[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ach, to wyjaśnia sprawę - rzekł.- Tak, to się zgadza.To jest właśnie akcent méridional.Jak już wspomniałem, mówisz biegle po francusku, ale na sposób angielski, bo artykułujesz tylną częścią gardła.Musisz poruszać ustami.Zaciskaj zęby i poruszaj wargami.Ach, wiem, co zrobimy.Kazał mi włożyć sobie w kącik ust ołówek i przy śpiewaniu artykułować jak najstaranniej słowa, i to tak, żeby ołówek nie wypadł z ust.Na początku było to okropnie trudne, w końcu jednak mi się udało.Ściskałam ołówek zębami i wtedy ustami musiałam porządnie poruszać, żeby cokolwiek wypowiedzieć.Boue wpadł niemal w furię, gdy któregoś dnia przyniosłam arię Mon coeur s’ouvre? ta voix z „Samsona i Dalili” i zapytałam, czy nie mogłabym jej się nauczyć, bo tak mi się podoba ta opera.- Ale co tu masz? - spytał.- Co to takiego? W jakiej to masz tonacji? To jest w transponowanej tonacji.Powiedziałam, że kupiłam wersję na głos sopranowy.Wrzasnął wtedy rozwścieczony: - Partia Dalili to przecież nie jest partia sopranowa, tylko mezzosopranowa.Czy ty nie wiesz, że jeśli się śpiewa arię z jakiejś opery, to musi być śpiewana zawsze w takiej tonacji, w jakiej ją napisano? Nie można na sopran transponować tego, co napisano na mezzosopran, bo w ten sposób ulega zniekształceniu cała intensywność.Zabieraj to.Jeśli przyniesiesz arię w odpowiedniej tonacji, mezzosopranowej, wtedy owszem, będziesz mogła jej się nauczyć.Nigdy więcej nie odważyłam się śpiewać transponowanej arii.Nauczyłam się mnóstwa francuskich pieśni i pięknej „Ave Maria” Cherubiniego.Dyskutowaliśmy przez jakiś czas, jak mam wymawiać łacińskie słowa.- Anglicy wymawiają łacinę tak jak Włosi, Francuzi po swojemu.Myślę, że skoro jesteś Angielką, to śpiewaj to raczej w wymowie włoskiej.Śpiewałam też wiele pieśni Schuberta po niemiecku.Nie było to takie trudne, choć nie znałam tego języka.Śpiewałam naturalnie również po włosku.W sumie jednak nie pozwalano mi na zbyt wielkie ambicje i dopiero mniej więcej po pół roku mogłam zaśpiewać słynną arię Te gelida manina z „Cyganerii” oraz arię Vissi d’arte z „Toski”.Był to doprawdy szczęśliwy okres.Czasami po odwiedzeniu Luwru zabierano nas na podwieczorek do Rumpelmayera.Nie mogło być nic wspanialszego dla łakomczucha niż podwieczorek u Rumpelmayera.Ubóstwiałam wprost pyszne ciastka z kremem i słodkimi kasztanami, zdobione lukrem, które nie dawały się z niczym porównać.Zabierano nas również na przechadzki po Bois, miejscu bardzo interesującym.Pewnego dnia, jak pamiętam, cała pensja szła parami leśną ścieżką, gdy zza drzew wychynął jakiś mężczyzna - klasyczny przypadek ekshibicjonizmu.Wszystkie chyba go widziałyśmy, niemniej zachowałyśmy się należycie, jakbyśmy nie zauważyły niczego niezwykłego - może zresztą nie byłyśmy całkiem pewne, co widziałyśmy.Panna Dryden, która tego dnia opiekowała się nami, sunęła dzielnie naprzód niczym opancerzony okręt wojenny, a my podążałyśmy za nią parami.Przypuszczam, że ów mężczyzna, którego górnej połowie nie można byłoby niczego zarzucić, ciemnowłosy, ze szpiczastą bródką i eleganckim fularem pod szyją, spędził dzień na krążeniu po ciemniejszych zakątkach Bois, chcąc zaskoczyć spacerujące parami przyzwoite panienki z pensji i pewno pogłębić ich znajomość paryskiego życia.Dodani, że o ile dobrze wiem, żadna z nas nie wspomniała nawet o tym incydencie, obeszło się też bez chichotów.Byłyśmy wtedy wszystkie nadzwyczaj skromne.Od czasu do czasu panna Dryden urządzała spotkania towarzyskie i na jedno z nich przybyła dawna uczennica, Amerykanka, która wydała się za francuskiego wicehrabiego, ze swoim synem, Rudym.Rudy, mimo że Francuz i baron, wyglądał zupełnie jak amerykański chłopak z college’u.Zapewne speszył go nieco widok dwunastu panien na wydaniu patrzących na niego z zainteresowaniem, aprobatą i być może z nadzieją na romans.- Niełatwe mam zadanie uściśnięcia aż tylu rąk - zauważył z humorem.Następnego dnia spotkałyśmy go ponownie w Palais de Glace, gdzie niektóre z nas się ślizgały, a inne uczyły się dopiero jeździć na łyżwach.Rudy zachowywał się nader szarmancko, usiłując nie zawieść swej matki.Objeżdżał kilka razy ślizgawkę z tą z nas, która potrafiła sprostać takiej próbie.Ja, jak to często bywało w podobnych sytuacjach, miałam pecha.Dopiero zaczęłam się uczyć jazdy na łyżwach i zaraz pierwszego popołudnia udało mi się przewrócić instruktora.Muszę powiedzieć, że bardzo go to rozzłościło, bo stał się przedmiotem drwin ze strony kolegów.Zawsze się chełpił, że potrafi utrzymać na lodzie każdego, nawet najgrubszą Amerykankę, tymczasem powaliła go wysoka, chuda dziewczyna - trudno więc się dziwić, że wprawiło go to we wściekłość.Potem brał mnie na lód najrzadziej, jak się dało.W każdym razie nie zaryzykowałabym przejażdżki wokół ślizgawki z Rudym - pewno jego również bym przewróciła i rozgniewała.Coś działo się ze mną na widok Rudy’ego.Widziałyśmy go tylko parę razy, niemniej spotkania te stały się punktem przełomowym.Od tej pory rozstałam się z kultem herosów.Skończyła się wówczas romantyczna miłość żywiona do osób rzeczywistych i urojonych - postaci z książek, osób publicznych oraz osób przychodzących do naszego domu.Nie miałam już serca do bezinteresownej miłości ani chęci do poświęcania się dla obiektów moich westchnień.Odtąd zaczęłam myśleć o młodzieńcach jako o młodych mężczyznach - nader interesujących istotach, z którymi chętnie bym się spotykała i wśród których pewnego dnia powinnam znaleźć sobie męża (Tego Właściwego).Nie zakochałam się w Rudym, choć może i mogłabym, gdybym widywała go częściej, ale nagle poczułam się inna.Stałam się jedną z tych, które poszukują łupu! Odtąd obraz biskupa Londynu, ostatniego obiektu mojego uwielbienia, zniknął z moich myśli.Pragnęłam poznawać rzeczywistych, nie urojonych młodzieńców, i to wielu - choć w gruncie rzeczy nie powinno ich być za dużo.Nie jestem teraz pewna, jak długo zostałam u panny Dryden - rok, może półtora, ale chyba mniej niż dwa lata.Mama, która miewała coraz nowe pomysły, nie proponowała dalszych zmian w programie mojej edukacji, może nie usłyszała o niczym, co by ją zainteresowało.Zapewne intuicyjnie wyczuła, że znalazłam to, czego potrzebowałam.Uczyłam się rzeczy, które miały dla mnie sens i które stały się składnikiem mego zainteresowania życiem.Przed wyjazdem z Paryża rozwiało się jedno moje marzenie.Panna Dryden spodziewała się wizyty swojej dawnej uczennicy, lady Limerick, znakomitej pianistki, uczennicy Charlesa Fiirstera [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.- Ach, to wyjaśnia sprawę - rzekł.- Tak, to się zgadza.To jest właśnie akcent méridional.Jak już wspomniałem, mówisz biegle po francusku, ale na sposób angielski, bo artykułujesz tylną częścią gardła.Musisz poruszać ustami.Zaciskaj zęby i poruszaj wargami.Ach, wiem, co zrobimy.Kazał mi włożyć sobie w kącik ust ołówek i przy śpiewaniu artykułować jak najstaranniej słowa, i to tak, żeby ołówek nie wypadł z ust.Na początku było to okropnie trudne, w końcu jednak mi się udało.Ściskałam ołówek zębami i wtedy ustami musiałam porządnie poruszać, żeby cokolwiek wypowiedzieć.Boue wpadł niemal w furię, gdy któregoś dnia przyniosłam arię Mon coeur s’ouvre? ta voix z „Samsona i Dalili” i zapytałam, czy nie mogłabym jej się nauczyć, bo tak mi się podoba ta opera.- Ale co tu masz? - spytał.- Co to takiego? W jakiej to masz tonacji? To jest w transponowanej tonacji.Powiedziałam, że kupiłam wersję na głos sopranowy.Wrzasnął wtedy rozwścieczony: - Partia Dalili to przecież nie jest partia sopranowa, tylko mezzosopranowa.Czy ty nie wiesz, że jeśli się śpiewa arię z jakiejś opery, to musi być śpiewana zawsze w takiej tonacji, w jakiej ją napisano? Nie można na sopran transponować tego, co napisano na mezzosopran, bo w ten sposób ulega zniekształceniu cała intensywność.Zabieraj to.Jeśli przyniesiesz arię w odpowiedniej tonacji, mezzosopranowej, wtedy owszem, będziesz mogła jej się nauczyć.Nigdy więcej nie odważyłam się śpiewać transponowanej arii.Nauczyłam się mnóstwa francuskich pieśni i pięknej „Ave Maria” Cherubiniego.Dyskutowaliśmy przez jakiś czas, jak mam wymawiać łacińskie słowa.- Anglicy wymawiają łacinę tak jak Włosi, Francuzi po swojemu.Myślę, że skoro jesteś Angielką, to śpiewaj to raczej w wymowie włoskiej.Śpiewałam też wiele pieśni Schuberta po niemiecku.Nie było to takie trudne, choć nie znałam tego języka.Śpiewałam naturalnie również po włosku.W sumie jednak nie pozwalano mi na zbyt wielkie ambicje i dopiero mniej więcej po pół roku mogłam zaśpiewać słynną arię Te gelida manina z „Cyganerii” oraz arię Vissi d’arte z „Toski”.Był to doprawdy szczęśliwy okres.Czasami po odwiedzeniu Luwru zabierano nas na podwieczorek do Rumpelmayera.Nie mogło być nic wspanialszego dla łakomczucha niż podwieczorek u Rumpelmayera.Ubóstwiałam wprost pyszne ciastka z kremem i słodkimi kasztanami, zdobione lukrem, które nie dawały się z niczym porównać.Zabierano nas również na przechadzki po Bois, miejscu bardzo interesującym.Pewnego dnia, jak pamiętam, cała pensja szła parami leśną ścieżką, gdy zza drzew wychynął jakiś mężczyzna - klasyczny przypadek ekshibicjonizmu.Wszystkie chyba go widziałyśmy, niemniej zachowałyśmy się należycie, jakbyśmy nie zauważyły niczego niezwykłego - może zresztą nie byłyśmy całkiem pewne, co widziałyśmy.Panna Dryden, która tego dnia opiekowała się nami, sunęła dzielnie naprzód niczym opancerzony okręt wojenny, a my podążałyśmy za nią parami.Przypuszczam, że ów mężczyzna, którego górnej połowie nie można byłoby niczego zarzucić, ciemnowłosy, ze szpiczastą bródką i eleganckim fularem pod szyją, spędził dzień na krążeniu po ciemniejszych zakątkach Bois, chcąc zaskoczyć spacerujące parami przyzwoite panienki z pensji i pewno pogłębić ich znajomość paryskiego życia.Dodani, że o ile dobrze wiem, żadna z nas nie wspomniała nawet o tym incydencie, obeszło się też bez chichotów.Byłyśmy wtedy wszystkie nadzwyczaj skromne.Od czasu do czasu panna Dryden urządzała spotkania towarzyskie i na jedno z nich przybyła dawna uczennica, Amerykanka, która wydała się za francuskiego wicehrabiego, ze swoim synem, Rudym.Rudy, mimo że Francuz i baron, wyglądał zupełnie jak amerykański chłopak z college’u.Zapewne speszył go nieco widok dwunastu panien na wydaniu patrzących na niego z zainteresowaniem, aprobatą i być może z nadzieją na romans.- Niełatwe mam zadanie uściśnięcia aż tylu rąk - zauważył z humorem.Następnego dnia spotkałyśmy go ponownie w Palais de Glace, gdzie niektóre z nas się ślizgały, a inne uczyły się dopiero jeździć na łyżwach.Rudy zachowywał się nader szarmancko, usiłując nie zawieść swej matki.Objeżdżał kilka razy ślizgawkę z tą z nas, która potrafiła sprostać takiej próbie.Ja, jak to często bywało w podobnych sytuacjach, miałam pecha.Dopiero zaczęłam się uczyć jazdy na łyżwach i zaraz pierwszego popołudnia udało mi się przewrócić instruktora.Muszę powiedzieć, że bardzo go to rozzłościło, bo stał się przedmiotem drwin ze strony kolegów.Zawsze się chełpił, że potrafi utrzymać na lodzie każdego, nawet najgrubszą Amerykankę, tymczasem powaliła go wysoka, chuda dziewczyna - trudno więc się dziwić, że wprawiło go to we wściekłość.Potem brał mnie na lód najrzadziej, jak się dało.W każdym razie nie zaryzykowałabym przejażdżki wokół ślizgawki z Rudym - pewno jego również bym przewróciła i rozgniewała.Coś działo się ze mną na widok Rudy’ego.Widziałyśmy go tylko parę razy, niemniej spotkania te stały się punktem przełomowym.Od tej pory rozstałam się z kultem herosów.Skończyła się wówczas romantyczna miłość żywiona do osób rzeczywistych i urojonych - postaci z książek, osób publicznych oraz osób przychodzących do naszego domu.Nie miałam już serca do bezinteresownej miłości ani chęci do poświęcania się dla obiektów moich westchnień.Odtąd zaczęłam myśleć o młodzieńcach jako o młodych mężczyznach - nader interesujących istotach, z którymi chętnie bym się spotykała i wśród których pewnego dnia powinnam znaleźć sobie męża (Tego Właściwego).Nie zakochałam się w Rudym, choć może i mogłabym, gdybym widywała go częściej, ale nagle poczułam się inna.Stałam się jedną z tych, które poszukują łupu! Odtąd obraz biskupa Londynu, ostatniego obiektu mojego uwielbienia, zniknął z moich myśli.Pragnęłam poznawać rzeczywistych, nie urojonych młodzieńców, i to wielu - choć w gruncie rzeczy nie powinno ich być za dużo.Nie jestem teraz pewna, jak długo zostałam u panny Dryden - rok, może półtora, ale chyba mniej niż dwa lata.Mama, która miewała coraz nowe pomysły, nie proponowała dalszych zmian w programie mojej edukacji, może nie usłyszała o niczym, co by ją zainteresowało.Zapewne intuicyjnie wyczuła, że znalazłam to, czego potrzebowałam.Uczyłam się rzeczy, które miały dla mnie sens i które stały się składnikiem mego zainteresowania życiem.Przed wyjazdem z Paryża rozwiało się jedno moje marzenie.Panna Dryden spodziewała się wizyty swojej dawnej uczennicy, lady Limerick, znakomitej pianistki, uczennicy Charlesa Fiirstera [ Pobierz całość w formacie PDF ]