[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze inne leżały płasko, ale wszystkie zdawały się tworzyć jakiś prze-myślany wzór, który byłby zapewne oczywisty dla obserwatora patrzącego zgóry.Obejrzenie polany z wysoka byłoby jednak niemożliwe, ponieważ drzewarosnące wokół niej wyciągały nad nią swoje konary i przesłaniały niebo.W ichcieniu krzewy i mniejsze drzewka zajadle walczyły o każdą odrobinę światła iskutecznie zasłaniały prastarą budowlę.Jeszcze bardziej niesamowite wrażenie robiła symbioza natury z tym sztucz-nym tworem.Ziemia wokół kamieni była gęsto zasłana liśćmi i igłami - ale nasamych monolitach nie widziałem ani jednego liścia, ani jednej szpileczki.Zu-pełnie jakby ktoś się nimi opiekował i regularnie omiatał zerodowane po-wierzchnie.Co oczywiście było niemożliwe.Im dłużej przyglądałem się głazom,tym bardziej skłaniałem się ku podejrzeniu, że jestem świadkiem niezwykleharmonijnego współdziałania sił natury i jakiejś innej, metafizycznej mocy.Pomysł ten wydał mi się trochę dziwaczny, ale jakoś nie mogłem się pogodzić zmyślą, że to człowiek tak dba o to miejsce.Było zbyt odosobnione.Zbyt strasz-ne.Zbyt idealne.Zbyt.Długo mógłbym tak wyliczać.- Nie do wiary.- powiedziałem.Szedłem od kamienia do kamienia, podziwiając ich gładkie powierzchnie ipotężne bloki.Policzyłem je szybko: było ich około trzydziestu.Rany boskie,pomyślałem.Skąd one się tu wzięły? Phillip usiadł na jednym z monolitów iprzypalił cygaro.- Wiedziałem, że ci się tu spodoba.- To niesamowite!Przechyliłem głowę, próbując ogarnąć wzrokiem tworzoną przez monolitykompozycję, ale starałem się też nie puszczać zanadto wodzy fantazji.Miejscowi42 miłośnicy historii z pewnością od lat łamali sobie głowy nad przeznaczeniemtych monolitów.Jak wspomniałem, były idealnie omiecione (w pewnym momencie zobaczy-łem samotny listek, który kołysząc się leniwie, opadał z góry, gdy nagle jak zasprawą magii zmienił tor lotu, wyminął kamień i spadł na ziemię), ale na nie-których dało się rozeznać toporne płaskorzezby, a na największym, leżącympłasko na samym środku polany, z dala od swoich mniejszych braci, dostrze-głem brunatne plamy, jakby wyjęte z metody Rorschacha.Krew.Podszedłem, żeby przyjrzeć się z bliska; miałem nawet ochotę powąchać (tolekarski nawyk), ale się powstrzymałem.Plamy były suche jak sam kamień, aleraczej nie aż tak stare.Rozsądek sugerował, że ślady krwi (jeśli to faktyczniekrew) powinny z biegiem czasu zostać zmyte przez deszcz i wyblaknąć.Skorotak się nie stało, musiały być świeże.Niepokoiło mnie to.Wygląda mi to na jakiś pogański ołtarz.Odwróciłem się do Phillipa, który przez ten czas wstał i wyszedł poza ka-mienny krąg, za nim snuła się smuga dymu.Ręce mu się trzęsły, twarz miałpooraną głębokimi zmarszczkami.Martwi się o żonę.Na jego miejscu też bymsię martwił.Rosy Deighton, wbrew jego powtarzanym stale zapewnieniom, niepadła ofiarą raka.(Nadal nie natrafiłem na jej kartę choroby i zaczynałem go-dzić się z faktem, że nigdy nie istniała).Intuicja podpowiadała mi, że zaatako-wał ją pies, może nawet dwa.Albo trzy.Tak jak Neila Farrisa.I co z tego? - pomyślałem, próbując się uspokoić.Bez względu na przyczynykalectwo pozostawiło trwały, makabryczny ślad w psychice Rosy, z którym bę-dzie się musiała zmagać, póki śmierć jej nie zabierze.Pokiwałem uspokajająco głową.Phillip mrugnął do mnie i zaciągnął się cy-garem.- Ile to ma lat? - zapytałem.Przez głowę przelatywały mi setki pytań.Wzruszył ramionami.- Nie mam pojęcia.Z tysiąc? Chodz, pokażę ci coś jeszcze.Podeszliśmy do samotnie stojącego monolitu, ustawionego pod kątem pro-stym do pozostałych.Palusznik krwawy całymi kępami czepiał się jego podsta-wy, gałązki bluszczu wiły się po ziemi.Na górnej połowie mierzącego dwa natrzy metry kamienia wyryto podobne do hieroglifów piktogramy, teraz już nie-czytelne.43 Czy coś podobnego odkryto poza Egiptem?U dołu dostrzegłem rząd krótkich prostych kresek, jakby przed wiekami ktoścoś tutaj podliczał.Były dzielone na grupki po pięć, więc tym łatwiej je policzy-łem.Osiemdziesiąt trzy.- Ciekawe te nacięcia, co? - spytał Phillip, kiedy przesunąłem po nich pal-cem.- Czterysta lat temu ludzie składali tu ofiary.Każdy karb to jedno takiewydarzenie.- Wydarzenie?- Ano tak.Jedna ofiara.- Jaka.ofiara?Włożył ręce do kieszeni.- No, jeśli wierzyć legendom.takim lokalnym.Wspominam o tym, bonikt tak na sto procent nie wie, jak daleko poza Ashborough rozeszły się te opo-wieści.Stara pani Zellis, ta to umie opowiadać.Oczy by ci na wierzch wyszły,jakbyś jej posłuchał.Zna wszystkie miejscowe legendy, od Ashborough aż poBlacksburgh i jeszcze dalej.Bo widzisz, każde miasteczko ma własną legendę,która się w nim rodzi i zwykle w nim zostaje.Folklor sąsiadów nikogo nie inte-resuje, nikt też nie lubi opowiadać na prawo i lewo lokalnych historii.Można bypowiedzieć, że to taka duma ze swojego miasteczka.Ale mniejsza z tym.Grunt,że kiedyś mieszkali tu tubylcy, ale nie Indianie: zupełnie inny lud, który osiadłtu w odosobnieniu na długo przed tym, jak przyszli biali i zagarnęli kraj dlasiebie.To było pustkowie, którego nawet Indianie unikali.Nasi przodkowie,którzy zjawili się w Nowej Anglii, posłuchali ich ostrzeżenia i też się tu nie pcha-li.- Jakiego ostrzeżenia?Phillip się zawahał.Spojrzał mi w oczy.- %7łe każdy, kto się tu zapuści, padnie ofiarą dzikich Izolantów.- Izolantów?- Tak ich nazwali Indianie.Tych prymitywnych tubylców.Zapadła cisza.Popijałem wodę, przetrawiając słowa Phillipa.Dzicy Izolanci.Przeniosłem wzrok na wielką białą płytę upstrzoną brązowymi plamami.Przy-wodziła na myśl gigantyczne serce w skamieniałej piersi dawno umarłego dino-zaura.Znowu uderzyło mnie, że monolity są dziwnie zadbane i kompletnie nieprzypominają zapomnianych ruin sprzed tysiąca lat.To było naprawdę niepo-kojące.- Tak, tak.Stara pani Zellis opowiedziałaby to o wiele lepiej, ale ostatniocoraz trudniej ją spotkać.Unika ludzi, nie wychodzi z domu.Kogokolwiek byś onią zapytał, powie ci, że staruszce już chyba brakuje piątej klepki, i ja się z tym44 zgadzam.Ale historię okolicy zna jak nikt inny.Tak w każdym razie ludzie ga-dają.Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy się poznaliśmy.Opowiedziała mi o Izolan-tach i o miejscu, w którym składali ofiary.To było trzydzieści dwa lata temu,zaraz po tym, jak sprowadziliśmy się do Ashborough [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl