[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie zabrał strzelby.Może wyszedł po prostu sprawdzić pułapki.Może mój ojciec byłbezpieczny?Mój ojciec.Nagle zdałam sobie sprawę, że to możliwe.Ralph poszedł sobie gdzieś, ale papa w domu był całkiembezpieczny.Przy mnie był absolutnie bezpieczny.Jeśli ojciec z kimś przebywał, Ralph nie waży się go tknąć.Kiedy wróci do domu po południu lub wieczorem, zobaczę się z nim i oznajmię, że zmieniłam zdanie.Muszętylko pilnować, żeby papa nie pojechał nigdzie sam.Po prostu zapytam, czy mogłabym z nim pojechać.Będziebezpieczny.Uratuję go. Powiedz Ralphowi, że muszę się z nim pilnie zobaczyć nakazałam Meg.Podniosłam się i zauważyłam, że z oszołomienia słaniam się nieco na nogach.Zlekceważyłam to, prze-szłam przez ogród z powrotem do ścieżki nad rzeką, którą pędziłam w takim strachu ledwie parę minutwcześniej.Oddech wracał do normy.Szłam żwawo.Słońce świeciło mi w twarz.Przyspieszyłam kroku.Zdenerwowanie niczym widmo snuło się w ślad za mną.Zostawiłam papę przy śniadaniu, przy lekturzeporannych gazet.Poczta jeszcze nie nadeszła.Prawdopodobnie zastanę go jeszcze w jadalni.A jeśli nie?Przyspieszyłam nieco, serce znów zabiło, nie z wysiłku, lecz ze strachu.Z pewnością czeka na listy.Może nawet czeka na mój powrót.Przy odrobinie szczęścia przejdę przezogród różany i zobaczę go na tarasie, jak wdycha powietrze i pali cygaro, a pod pachą trzyma poranną gazetę.Wyobraziłam sobie ten widok tak dokładnie, że czułam prawie w powietrzu zapach niebieskiego dymu cygara.Ruszyłam truchtem.Byłam pewna, że go zastanę.Patrzy na róże, zastanawia się, dlaczego z takim pośpiechemwybiegłam z domu, i czeka na posłańca, który przyniesie pocztę przywiezioną rannym dyliżansem z Londynu.Znów przyśpieszyłam.Wiedziałam, że go zastanę, ale tak się już dziś wystraszyłam, że chciałam go zobaczyćna własne oczy, podbiec, zgrzana i rozczochrana, i poczuć uścisk mocnego ramienia; upewnić się, że jestbezpieczny, że nie mogłabym go skrzywdzić, nawet gdybym bardzo chciała.Czułam ostry ból pod żebrami iprzy każdym oddechu wbijała się we mnie rozżarzona igła.Złowieszczy skurcz łapał mnie za łydki.Chociażwiedziałam, wiedziałam, że papa jest bezpieczny, jakaś magiczna siła wciąż przyśpieszała mój bieg.NieRLTczułam strachu, zaledwie niepokój, który chciałam ukoić w jego ramionach, mówiąc: Dziś będę ci towarzy-towarzyszyć konno przez cały dzień".Albo powiedzieć głupiemu Harry'emu: Obiecaj mi, że jeśli dzisiajpojedziesz z papą, nie odstąpisz go ani na krok".Harry obieca i dotrzyma słowa.Muszę tylko się z nimzobaczyć.Znów biegłam, najszybciej jak mogłam.Krzaki darły mi suknię, a szum rzeki Fenny płynącej tuż obokbył głośny jak bicie serca i stukot moich obcasów.Przeszłam po zwalonym drzewie, służącym za mostek, dobramy wybiegu, rozwarłam ją i zatrzasnęłam za sobą.Pot ściekał mi na oczy, nie widziałam tarasu; przedoczami skakały mi czarne plamy, jak gdybym patrzyła przez woalkę.Papa był na tarasie, z pewnością! Niewidziałam go, lecz czułam, że tam jest.Bezpieczny.A Ralph może sobie czekać cały dzień w lesie, to jużnieważne.Przy furtce do ogrodu różanego zamrugałam oczami, żeby przywrócić ostrość wzroku i uważnieprzyjrzałam się domowi.Nie widziałam ojca, ale drzwi frontowe stały otworem; może wszedł na chwilę pocygaro czy następną filiżankę czekolady.Popędziłam po kamiennej ścieżce, patrząc wciąż na wejście ioczekując pojawienia się papy kroczącego z gazetą w stronę jednej z ławeczek.Wpadłam po schodkach dokorytarza tak szybko, że otumanił mnie półmrok panujący w domu. Gdzie papa? spytałam służącą wynoszącą tacę z jadalni. Wyszedł, panienko Beatrice odparła dygając. Pojechał konno.Gapiłam się na nią z niedowierzaniem.To się nie mogło wydarzyć.To tylko mały kamyk, który toczącsię, pociąga za sobą lawinę. Konno? nadal nie wierzyłam.Popatrzyła zdziwiona.Ojciec przez całe życie jezdził rano konno, więc mój ton pełen zgrozy musiałzabrzmieć dziwnie. Tak, panienko Beatrice.Wyszedł jakiś kwadrans temu.Zawróciłam na pięcie i podeszłam do drzwi.Mogłam zażądać konia ze stajni i pojechać desperackowzdłuż rzeki albo cały dzień szukać po okolicy Ralpha i papy.Czułam się jednak jak żeglarz, który wyrzucabalast i pompuje wodę, a statek i tak tonie.Miałam dziś pecha.Papa chyba też.Wyjechał w słoneczny poranekna przejażdżkę po własnej posiadłości, naprzeciw czyhającemu na niego mordercy.A ja nie mogłam nic zrobić.Nic.Nic.Tylko chronić samą siebie.Powlokłam się jak cień po schodach do mojego pokoju.Chciałam sięumyć i przebrać, zanim spotkam się z mamą czy Harrym.To co działo się w lesie, wymknęło mi się spodkontroli.Pomogłam wykiełkować śmiertelnemu nasieniu.Ale nie wolno mu urosnąć.Nie wolno urosnąć.Po południu przynieśli ojca do domu.Czterech mężczyzn powoli, niezgrabnie, niosło za rogi szerokąłozinową sztachetę z ogrodzenia pastwiska dla owiec.Uginała się pośrodku pod jego ciężarem, włókna łozinypękały.Leżał na plecach.Twarz miał pomarszczoną jak pergaminowy lampion.Niedawno jeszcze żyjący, mójukochany, pełen energii papa odszedł.Do Wideacre przyniesiono jakiś ciężki tobół, nie osobę.Wnieśli go przez drzwi frontowe i korytarz.Brudne buty zostawiały ślady na wypolerowanychposadzkach i cennych dywanach.Drzwi kuchni otworzyły się z hałasem i wyjrzało pół tuzina pobladłychtwarzy.Stałam bez ruchu, przytrzymując drzwi, kiedy mnie mijali.W czaszce ojca z boku widniała wielkawyrwa.Ojciec, którego tak podziwiałam, odszedł.RLTStałam jak ścięte siarczystym mrozem drzewo, a pochód przechodził powoli.Ciągnął się jak w sennymkoszmarze, jak gdyby brodząc w głębokiej wodzie.Mężczyzni powłóczyli nogami, ociągali się, jakby chcielidokładnie pokazać straszliwą ranę w głowie papy.Potężne cięcie niemal przez pół czaszki, a wewnątrz dziuryziarnista masa z krwi i odłamków kości.I twarz! To wcale nie była twarz mego ukochanego papy! To była maska grozy.Zniknęła otwarta, jasnauśmiechnięta twarz.Zmierć obnażyła jego żółtawe zęby wyszczerzone w krzyku; niebieskie oczy wyszły zorbit na widok mordercy.Uciekły rumieńce.Cera pożółkła jak piaskowiec na ścianach dworu; posąg zgrozyzastygł zaklęty w kamień Wideacre.Aozinowa sztacheta pod nim uginała się niczym symbol drewna, które niemoże znieść śmierci papy.Powolny niezgrabny kondukt wreszcie mnie minął.Moje przerażone oczy nie musiały już oglądaćwytrzeszczonych niebieskich oczu papy.Stopnie wysokich schodów trzeszczały, gdy zgięci wpół tragarzenieśli swój ciężar do sypialni rodziców.Gdzieś w głębi domu rozlegał się niepohamowany płacz.Chciałampłakać, lecz wciąż stałam bez ruchu w smudze światła wpadającej przez otwarte drzwi i patrzyłamniewidzącym wzrokiem na schnące błoto na wypolerowanej posadzce.Przed domem czekało pół tuzina na-szych dzierżawców.Mężczyzni zdjęli czapki, a kobiety wycierały oczy rąbkiem fartucha.Mówili, że musiał go zrzucić koń.Znaleziono go martwego przy murku oddzielającym park od terenówrolnych na północnej granicy posiadłości [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Nie zabrał strzelby.Może wyszedł po prostu sprawdzić pułapki.Może mój ojciec byłbezpieczny?Mój ojciec.Nagle zdałam sobie sprawę, że to możliwe.Ralph poszedł sobie gdzieś, ale papa w domu był całkiembezpieczny.Przy mnie był absolutnie bezpieczny.Jeśli ojciec z kimś przebywał, Ralph nie waży się go tknąć.Kiedy wróci do domu po południu lub wieczorem, zobaczę się z nim i oznajmię, że zmieniłam zdanie.Muszętylko pilnować, żeby papa nie pojechał nigdzie sam.Po prostu zapytam, czy mogłabym z nim pojechać.Będziebezpieczny.Uratuję go. Powiedz Ralphowi, że muszę się z nim pilnie zobaczyć nakazałam Meg.Podniosłam się i zauważyłam, że z oszołomienia słaniam się nieco na nogach.Zlekceważyłam to, prze-szłam przez ogród z powrotem do ścieżki nad rzeką, którą pędziłam w takim strachu ledwie parę minutwcześniej.Oddech wracał do normy.Szłam żwawo.Słońce świeciło mi w twarz.Przyspieszyłam kroku.Zdenerwowanie niczym widmo snuło się w ślad za mną.Zostawiłam papę przy śniadaniu, przy lekturzeporannych gazet.Poczta jeszcze nie nadeszła.Prawdopodobnie zastanę go jeszcze w jadalni.A jeśli nie?Przyspieszyłam nieco, serce znów zabiło, nie z wysiłku, lecz ze strachu.Z pewnością czeka na listy.Może nawet czeka na mój powrót.Przy odrobinie szczęścia przejdę przezogród różany i zobaczę go na tarasie, jak wdycha powietrze i pali cygaro, a pod pachą trzyma poranną gazetę.Wyobraziłam sobie ten widok tak dokładnie, że czułam prawie w powietrzu zapach niebieskiego dymu cygara.Ruszyłam truchtem.Byłam pewna, że go zastanę.Patrzy na róże, zastanawia się, dlaczego z takim pośpiechemwybiegłam z domu, i czeka na posłańca, który przyniesie pocztę przywiezioną rannym dyliżansem z Londynu.Znów przyśpieszyłam.Wiedziałam, że go zastanę, ale tak się już dziś wystraszyłam, że chciałam go zobaczyćna własne oczy, podbiec, zgrzana i rozczochrana, i poczuć uścisk mocnego ramienia; upewnić się, że jestbezpieczny, że nie mogłabym go skrzywdzić, nawet gdybym bardzo chciała.Czułam ostry ból pod żebrami iprzy każdym oddechu wbijała się we mnie rozżarzona igła.Złowieszczy skurcz łapał mnie za łydki.Chociażwiedziałam, wiedziałam, że papa jest bezpieczny, jakaś magiczna siła wciąż przyśpieszała mój bieg.NieRLTczułam strachu, zaledwie niepokój, który chciałam ukoić w jego ramionach, mówiąc: Dziś będę ci towarzy-towarzyszyć konno przez cały dzień".Albo powiedzieć głupiemu Harry'emu: Obiecaj mi, że jeśli dzisiajpojedziesz z papą, nie odstąpisz go ani na krok".Harry obieca i dotrzyma słowa.Muszę tylko się z nimzobaczyć.Znów biegłam, najszybciej jak mogłam.Krzaki darły mi suknię, a szum rzeki Fenny płynącej tuż obokbył głośny jak bicie serca i stukot moich obcasów.Przeszłam po zwalonym drzewie, służącym za mostek, dobramy wybiegu, rozwarłam ją i zatrzasnęłam za sobą.Pot ściekał mi na oczy, nie widziałam tarasu; przedoczami skakały mi czarne plamy, jak gdybym patrzyła przez woalkę.Papa był na tarasie, z pewnością! Niewidziałam go, lecz czułam, że tam jest.Bezpieczny.A Ralph może sobie czekać cały dzień w lesie, to jużnieważne.Przy furtce do ogrodu różanego zamrugałam oczami, żeby przywrócić ostrość wzroku i uważnieprzyjrzałam się domowi.Nie widziałam ojca, ale drzwi frontowe stały otworem; może wszedł na chwilę pocygaro czy następną filiżankę czekolady.Popędziłam po kamiennej ścieżce, patrząc wciąż na wejście ioczekując pojawienia się papy kroczącego z gazetą w stronę jednej z ławeczek.Wpadłam po schodkach dokorytarza tak szybko, że otumanił mnie półmrok panujący w domu. Gdzie papa? spytałam służącą wynoszącą tacę z jadalni. Wyszedł, panienko Beatrice odparła dygając. Pojechał konno.Gapiłam się na nią z niedowierzaniem.To się nie mogło wydarzyć.To tylko mały kamyk, który toczącsię, pociąga za sobą lawinę. Konno? nadal nie wierzyłam.Popatrzyła zdziwiona.Ojciec przez całe życie jezdził rano konno, więc mój ton pełen zgrozy musiałzabrzmieć dziwnie. Tak, panienko Beatrice.Wyszedł jakiś kwadrans temu.Zawróciłam na pięcie i podeszłam do drzwi.Mogłam zażądać konia ze stajni i pojechać desperackowzdłuż rzeki albo cały dzień szukać po okolicy Ralpha i papy.Czułam się jednak jak żeglarz, który wyrzucabalast i pompuje wodę, a statek i tak tonie.Miałam dziś pecha.Papa chyba też.Wyjechał w słoneczny poranekna przejażdżkę po własnej posiadłości, naprzeciw czyhającemu na niego mordercy.A ja nie mogłam nic zrobić.Nic.Nic.Tylko chronić samą siebie.Powlokłam się jak cień po schodach do mojego pokoju.Chciałam sięumyć i przebrać, zanim spotkam się z mamą czy Harrym.To co działo się w lesie, wymknęło mi się spodkontroli.Pomogłam wykiełkować śmiertelnemu nasieniu.Ale nie wolno mu urosnąć.Nie wolno urosnąć.Po południu przynieśli ojca do domu.Czterech mężczyzn powoli, niezgrabnie, niosło za rogi szerokąłozinową sztachetę z ogrodzenia pastwiska dla owiec.Uginała się pośrodku pod jego ciężarem, włókna łozinypękały.Leżał na plecach.Twarz miał pomarszczoną jak pergaminowy lampion.Niedawno jeszcze żyjący, mójukochany, pełen energii papa odszedł.Do Wideacre przyniesiono jakiś ciężki tobół, nie osobę.Wnieśli go przez drzwi frontowe i korytarz.Brudne buty zostawiały ślady na wypolerowanychposadzkach i cennych dywanach.Drzwi kuchni otworzyły się z hałasem i wyjrzało pół tuzina pobladłychtwarzy.Stałam bez ruchu, przytrzymując drzwi, kiedy mnie mijali.W czaszce ojca z boku widniała wielkawyrwa.Ojciec, którego tak podziwiałam, odszedł.RLTStałam jak ścięte siarczystym mrozem drzewo, a pochód przechodził powoli.Ciągnął się jak w sennymkoszmarze, jak gdyby brodząc w głębokiej wodzie.Mężczyzni powłóczyli nogami, ociągali się, jakby chcielidokładnie pokazać straszliwą ranę w głowie papy.Potężne cięcie niemal przez pół czaszki, a wewnątrz dziuryziarnista masa z krwi i odłamków kości.I twarz! To wcale nie była twarz mego ukochanego papy! To była maska grozy.Zniknęła otwarta, jasnauśmiechnięta twarz.Zmierć obnażyła jego żółtawe zęby wyszczerzone w krzyku; niebieskie oczy wyszły zorbit na widok mordercy.Uciekły rumieńce.Cera pożółkła jak piaskowiec na ścianach dworu; posąg zgrozyzastygł zaklęty w kamień Wideacre.Aozinowa sztacheta pod nim uginała się niczym symbol drewna, które niemoże znieść śmierci papy.Powolny niezgrabny kondukt wreszcie mnie minął.Moje przerażone oczy nie musiały już oglądaćwytrzeszczonych niebieskich oczu papy.Stopnie wysokich schodów trzeszczały, gdy zgięci wpół tragarzenieśli swój ciężar do sypialni rodziców.Gdzieś w głębi domu rozlegał się niepohamowany płacz.Chciałampłakać, lecz wciąż stałam bez ruchu w smudze światła wpadającej przez otwarte drzwi i patrzyłamniewidzącym wzrokiem na schnące błoto na wypolerowanej posadzce.Przed domem czekało pół tuzina na-szych dzierżawców.Mężczyzni zdjęli czapki, a kobiety wycierały oczy rąbkiem fartucha.Mówili, że musiał go zrzucić koń.Znaleziono go martwego przy murku oddzielającym park od terenówrolnych na północnej granicy posiadłości [ Pobierz całość w formacie PDF ]