[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wymacała pod nim niewielki brezentowy chlebak, w którym zawczasu przygotowała niezbędneprzedmioty: pudełko zapałek, białą prostą świeczkę, ostry scyzoryk i latarkę kieszonkową.Potemwdrapała się na łóżko i otworzyła okno.Cały przylądek kąpał się w srebrzystej poświacie, którą tak z matką podziwiały.Wszystko uległomagicznemu przeistoczeniu: skalne złomy unosiły się nad nieruchomym dywanem traw na kształtzgniecionych kawałków aluminiowej folii, a zaniedbany żywopłot na końcu ogrodu był tajemniczągęstwą, utkaną z cienkiej świetlistej przędzy.Dalej zaś, jak jedwabny szal, leżało bezbrzeżne,gładkie morze.Oczarowana stała przez chwilę oddychając szybko i zbierając siły, a potem zsunęłasię z parapetu na płaski dach przybudówki.Pokrywały go kamienne płytki i Theresa posuwała się zbezgraniczną ostrożnością, czując przez podeszwy trampek ich chropawą powierzchnię.Dach tkwiłzaledwie sześć stóp nad ziemią, więc za pomocą rynny spuściła się bez trudu na dół i chyłkiempobiegła przez ogród za szopę pełniącą funkcję pracowni malarskiej do murszejącej kleci, gdzietrzymali z ojcem rowery.W przenikającym przez otwarte drzwi blasku księżyca jakoś udało jej sięwymanewrować swój rower, potem poprowadziła go przez trawnik, a wreszcie, aby uniknąćkorzystania z furtki, wystawiła na zewnątrz przez dziurę w żywopłocie.Dopiero kiedy dotarła dowykopu, którym biegły niegdyś tory kolejki przybrzeżnej, ośmieliła się wskoczyć na siodełko ipodskakując na nierównym trawiastym terenie zaczęła pedałować na północ, ku pasmu sosen iruinom opactwa.Stare tory przebiegały za wstęgą sosen, obrastających wybrzeże, w tym jednak miejscu wykop byłznacznie płytszy i przypominał zaledwie lekkie wgłębienie.Nieco dalej teren wyrównywał sięzupełnie i nic, nawet gnijące podkłady, nie wskazywało, którędy biegł szlak tej nadbrzeżnej kolejki,wożącej na letnie wakacje nad morzem dziewiętnastowieczne rodziny z ich wielkimi skórzanymikuframi, niańkami, szpadelkami i wiaderkami.Niespełna dziesięć minut pózniej Theresa jechała jużpo otwartej części przylądka.Wyłączyła reflektor, zsiadła, żeby rozejrzeć się, czy w okolicy nie manikogo, a potem ruszyła ponownie w stronę morza po wyboistym gruncie.Przed jej oczyma pojawiło się pięć lśniących w blasku księżyca arkad zrujnowanego opactwa.Przystanęła na chwilę i patrzyła w ciszy.Sprawiały wrażenie eterycznej, nierealnej igraszki świateł,która rozpłynie się pod dotknięciem.Czasem, gdy jak teraz przychodziła tu gwiazdzistą lubksiężycową nocą, to uczucie było tak silne, że wyciągała ramię, aby dotknąć kamieni, i doznawałaszoku, przekona-127.D.JAMESwszy się o ich chropawej twardości.Oparła rower o niski murek i przez coś, co niegdyś byłozapewne wielkimi zachodnimi wrotami, weszła do serca opactwa.Jej matka mawiała: Chodz,porozmawiajmy z mnichami" i wsiadały wówczas na rowery, aby pózniej, w wymownymmilczeniu, krążyć wśród zrujnowanych arkad lub przystanąwszy tam, gdzie był kiedyś ołtarz,trzymając się za ręce słuchać dokładnie tego samego, co słyszeli ci dawno zmarli mnisi:melancholijnego pomruku morza.To tu, jak wiedziała Theresa, jej matka lubiła się modlićnajbardziej tu, na jałowej, erodującej od wieków ziemi, nie zaś w szpetnym ceglanym budynkuza wioską, gdzie przyjeżdżający raz w tygodniu ojciec McKee celebrował niedzielną mszę.Brakowało jej spotkań z ojcem McKee, tęskniła za jego żarcikami, za jego zabawnym irlandzkimakcentem.Od' śmierci matki jednak odwiedzał ich rzadko i nigdy nie był mile widziany.Pamiętałatę ostatnią króciutką wizytę i słowa ojca McKee, gdy tata odprowadzał go do drzwi: Jej drogamatka, wieczne odpoczywanie, byłaby zapewne pragnęła, aby Theresa regularnie uczestniczyła wemszy świętej i chodziła do spowiedzi.Pani Stoddard-Clark chętnie po nią wpadnie w przyszłąniedzielę, potem moglibyśmy ją wziąć na lunch do Stowarzyszenia Farmerów.Czyż nie byłoby todla dziecka atrakcyjne?Potem odpowiedz ojca: Jej matki nie ma już wśród nas.Ten wasz Bóg uznał za stosownepozbawić Theresę matki.Tess w tej chwili sama podejmuje decyzje.Pójdzie na mszę, jeśli będziemiała na to nastrój; pójdzie do spowiedzi, kiedy będzie się miała z czego spowiadać.Trawa, poprzerastana długimi zielskami i uschniętymi kwiatami, była tu tak wysoka, grunt zaś takwyboisty, że musiała stąpać z największą ostrożnością.Przeszła pod najwyższą arkadą, gdziekiedyś wielkie okno na wschód odprawiało swe lśniące witrażowe czary, a teraz przemienione wpusty oczodół dawało widok na połyskujące morze i sunący ponad jego falami księżyc.Tu,bardzo cicho, przyświecając sobie latarką, przystąpiła do pracy.Ruszyła wzdłuż ściany zescyzorykiem w dłoni, szukając dużego, płaskiego kamienia, który posłuży za podstawę jej ołtarza.Znalazła odpowiedni po kilku minutach i obluzowała go ostrzem.W szczelinie, którą zasłaniał, cośsię kryło: głęboko wciśnięty kawałek kartoniku.Wyjęła go i rozłożyła.Była to połowa kolorowejpocztówki, przedstawiającej Opactwo Westminsterskie; z łatwością rozpoznała słynne blizniaczewieże.Na drugiej stronie dostrzegła kilka zdań, których nie mogła odczytać w wątłym świetleksiężyca, nie będąc zresztą szczególnie ciekawa ich treści.Pocztówka sprawiała wrażenie dośćnowej, skoro jednak stempel z datą był zamazany, nie potrafiłaby powiedzieć, jak128INTRYGI I %7łDZEdługo tu leży.Być może od lata; być może znalazła się tutaj podczas zabawy w poszukiwanieskarbów.Nie przejmowała się i, zajęta bez reszty swoim zadaniem, nawet nie interesowała.Możeto sekretna wiadomość z rodzaju tych, jakie jej koleżanki ze szkoły podrzucały sobie w szopie narowery albo wsuwały do kieszonek swetrów.Zawahała się przez moment, zaczęła rwać pocztówkę,potem jednak ją wygładziła i ostrożnie położyła na miejsce.Posuwając się dalej wzdłuż ściany, znalazła jeszcze jeden odpowiedni kamień i kilka mniejszych dopodparcia świecy.Niebawem ołtarz był gotów.Zapaliła świeczkę; syk pocieranej zapałki zabrzmiałnienaturalnie głośno, a nagły rozbłysk światła niemal ją oślepił.Nakapała stearyny na kamień,wetknęła świecę w miniaturową kałużę i podparła mniejszymi kamykami.Wówczas usiadła poturecku i wbiła wzrok w równy płomyk [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Wymacała pod nim niewielki brezentowy chlebak, w którym zawczasu przygotowała niezbędneprzedmioty: pudełko zapałek, białą prostą świeczkę, ostry scyzoryk i latarkę kieszonkową.Potemwdrapała się na łóżko i otworzyła okno.Cały przylądek kąpał się w srebrzystej poświacie, którą tak z matką podziwiały.Wszystko uległomagicznemu przeistoczeniu: skalne złomy unosiły się nad nieruchomym dywanem traw na kształtzgniecionych kawałków aluminiowej folii, a zaniedbany żywopłot na końcu ogrodu był tajemniczągęstwą, utkaną z cienkiej świetlistej przędzy.Dalej zaś, jak jedwabny szal, leżało bezbrzeżne,gładkie morze.Oczarowana stała przez chwilę oddychając szybko i zbierając siły, a potem zsunęłasię z parapetu na płaski dach przybudówki.Pokrywały go kamienne płytki i Theresa posuwała się zbezgraniczną ostrożnością, czując przez podeszwy trampek ich chropawą powierzchnię.Dach tkwiłzaledwie sześć stóp nad ziemią, więc za pomocą rynny spuściła się bez trudu na dół i chyłkiempobiegła przez ogród za szopę pełniącą funkcję pracowni malarskiej do murszejącej kleci, gdzietrzymali z ojcem rowery.W przenikającym przez otwarte drzwi blasku księżyca jakoś udało jej sięwymanewrować swój rower, potem poprowadziła go przez trawnik, a wreszcie, aby uniknąćkorzystania z furtki, wystawiła na zewnątrz przez dziurę w żywopłocie.Dopiero kiedy dotarła dowykopu, którym biegły niegdyś tory kolejki przybrzeżnej, ośmieliła się wskoczyć na siodełko ipodskakując na nierównym trawiastym terenie zaczęła pedałować na północ, ku pasmu sosen iruinom opactwa.Stare tory przebiegały za wstęgą sosen, obrastających wybrzeże, w tym jednak miejscu wykop byłznacznie płytszy i przypominał zaledwie lekkie wgłębienie.Nieco dalej teren wyrównywał sięzupełnie i nic, nawet gnijące podkłady, nie wskazywało, którędy biegł szlak tej nadbrzeżnej kolejki,wożącej na letnie wakacje nad morzem dziewiętnastowieczne rodziny z ich wielkimi skórzanymikuframi, niańkami, szpadelkami i wiaderkami.Niespełna dziesięć minut pózniej Theresa jechała jużpo otwartej części przylądka.Wyłączyła reflektor, zsiadła, żeby rozejrzeć się, czy w okolicy nie manikogo, a potem ruszyła ponownie w stronę morza po wyboistym gruncie.Przed jej oczyma pojawiło się pięć lśniących w blasku księżyca arkad zrujnowanego opactwa.Przystanęła na chwilę i patrzyła w ciszy.Sprawiały wrażenie eterycznej, nierealnej igraszki świateł,która rozpłynie się pod dotknięciem.Czasem, gdy jak teraz przychodziła tu gwiazdzistą lubksiężycową nocą, to uczucie było tak silne, że wyciągała ramię, aby dotknąć kamieni, i doznawałaszoku, przekona-127.D.JAMESwszy się o ich chropawej twardości.Oparła rower o niski murek i przez coś, co niegdyś byłozapewne wielkimi zachodnimi wrotami, weszła do serca opactwa.Jej matka mawiała: Chodz,porozmawiajmy z mnichami" i wsiadały wówczas na rowery, aby pózniej, w wymownymmilczeniu, krążyć wśród zrujnowanych arkad lub przystanąwszy tam, gdzie był kiedyś ołtarz,trzymając się za ręce słuchać dokładnie tego samego, co słyszeli ci dawno zmarli mnisi:melancholijnego pomruku morza.To tu, jak wiedziała Theresa, jej matka lubiła się modlićnajbardziej tu, na jałowej, erodującej od wieków ziemi, nie zaś w szpetnym ceglanym budynkuza wioską, gdzie przyjeżdżający raz w tygodniu ojciec McKee celebrował niedzielną mszę.Brakowało jej spotkań z ojcem McKee, tęskniła za jego żarcikami, za jego zabawnym irlandzkimakcentem.Od' śmierci matki jednak odwiedzał ich rzadko i nigdy nie był mile widziany.Pamiętałatę ostatnią króciutką wizytę i słowa ojca McKee, gdy tata odprowadzał go do drzwi: Jej drogamatka, wieczne odpoczywanie, byłaby zapewne pragnęła, aby Theresa regularnie uczestniczyła wemszy świętej i chodziła do spowiedzi.Pani Stoddard-Clark chętnie po nią wpadnie w przyszłąniedzielę, potem moglibyśmy ją wziąć na lunch do Stowarzyszenia Farmerów.Czyż nie byłoby todla dziecka atrakcyjne?Potem odpowiedz ojca: Jej matki nie ma już wśród nas.Ten wasz Bóg uznał za stosownepozbawić Theresę matki.Tess w tej chwili sama podejmuje decyzje.Pójdzie na mszę, jeśli będziemiała na to nastrój; pójdzie do spowiedzi, kiedy będzie się miała z czego spowiadać.Trawa, poprzerastana długimi zielskami i uschniętymi kwiatami, była tu tak wysoka, grunt zaś takwyboisty, że musiała stąpać z największą ostrożnością.Przeszła pod najwyższą arkadą, gdziekiedyś wielkie okno na wschód odprawiało swe lśniące witrażowe czary, a teraz przemienione wpusty oczodół dawało widok na połyskujące morze i sunący ponad jego falami księżyc.Tu,bardzo cicho, przyświecając sobie latarką, przystąpiła do pracy.Ruszyła wzdłuż ściany zescyzorykiem w dłoni, szukając dużego, płaskiego kamienia, który posłuży za podstawę jej ołtarza.Znalazła odpowiedni po kilku minutach i obluzowała go ostrzem.W szczelinie, którą zasłaniał, cośsię kryło: głęboko wciśnięty kawałek kartoniku.Wyjęła go i rozłożyła.Była to połowa kolorowejpocztówki, przedstawiającej Opactwo Westminsterskie; z łatwością rozpoznała słynne blizniaczewieże.Na drugiej stronie dostrzegła kilka zdań, których nie mogła odczytać w wątłym świetleksiężyca, nie będąc zresztą szczególnie ciekawa ich treści.Pocztówka sprawiała wrażenie dośćnowej, skoro jednak stempel z datą był zamazany, nie potrafiłaby powiedzieć, jak128INTRYGI I %7łDZEdługo tu leży.Być może od lata; być może znalazła się tutaj podczas zabawy w poszukiwanieskarbów.Nie przejmowała się i, zajęta bez reszty swoim zadaniem, nawet nie interesowała.Możeto sekretna wiadomość z rodzaju tych, jakie jej koleżanki ze szkoły podrzucały sobie w szopie narowery albo wsuwały do kieszonek swetrów.Zawahała się przez moment, zaczęła rwać pocztówkę,potem jednak ją wygładziła i ostrożnie położyła na miejsce.Posuwając się dalej wzdłuż ściany, znalazła jeszcze jeden odpowiedni kamień i kilka mniejszych dopodparcia świecy.Niebawem ołtarz był gotów.Zapaliła świeczkę; syk pocieranej zapałki zabrzmiałnienaturalnie głośno, a nagły rozbłysk światła niemal ją oślepił.Nakapała stearyny na kamień,wetknęła świecę w miniaturową kałużę i podparła mniejszymi kamykami.Wówczas usiadła poturecku i wbiła wzrok w równy płomyk [ Pobierz całość w formacie PDF ]