[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Patrząc nakruszejące betonowe budowle, Hawke domyślił się, że to pozostałości starej,opuszczonej przed laty placówki obserwacyjnej NASA.Ale na razie mijali sta-cje paliw, warsztaty i magazyny.Główny budynek musiał być gdzieś dalej.Brock opadł nagle na jedno kolano i wyrzucił do góry otwartą dłoń.Hawkezamarł, potem też przyklęknął i przycisnął mocno karabin do ramienia.Usłyszałprzed sobą ciche głosy i poczuł słodki zapach gandzi w nieruchomym nocnympowietrzu.Po chwili on i Harry wyciągnęli noże bojowe przypasane tużpowyżej kostek i ruszyli dalej w kierunku dzwięków rozmowy.Zobaczyli otwartą przestrzeń i wąwóz, na tyle głęboki i szeroki, że prze-rzucono nad nim wiszący drewniany most.Przejścia strzegli dwaj wartownicy,choć strzegli" to za dużo powiedziane.Siedzieli po turecku na ziemi po obustronach wąskiego wejścia na most z automatami na kolanach.Palili na spółkęskręta i żartowali z czegoś przyciszonymi głosami.Hawke podszedł z tyłu do Harry'ego i szepnął mu do ucha:- Mój jest ten z lewej, twój z prawej.Idziemy.Podkradli się szybko i cicho do dwóch wartowników i błyskawicznie powa-lili ich na ziemię.Hawke natychmiast sięgnął do gardła przeciwnika, przeciąg-nął ostrym jak brzytwa nożem od prawej strony do lewej i poczuł ciepłą krew zprzeciętej tętnicy szyjnej.Mężczyznę, którego dopadł Harry, spotkał ten samlos.Zostawili obu i przebiegli z bronią gotową do strzału przez kołyszący sięgwałtownie most linowy.Kiedy posuwali się przez ciemną dżunglę po drugiej stronie wąwozu, po-czuli, że ścieżka zaczyna się wznosić.Roślinność się przerzedzała, pokazały sięgwiazdy i Hawke nabrał pewności, że zbliżają się do obozu uczniów Judy.Dawna stacja obserwacyjna musiała być usytuowana w najwyższym punkciewyspy, to miało sens.- Zwiatła - szepnął Harry.Zatrzymali się w przysiadzie obok siebie, na skrajuszerokiej otwartej przestrzeni, ukryci w gęstych zaroślach.- Na szczycie wzgórza.160Stał tam zniszczony piętrowy betonowy budynek, prawie niewidocznyprzez pnącza i drzewa bananowe.Okna były zasłonięte, ale z tych na górze pa-dał słaby blask.Z uchylonych drzwi frontowych w łukowym wejściu sączyło sięświatło.Na dachu rdzewiały anteny radiowe i radarowe z minionej epokiwyścigu kosmicznego, który wygrali właściwi faceci.W stacji obserwacyjnej, mieszczącej się kiedyś w budynku, monitorowano tra-jektorie ogromnych rakiet Atlas przelatujących tędy trzy minuty po starcie z przy-lądka Canaveral.Jak nisko upadają stare potęgi.Teraz ruina była główną kwaterąstarego Króla Coale, niezbyt wesołego gościa, Hawke mógł się o to założyć.- Facet przy drzwiach - szepnął Harry, gdy kucnęli w krzakach.- Uzbrojony.- Widzę.- Coś mi mówi, że Ambrose i Trulove są w tym budynku- powiedziałHarry.- Mnie też, Harry.Musimy to zrobić dobrze za pierwszym razem, bo ina-czej mogą ucierpieć.- O ile jeszcze żyją.- Nie byłoby nas tutaj, gdybyśmy tego nie zakładali.Hawke poczuł dawną irytację.Harry czasami za dużo gadał.Miał taką wadęi to go drażniło.Ale był dobry w walce, trudny do zabicia i Hawke cieszył się,że ma go dziś przy sobie.Mężczyzna przy drzwiach siedział rozwalony na krześle i palił papierosa.Karabin zwisał luzno w ręku.Hawke dostrzegł coś znajomego: długie dredy doramion, bluzę z podobizną Sellasjego i ciężkie złote łańcuchy na szyi.A także,mimo słabego światła, blask złota w ustach.- Znam go - powiedział, przyglądając się mężczyznie przez lunetkę za-wieszoną na szyi.- Kto to jest?- Desmond Coale.Ksywa Książę Ciemności.Syn człowieka, który naruszamoją prywatność, Samuela Coale.Ojciec jest w tamtym budynku.- Strzał w głowę - odparł rzeczowo Harry.Założył tłumik na lufę swojegoerkaemu i przysunął oko do celownika noktowizyjnego, żeby wpakować poje-dynczy pocisk w lewe ucho Desmonda.- Nie - sprzeciwił się Hawke i opuścił lufę broni.- Wykorzystamy Des-monda, żeby dotrzeć do starego.Rozdzielimy się, okrążymy budynek z obustron i zajdziemy go z tyłu.Kiedy policzę do trzydziestu, zrobisz jakiś hałas poswojej stronie, żeby zwabić Desmonda.Resztę zostaw mnie.Trzydzieści sekund.Na mój znak.Gotowy, Harry?- Od urodzenia.- Pamiętaj, że ten typ jest nam potrzebny żywy.Ruszamy.Hawke poszedł w prawo, Harry w lewo.Każdy z nich przedzierał się szyb-ko i cicho przez gęstą roślinność wokół starego budynku NASA.Hawke za-uważył ruch za zasłonami w oknach na piętrze.Ktoś odsunął zasłonę, wyjrzał161w ciemność i po chwili zniknął.Z pokoju na górze dochodziła muzyka, głośnereggae, i hałaśliwy śmiech.Hawke rozpoznał piosenkę Jimmy'ego Cliffa TheHarder They Fali.Przebiegł szybko od drzew do ściany kruszejącego betonowego budynku.Przystanął i spojrzał na swój zegarek do nurkowania.Za pięć sekund Harry po-winien odwrócić uwagę Desmonda.Dotarł do frontu budynku i wyjrzał zza ro-gu.Desmond nadal siedział na krześle, ze spuszczoną głową i czytał gazetę wżółtym świetle żarówki nad wejściem.Po chwili zza budynku wytoczyła się ubłocona stara piłka nożna i znieru-chomiała jakieś pięć metrów od stóp młodego Coale'a.Spojrzał na nią, rzuciłgazetę na ziemię, wstał i poszedł zobaczyć, co się dzieje.- Kto tam sobie, kurwa, jaja ze mnie robi? - zapytał głośno, nadal trzymając karabin luzno wzdłuż boku.Nie otrzymawszy odpowiedzi, ruszył dalej,żeby podnieść piłkę.Wtedy Hawke skoczył.Wypadł zza rogu i znalazł się za Desmondem, za-nim rastafarianin zdążył zrobić trzy kroki w kierunku piłki.Kiedy Desmond sięzatrzymał, Hawke złapał pełną garść zmierzwionych grubych dredów, szarpnąłmu głowę do tyłu i przyłożył płaską stronę ząbkowanego ostrza noża bojowegodo jego szyi, tuż pod podskakującym jabłkiem Adama.- Ja robię sobie z ciebie jaja, Książę - szepnął mu do ucha.- To znaczy kto?- Nazywam się Hawke, pamiętasz mnie? Mój kolega i ja przyszliśmy tutaj,żeby cię zabić.Albo zabrać naszych przyjaciół, twoja decyzja.Kiwnij głową,jeśli rozumiesz, że masz do wyboru dwie możliwości, Desmond.Jamajczyk wydał z siebie zduszony gardłowy dzwięk.- To nie ja, człowiek.Ja nie jestem Książę, to mój braciak, Desmond.Jestw domu.Ja jestem Clifford.- Wyglądasz zupełnie jak Desmond.- Jesteśmy blizniakami, przysięgam, że nie ściemniam.Hawke wyczuł, że facet nie kłamie.Trudno to robić przekonująco z nożemprzystawionym do gardła.- Powiesz jedno słowo, Clifford, wydasz jakiś dzwięk, i jesteś trupem.Rozumiemy się?Clifford zdołał skinąć głową bez przecięcia szyi.Brat go ostrzegł, że z tymgościem nie ma żartów.- W porządku, Clifford, odpręż się.Wejdziemy teraz do środka.Hawke obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Harry zbliża się do otwartychdrzwi z bronią gotową do strzału.- Twój ojciec jest w domu? Na górze? - szepnął Hawke do ucha Cliffor-da.- Daj znak głową.Rastafarianin przytaknął.- Domyślam się, że ma towarzystwo.Dwóch Anglików.Zgadza się?162Clifford znów kiwnął głową.- Doskonale.Chodzmy zobaczyć, jak się miewają.Lepiej zacznij się modlić, żeby byli cali.Rozumiemy się?Odwrócił go i poprowadził do drzwi frontowych.Przestąpili próg tuż zaHarrym Brockiem.Weszli do pustego dużego kwadratowego pokoju z kanapami i wielkim wy-łączonym telewizorem na ścianie.W kątach walały się śmiecie.W następnym,mniejszym pokoju też nikogo nie zastali.Był tu stół bilardowy z zerwanymsuknem, używany zapewne podczas zebrań i posiłków.Pod sufitem wisiała gołażarówka dająca słabe światło.Schody na prawo biegły na piętro.- Gdzie są wszyscy, Clifford? Mów szeptem.- Większości nie ma na wyspie, dziś jest sobota [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Patrząc nakruszejące betonowe budowle, Hawke domyślił się, że to pozostałości starej,opuszczonej przed laty placówki obserwacyjnej NASA.Ale na razie mijali sta-cje paliw, warsztaty i magazyny.Główny budynek musiał być gdzieś dalej.Brock opadł nagle na jedno kolano i wyrzucił do góry otwartą dłoń.Hawkezamarł, potem też przyklęknął i przycisnął mocno karabin do ramienia.Usłyszałprzed sobą ciche głosy i poczuł słodki zapach gandzi w nieruchomym nocnympowietrzu.Po chwili on i Harry wyciągnęli noże bojowe przypasane tużpowyżej kostek i ruszyli dalej w kierunku dzwięków rozmowy.Zobaczyli otwartą przestrzeń i wąwóz, na tyle głęboki i szeroki, że prze-rzucono nad nim wiszący drewniany most.Przejścia strzegli dwaj wartownicy,choć strzegli" to za dużo powiedziane.Siedzieli po turecku na ziemi po obustronach wąskiego wejścia na most z automatami na kolanach.Palili na spółkęskręta i żartowali z czegoś przyciszonymi głosami.Hawke podszedł z tyłu do Harry'ego i szepnął mu do ucha:- Mój jest ten z lewej, twój z prawej.Idziemy.Podkradli się szybko i cicho do dwóch wartowników i błyskawicznie powa-lili ich na ziemię.Hawke natychmiast sięgnął do gardła przeciwnika, przeciąg-nął ostrym jak brzytwa nożem od prawej strony do lewej i poczuł ciepłą krew zprzeciętej tętnicy szyjnej.Mężczyznę, którego dopadł Harry, spotkał ten samlos.Zostawili obu i przebiegli z bronią gotową do strzału przez kołyszący sięgwałtownie most linowy.Kiedy posuwali się przez ciemną dżunglę po drugiej stronie wąwozu, po-czuli, że ścieżka zaczyna się wznosić.Roślinność się przerzedzała, pokazały sięgwiazdy i Hawke nabrał pewności, że zbliżają się do obozu uczniów Judy.Dawna stacja obserwacyjna musiała być usytuowana w najwyższym punkciewyspy, to miało sens.- Zwiatła - szepnął Harry.Zatrzymali się w przysiadzie obok siebie, na skrajuszerokiej otwartej przestrzeni, ukryci w gęstych zaroślach.- Na szczycie wzgórza.160Stał tam zniszczony piętrowy betonowy budynek, prawie niewidocznyprzez pnącza i drzewa bananowe.Okna były zasłonięte, ale z tych na górze pa-dał słaby blask.Z uchylonych drzwi frontowych w łukowym wejściu sączyło sięświatło.Na dachu rdzewiały anteny radiowe i radarowe z minionej epokiwyścigu kosmicznego, który wygrali właściwi faceci.W stacji obserwacyjnej, mieszczącej się kiedyś w budynku, monitorowano tra-jektorie ogromnych rakiet Atlas przelatujących tędy trzy minuty po starcie z przy-lądka Canaveral.Jak nisko upadają stare potęgi.Teraz ruina była główną kwaterąstarego Króla Coale, niezbyt wesołego gościa, Hawke mógł się o to założyć.- Facet przy drzwiach - szepnął Harry, gdy kucnęli w krzakach.- Uzbrojony.- Widzę.- Coś mi mówi, że Ambrose i Trulove są w tym budynku- powiedziałHarry.- Mnie też, Harry.Musimy to zrobić dobrze za pierwszym razem, bo ina-czej mogą ucierpieć.- O ile jeszcze żyją.- Nie byłoby nas tutaj, gdybyśmy tego nie zakładali.Hawke poczuł dawną irytację.Harry czasami za dużo gadał.Miał taką wadęi to go drażniło.Ale był dobry w walce, trudny do zabicia i Hawke cieszył się,że ma go dziś przy sobie.Mężczyzna przy drzwiach siedział rozwalony na krześle i palił papierosa.Karabin zwisał luzno w ręku.Hawke dostrzegł coś znajomego: długie dredy doramion, bluzę z podobizną Sellasjego i ciężkie złote łańcuchy na szyi.A także,mimo słabego światła, blask złota w ustach.- Znam go - powiedział, przyglądając się mężczyznie przez lunetkę za-wieszoną na szyi.- Kto to jest?- Desmond Coale.Ksywa Książę Ciemności.Syn człowieka, który naruszamoją prywatność, Samuela Coale.Ojciec jest w tamtym budynku.- Strzał w głowę - odparł rzeczowo Harry.Założył tłumik na lufę swojegoerkaemu i przysunął oko do celownika noktowizyjnego, żeby wpakować poje-dynczy pocisk w lewe ucho Desmonda.- Nie - sprzeciwił się Hawke i opuścił lufę broni.- Wykorzystamy Des-monda, żeby dotrzeć do starego.Rozdzielimy się, okrążymy budynek z obustron i zajdziemy go z tyłu.Kiedy policzę do trzydziestu, zrobisz jakiś hałas poswojej stronie, żeby zwabić Desmonda.Resztę zostaw mnie.Trzydzieści sekund.Na mój znak.Gotowy, Harry?- Od urodzenia.- Pamiętaj, że ten typ jest nam potrzebny żywy.Ruszamy.Hawke poszedł w prawo, Harry w lewo.Każdy z nich przedzierał się szyb-ko i cicho przez gęstą roślinność wokół starego budynku NASA.Hawke za-uważył ruch za zasłonami w oknach na piętrze.Ktoś odsunął zasłonę, wyjrzał161w ciemność i po chwili zniknął.Z pokoju na górze dochodziła muzyka, głośnereggae, i hałaśliwy śmiech.Hawke rozpoznał piosenkę Jimmy'ego Cliffa TheHarder They Fali.Przebiegł szybko od drzew do ściany kruszejącego betonowego budynku.Przystanął i spojrzał na swój zegarek do nurkowania.Za pięć sekund Harry po-winien odwrócić uwagę Desmonda.Dotarł do frontu budynku i wyjrzał zza ro-gu.Desmond nadal siedział na krześle, ze spuszczoną głową i czytał gazetę wżółtym świetle żarówki nad wejściem.Po chwili zza budynku wytoczyła się ubłocona stara piłka nożna i znieru-chomiała jakieś pięć metrów od stóp młodego Coale'a.Spojrzał na nią, rzuciłgazetę na ziemię, wstał i poszedł zobaczyć, co się dzieje.- Kto tam sobie, kurwa, jaja ze mnie robi? - zapytał głośno, nadal trzymając karabin luzno wzdłuż boku.Nie otrzymawszy odpowiedzi, ruszył dalej,żeby podnieść piłkę.Wtedy Hawke skoczył.Wypadł zza rogu i znalazł się za Desmondem, za-nim rastafarianin zdążył zrobić trzy kroki w kierunku piłki.Kiedy Desmond sięzatrzymał, Hawke złapał pełną garść zmierzwionych grubych dredów, szarpnąłmu głowę do tyłu i przyłożył płaską stronę ząbkowanego ostrza noża bojowegodo jego szyi, tuż pod podskakującym jabłkiem Adama.- Ja robię sobie z ciebie jaja, Książę - szepnął mu do ucha.- To znaczy kto?- Nazywam się Hawke, pamiętasz mnie? Mój kolega i ja przyszliśmy tutaj,żeby cię zabić.Albo zabrać naszych przyjaciół, twoja decyzja.Kiwnij głową,jeśli rozumiesz, że masz do wyboru dwie możliwości, Desmond.Jamajczyk wydał z siebie zduszony gardłowy dzwięk.- To nie ja, człowiek.Ja nie jestem Książę, to mój braciak, Desmond.Jestw domu.Ja jestem Clifford.- Wyglądasz zupełnie jak Desmond.- Jesteśmy blizniakami, przysięgam, że nie ściemniam.Hawke wyczuł, że facet nie kłamie.Trudno to robić przekonująco z nożemprzystawionym do gardła.- Powiesz jedno słowo, Clifford, wydasz jakiś dzwięk, i jesteś trupem.Rozumiemy się?Clifford zdołał skinąć głową bez przecięcia szyi.Brat go ostrzegł, że z tymgościem nie ma żartów.- W porządku, Clifford, odpręż się.Wejdziemy teraz do środka.Hawke obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Harry zbliża się do otwartychdrzwi z bronią gotową do strzału.- Twój ojciec jest w domu? Na górze? - szepnął Hawke do ucha Cliffor-da.- Daj znak głową.Rastafarianin przytaknął.- Domyślam się, że ma towarzystwo.Dwóch Anglików.Zgadza się?162Clifford znów kiwnął głową.- Doskonale.Chodzmy zobaczyć, jak się miewają.Lepiej zacznij się modlić, żeby byli cali.Rozumiemy się?Odwrócił go i poprowadził do drzwi frontowych.Przestąpili próg tuż zaHarrym Brockiem.Weszli do pustego dużego kwadratowego pokoju z kanapami i wielkim wy-łączonym telewizorem na ścianie.W kątach walały się śmiecie.W następnym,mniejszym pokoju też nikogo nie zastali.Był tu stół bilardowy z zerwanymsuknem, używany zapewne podczas zebrań i posiłków.Pod sufitem wisiała gołażarówka dająca słabe światło.Schody na prawo biegły na piętro.- Gdzie są wszyscy, Clifford? Mów szeptem.- Większości nie ma na wyspie, dziś jest sobota [ Pobierz całość w formacie PDF ]