunek i ruszyła w stronę obozowiska.Przeszła przez przepusti wdrapała się na drogę.Deszcz ustał, lecz niebo było wciąż zachmurzone.Matka usłyszała za sobąkroki i odwróciła się gwałtownie.Na drodze tańczył krąg nikłego światła latarki.Poszła dalej.Pochwili dogonił ją jakiś mężczyzna.Skierował przez grzeczność latarkę ku ziemi, aby nie świecić jej w twarz.- Dobry wieczór pani! - pozdrowił ją.- Dobry wieczór! - odpowiedziała.- Zanosi się na deszcz.- Mam nadzieję, że nie będzie padało.Nie można by zbierać bawełny, a bez roboty nie można wyżyć.- I mnie też zależy na zebraniu bawełny.Czy pani mieszka w tym obozie?- Tak, proszę pana.Kroki ich wybijały na drodze zgodny rytm.- Mam dwadzieścia akrów bawełny.Pózno trochę, ale już dojrzała.Wybrałem się właśnie, żebyposzukać ludzi.- Znajdzie pan bez trudu.Już prawie po sezonie.- Mam nadzieję.Moje grunty są zaledwie o milę stąd.- Jest nas sześcioro - powiedziała.- Trzech mężczyzn, ja i dwoje dzieci.- Wywieszę ogłoszenie.To stąd ze dwie mile.Tą drogą.- Jutro rano się zgłosimy.- Mam nadzieję, że nie będzie deszczu.- I ja mam nadzieję - zawtórowała.- Dwadzieścia akrów to nie potrwa długo.- Im prędzej się skończy, tym lepiej dla mnie.Spózniłem się z bawełną.Pózno ją zasiałem.- Ile pan płaci, proszę pana?- Dziewięćdziesiąt centów.- Zgoda.Słyszałam, że w przyszłym roku mają płacić po siedemdziesiąt pięć, a nawet i posześćdziesiąt.- Ja też tak słyszałem.- Będzie bieda - zauważyła matka.- A pewnie.Zdaję sobie z tego sprawę.Tacy drobni farmerzy, jak ja, nic na to nie poradzą.Towarzystwo ustala stawki, a my musimy się do nich stosować [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.- Niech mama posłucha.Całymi dniami i nocami siedziałem tu w ukryciu sam jakpalec.I niech mama zgadnie, o kim myślałem.O Casy'm! Chłop gadał jak najęty.Zanudzał mnieczasem na śmierć.A teraz myślałem o wszystkim, co mówił, i przypomniałem sobie po koleiwszyściutko.Opowiadał, jak to kiedyś odszedłna pustynię, żeby odnalezć własną duszę, i jak tam zrozumiał, że jego dusza nie należy tylko do niego.Mówił, że ma w sobie tylko maleńki kawałeczek jakiejś jednej wielkiej, ogromnej duszy.Mówił, żenie warto siedzieć na pustyni, bo ten jego mały kawałeczek duszy nie zda się na nic, jeżeli nie połączysię z tą wielką duszą i nie będzie z nią razem.Aż się dziwię, że tak wszystko spamiętałem.Nieprzyszło mi nigdy na myśl, że słuchałem tak pilnie tego, co Casy wygadywał.Ale teraz wiem, że to nanic, kiedy człowiek jest sam.- Poczciwy był ten Casy - szepnęła matka.- Kiedyś cytował coś z Pisma świętego.Ale nie brzmiało towcale jak Biblia, która ciągle grozi ogniem piekielnym.Dwa razy powtarzał te słowa, zapamiętałem je sobie.To podobno z Księgi Eklezjasty.- A jakie to słowa, Tom?- Takie: "Lepiej tedy dwom być społem niż jednemu, albowiem mają pożytek ze swego towarzystwa.Jeśli jeden upadnie, drugi go podeprze.Biada samemu, bo jeśli upadnie, nie ma nikogo, kto by gopodniósł." To pierwsza część.- Mów, Tom - prosiła matka.- Mów dalej.- Jeszcze tylko parę słów: "Jeśli dwaj spać będą, zagrzeje się jeden od drugiego; jeden jako sięzagrzeje? Jeśli też kto przemoże jednego, dwóch mu się oprze; troisty sznur niełatwo się przerywa."- I tak jest w Piśmie świętym?- Casy mówił, że tak jest w Księdze Eklezjasty.- Cicho! Posłuchaj!- To tylko wiatr.Nasłuchałem się go tutaj.I zacząłem rozmyślać.Mamo.wszystkie kazania są o biedzie i o tym, że tak już być musi, bo jak nie masz, człowieku, nic, to złóżpobożnie ręce i czekaj, aż ci, psiakrew, po śmierci podadzą lody na złotym półmisku.Ale ta KsięgaEklezjasty powiada, że dwóch ma z siebie lepszy pożytek.- Tom, co ty chcesz począć z sobą?Milczał dłuższą chwilę.- Myślałem też, jak to było w tamtym obozie rządowym.Nasi ludzie rządzili się sami, a jakdochodziło do bójki, to sami robili porządek.Nie było tam policjantów wymachujących o byle copistoletami, a przecież bez nich był większy spokój niż z nimi.I zastanawiałem się, dlaczego niemożemy tego zrobić wszędzie.Dlaczego nie możemy wyrzucić na zbity pysk policjantów, bo toprzecież nie nasi ludzie.I pracować razem dla siebie, razem uprawiać własną ziemię.- Tom - powtórzyła - co chcesz zrobić?- To samo, co Casy - odpowiedział.- Ale przecież jego zabili.- To prawda.Nie zdążył chłop schylić się w porę.Zabili go, choć nie zrobił nic złego.Myślałem nadtym diabli wiedzą jak długo, myślałem i o tym, że nasi ludzie żyją jak świnie, a dobra, żyzna ziemiależy odłogiem, że jakiś jeden drań ma milion akrów, a sto tysięcy dobrych rolników zdycha z głodu.Iprzyszło mi do głowy, że jakby wszyscy nasi zebrali się razem i podnieśli krzyk, jak tamci pod bramąHoopera, choć przecie było ich tak mało.Matka przerwała:- Tom, zaszczują cię i wykończą, jak wykończyli młodego Floyda.- Zcigać i szczuć będą mnie tak czy owak.Szczują wszystkich naszych ludzi.- Ale już nie zabijesz nikogo, Tom?- Nie.Myślałem, że póki i tak jestem wyjęty spod prawa, mógłbym.E, do diabła, nie zastanawiałemsię jeszcze nad tym tak dokładnie, mamo.Niech mi mama da teraz spokój!Siedzieli milcząc w oplecionej winem, ciemnej jak grób rozpadlinie.Wreszcie matka odezwała się:- Skądże będę wiedziała, co się z tobą dzieje? Mogą cię zabić, a ja się nawet o tym nie dowiem.Mogącię skrzywdzić, a ja nie będę wiedziała.Tom roześmiał się z zakłopotaniem.- Ano, może Casy miał rację, może człowiek nie ma własnej duszy, a tylko kawałek jednej wielkiej.awtedy.- Co wtedy, Tom?- Wtedy to nie będzie ważne, że umrę.Wtedy i tak będę wszędzie, w mroku.Będę wszędzie, gdzie mama spojrzy.Wszędzie tam, gdzie ludzie walczą o to, by mieć co jeść.Będęwszędzie tam, gdzie policjant bije człowieka.Jeżeli Casy mówił prawdę, to będę tam, gdzie drą sięwniebogłosy oszalali z głodu ludzie, będę tam, gdzie dzieci się śmieją, kiedy chcą jeść i wiedzą, żezaraz dostaną kolację.A kiedy nasi ludzie będą jedli chleb z własnych pól i zamieszkają wpobudowanych przez siebie domach - będę i tam.Rozumie mama? Boże drogi, rozgadałem się jakCasy.To dlatego, że tak długo o nim myślę.Wydaje mi się czasem, że go widzę.- Nie rozumiem - mówiła matka - i nie wiem doprawdy.- Ja też nie - przerwał Tom.- To tylko to wszystko, o czym myślałem.Kiedy tak człowiek nie ruszasię z miejsca, wtedy myśli a myśli.Musi już mama wracać.- No to wez pieniądze.Milczał przez chwilę.- Dobrze - zgodził się wreszcie.- I słuchaj, Tom, pózniej.kiedy już wszystko przycichnie, wrócisz do nas.Znajdziesz nas?- Na pewno.Ale teraz niech mama już idzie.Niech mi mama da rękę.Poprowadził ją do wyjścia.Palce jej zacisnęły się na przegubie jego dłoni.Odsunął gałęzie i wyprowadził matkę z kryjówki.- Niech mama idzie polem aż do drzewa, które tam rośnie na skraju.Potem trzeba przejść przezstrumień.Do widzenia!- Do widzenia! - odpowiedziała i oddaliła się szybko.Oczy ją piekły i zwilgotniały, ale nie płakała.Idąc przez zarośla stąpała głośno po liściach nie dbającjuż o ostrożność.Gdy tak zmierzała ku obozowi, z zamglonego nieba zaczął padać deszcz; wielkie,rzadkie krople rozpryskiwały się ciężko na zeschłych liściach.Matka zatrzymała się i stała bez ruchuw ociekającym wodą gąszczu.Zawróciła, zrobiła trzy kroki w kierunku wzgórza obrośniętego dzikimwinem, potem znów szybko zmieniła kierunek i ruszyła w stronę obozowiska.Przeszła przez przepusti wdrapała się na drogę.Deszcz ustał, lecz niebo było wciąż zachmurzone.Matka usłyszała za sobąkroki i odwróciła się gwałtownie.Na drodze tańczył krąg nikłego światła latarki.Poszła dalej.Pochwili dogonił ją jakiś mężczyzna.Skierował przez grzeczność latarkę ku ziemi, aby nie świecić jej w twarz.- Dobry wieczór pani! - pozdrowił ją.- Dobry wieczór! - odpowiedziała.- Zanosi się na deszcz.- Mam nadzieję, że nie będzie padało.Nie można by zbierać bawełny, a bez roboty nie można wyżyć.- I mnie też zależy na zebraniu bawełny.Czy pani mieszka w tym obozie?- Tak, proszę pana.Kroki ich wybijały na drodze zgodny rytm.- Mam dwadzieścia akrów bawełny.Pózno trochę, ale już dojrzała.Wybrałem się właśnie, żebyposzukać ludzi.- Znajdzie pan bez trudu.Już prawie po sezonie.- Mam nadzieję.Moje grunty są zaledwie o milę stąd.- Jest nas sześcioro - powiedziała.- Trzech mężczyzn, ja i dwoje dzieci.- Wywieszę ogłoszenie.To stąd ze dwie mile.Tą drogą.- Jutro rano się zgłosimy.- Mam nadzieję, że nie będzie deszczu.- I ja mam nadzieję - zawtórowała.- Dwadzieścia akrów to nie potrwa długo.- Im prędzej się skończy, tym lepiej dla mnie.Spózniłem się z bawełną.Pózno ją zasiałem.- Ile pan płaci, proszę pana?- Dziewięćdziesiąt centów.- Zgoda.Słyszałam, że w przyszłym roku mają płacić po siedemdziesiąt pięć, a nawet i posześćdziesiąt.- Ja też tak słyszałem.- Będzie bieda - zauważyła matka.- A pewnie.Zdaję sobie z tego sprawę.Tacy drobni farmerzy, jak ja, nic na to nie poradzą.Towarzystwo ustala stawki, a my musimy się do nich stosować [ Pobierz całość w formacie PDF ]