[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podszedłemdo domu od frontu, zerkając na drogę, aby upewnić się, czy jednak się nie spóź-ni.Na horyzoncie nie było nikogo (mój ojciec tak mawiał, kiedy byłem małymchłopcem i przychodził sprawdzić, czy w mojej sypialni nie kryje się po ciemkujakieś straszydło), wziąłem więc z garażu grabie (które, jak mi się wydawało,najlepiej się nadawały do zatarcia krwawych śladów) i żwawym krokiem ruszy-łem do szopy.Rozejrzałem się.W szerokim kręgu zdeptanej trawy została brunatna plama krwi.Z bliskastwierdziłem, że wygląda świeżo, jakby ktoś wylał w tym miejscu jeszcze litralbo więcej posoki, tyle że później, długo po tym, jak wróciłem do domu.Szero-ki krwawy szlak wiódł w głąb lasu, ale po paru metrach rozdzielał się na poje-dyncze ścieżynki, a potem nagle się urywał, tuż obok kępy młodych samosiejek.Ostrożnie zajrzałem do szopy.Nawet teraz, w środku słonecznego dnia, w szo-pie panował mrok.Na szczęście między próchniejącymi deskami nie brakowałoszpar, a i przez otwarte drzwi wpadało dość światła, abym mógł stwierdzić, żenie ma tam martwego jelonka.Została tylko brązowawa plama.Ktokolwiekzabrał stąd zwierzę, zrobił to szybko i sprawnie.Nie chciał, żeby go widziano.Do tego momentu dzień był miły, cichy i spokojny.Typowy poranek w Ash-borough.Ptaki wyśpiewywały serenady, liście drzew szeptały poruszane lekkimzefirkiem.Wyszedłem z szopy, oparłem grabie o ścianę i na miękkich nogach podsze-dłem do betonowej fontanny.Powrót na miejsce zbrodni wyprowadził mnie zrównowagi.Aby nie poddać się tej chwilowej słabości, próbowałem układać listęwszystkich spraw do załatwienia (musiałem, na przykład, wypełnić formularzeubezpieczeniowe i druki zamówień na leki), ale nic mi z tego nie przyszło.Wmojej głowie było miejsce na wszystko.Basenik był pusty; nic dziwnego, od tygodni nie padało.Odkąd się wprowa-dziliśmy, pamiętałem tylko jeden deszcz, a właściwie popołudniową burzę, któ-ra nadała niebu paskudny odcień węgla drzewnego i śmiertelnie wystraszyłaPage'a, który odszczekiwał się jej spod łóżka Jessiki.Dotknąłem figurki cheru-binka, pogrążony w myślach; właśnie doszedłem do wniosku, że druga filiżankakawy dobrze by mi zrobiła, kiedy ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk.Włosy stanęły mi dęba.Okręciłem się na pięcie, jakbym cały czas tylko cze-kał, aż wydarzy się coś okropnego.75(Złotookie straszydła? Martwe zwierzęta znikające z mojego podwórka? Tak,to mogło mieć coś z tym wspólnego).Nic nie zobaczyłem, ale zza domu znowu dobiegł wrzask, wysoki i przenikli-wy jak wizg gilotyny.Chwilę później dał się słyszeć głuchy łoskot, jakby coś ude-rzyło o ścianę.Obiegłem dom i zobaczyłem krew.Była wszędzie i było jej mnóstwo: nadróżce, na trawie, na ścianie obok wejścia do poczekalni.Dopiero wtedy zoba-czyłem ciało i odruchowo zatkałem sobie usta pięścią, żeby nie krzyknąć.Lauren Hunter jednak przyjechała na wizytę, ale po drodze coś się jej przy-trafiło.Nie miałem pojęcia, co dokładnie.Mogłem tylko stać bez ruchu, wy-trzeszczać oczy i liczyć na cud, czyli ekipę ratowników medycznych w wyjącejkaretce, z czarnymi torbami, kroplówką i noszami, pędzących na ratunek mojejpacjentce.Tak to wygląda w Nowym Jorku: wystarczy się odsunąć i zrobić miej-sce zawodowcom, a oni wszystkim się zajmą.Ale tu, w miasteczku krętych drógi lasów misia Yogi, byłem jedynym lekarzem.I sam jeden musiałem prowadzićten samolot, chociaż nie miałem zielonego pojęcia o pilotażu.Moja wiedza i doświadczenie z zakresu ratownictwa medycznego są dośćograniczone.Jestem zwykłym internistą, znam się na katarach i kaszlu, smar-kach i flegmie, ale w tej sytuacji nawet ja umiałem postawić diagnozę: LaurenHunter za parę minut stanie przed obliczem Stwórcy.Właściwie biorąc poduwagę jej stan, należało się dziwić, że jeszcze nie stanęła.Coś zerwało jej kawałskóry z twarzy.Został krwawy płat mięsa, ciągnący się od linii włosów do drżą-cej żuchwy.Z bluzki zostały strzępy, lewa ręka wyrwana ze stawu barkowegozwieszała się bezwładnie jak złamana przez burzę gałąź drzewa.Pod prawą pier-sią dwa złamane żebra przebiły siną od krwiaków skórę.Zakaszlała; krew i żółtaflegma bryznęły na trawę.Jęknęła z bólu - tak głośno, że aż podskoczyłem - iprzetoczyła się na bok.Jej nogi dygotały gwałtownie, trochę podobnie do nógłani, którą znalazłem w nocy w szopie, jakby ktoś podłączył je do prądu.Obraca-jąc się, odsłoniła głęboką ranę na wysokości talii, z której szarofioletowewnętrzności natychmiast wylały się na betonowy chodnik.Wyśliznęła się teżgruba różowa rura, wijąca się i podrygująca jak obdarzona własnym życiem.Jeden jej koniec znikał w ciele.Przywodziła na myśl smycz.Przypomniałem sobie słowa Phillipa: „Zwierzę musi być żywe, żeby można jebyło złożyć w ofierze”.Byłem roztrzęsiony i przerażony; gdybym musiał coś powiedzieć, bełkotał-bym bez ładu i składu.Pocieszałem się, że to i tak bez znaczenia.Cokolwiek76bym powiedział, cokolwiek zrobił, i tak nie zmieniłbym faktu, że Lauren Hun-ter, moja pacjentka, zaraz umrze.Znowu odkaszlnęła.Grudki flegmy wystrzeliły z jej ust z takim impetem, żerozprysnęły się na ścianie przy drzwiach.O dziwo, jeszcze się poruszała, ba,usiłowała nawet się podnieść.Jej powieki zatrzepotały i podniosły się, odsłania-jąc szkliste, przesłonięte krwawą mgiełką oczy.Głowa opadła jej bezwładnie wtył, potem w przód.Dopadłem do niej, uklęknąłem i przytrzymałem, żeby niepróbowała wstawać.Organizm był w szoku, co nie przeszkadzało mu wypom-powywać litrów krwi.Pośliznąłem się.Ta dziura w jej brzuchu.wnętrzności.Chryste!Zachodziłem w głowę, co takiego przydarzyło się Lauren Hunter, ale mójobłąkany zdrowy rozsądek powtarzał w kółko: To samo co Rosy Deighton.Tosamo co Neilowi Farrisowi.To samo co.Gdybym myślał inaczej, niepotrzebnie wysilałbym mózgownicę.Coś strasz-nego działo się w Ashborough.A ci przeklęci tubylcy przyjmowali ten fakt rów-nie spokojnie jak ciepły posiłek na kolację.Musiałem odsunąć te myśli od siebie.W tej chwili najważniejsze było dzia-łanie.Przyszło mi do głowy, żeby przynieść koc z domu, ale tylko zniszczyłbymkoc.Nie mogłem jednak pozwolić, żeby tak cierpiała.I musiałem wezwać po-moc, nawet jeśli pani Hunter miałaby umrzeć na długo przed jej przybyciem.Nie ulżyłbym jej w bólu, ale w tej potwornej sytuacji nie miałem innego wyjścia.Pochyliłem się nad nią.- Lauren?Głowa jej zadrżała, zaczęła łapać powietrze jak ryba.- Aaa.ghhh.pfff.- Pomogę ci, Lauren, a ty leż spokojnie.Pomoc już jedzie.Było to najbardziej bezczelne kłamstwo w moim życiu.Zwróciła głowę w moją stronę, jakby chciała na mnie spojrzeć, chociaż pew-ności mieć nie mogłem.Wszędzie była krew.Chciałem zostawić Lauren, wró-cić do domu, usiąść w jakimś ciemnym kącie i poczekać, aż umrze, ale wtedywyciągnęła zdrową rękę i złapała mnie za nadgarstek.Z jej gardła dobyło siębulgotanie.Poruszyła językiem, widziałem, jak próbuje wypchnąć zalegającą jejw ustach zgęstniałą krew z flegmą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Podszedłemdo domu od frontu, zerkając na drogę, aby upewnić się, czy jednak się nie spóź-ni.Na horyzoncie nie było nikogo (mój ojciec tak mawiał, kiedy byłem małymchłopcem i przychodził sprawdzić, czy w mojej sypialni nie kryje się po ciemkujakieś straszydło), wziąłem więc z garażu grabie (które, jak mi się wydawało,najlepiej się nadawały do zatarcia krwawych śladów) i żwawym krokiem ruszy-łem do szopy.Rozejrzałem się.W szerokim kręgu zdeptanej trawy została brunatna plama krwi.Z bliskastwierdziłem, że wygląda świeżo, jakby ktoś wylał w tym miejscu jeszcze litralbo więcej posoki, tyle że później, długo po tym, jak wróciłem do domu.Szero-ki krwawy szlak wiódł w głąb lasu, ale po paru metrach rozdzielał się na poje-dyncze ścieżynki, a potem nagle się urywał, tuż obok kępy młodych samosiejek.Ostrożnie zajrzałem do szopy.Nawet teraz, w środku słonecznego dnia, w szo-pie panował mrok.Na szczęście między próchniejącymi deskami nie brakowałoszpar, a i przez otwarte drzwi wpadało dość światła, abym mógł stwierdzić, żenie ma tam martwego jelonka.Została tylko brązowawa plama.Ktokolwiekzabrał stąd zwierzę, zrobił to szybko i sprawnie.Nie chciał, żeby go widziano.Do tego momentu dzień był miły, cichy i spokojny.Typowy poranek w Ash-borough.Ptaki wyśpiewywały serenady, liście drzew szeptały poruszane lekkimzefirkiem.Wyszedłem z szopy, oparłem grabie o ścianę i na miękkich nogach podsze-dłem do betonowej fontanny.Powrót na miejsce zbrodni wyprowadził mnie zrównowagi.Aby nie poddać się tej chwilowej słabości, próbowałem układać listęwszystkich spraw do załatwienia (musiałem, na przykład, wypełnić formularzeubezpieczeniowe i druki zamówień na leki), ale nic mi z tego nie przyszło.Wmojej głowie było miejsce na wszystko.Basenik był pusty; nic dziwnego, od tygodni nie padało.Odkąd się wprowa-dziliśmy, pamiętałem tylko jeden deszcz, a właściwie popołudniową burzę, któ-ra nadała niebu paskudny odcień węgla drzewnego i śmiertelnie wystraszyłaPage'a, który odszczekiwał się jej spod łóżka Jessiki.Dotknąłem figurki cheru-binka, pogrążony w myślach; właśnie doszedłem do wniosku, że druga filiżankakawy dobrze by mi zrobiła, kiedy ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk.Włosy stanęły mi dęba.Okręciłem się na pięcie, jakbym cały czas tylko cze-kał, aż wydarzy się coś okropnego.75(Złotookie straszydła? Martwe zwierzęta znikające z mojego podwórka? Tak,to mogło mieć coś z tym wspólnego).Nic nie zobaczyłem, ale zza domu znowu dobiegł wrzask, wysoki i przenikli-wy jak wizg gilotyny.Chwilę później dał się słyszeć głuchy łoskot, jakby coś ude-rzyło o ścianę.Obiegłem dom i zobaczyłem krew.Była wszędzie i było jej mnóstwo: nadróżce, na trawie, na ścianie obok wejścia do poczekalni.Dopiero wtedy zoba-czyłem ciało i odruchowo zatkałem sobie usta pięścią, żeby nie krzyknąć.Lauren Hunter jednak przyjechała na wizytę, ale po drodze coś się jej przy-trafiło.Nie miałem pojęcia, co dokładnie.Mogłem tylko stać bez ruchu, wy-trzeszczać oczy i liczyć na cud, czyli ekipę ratowników medycznych w wyjącejkaretce, z czarnymi torbami, kroplówką i noszami, pędzących na ratunek mojejpacjentce.Tak to wygląda w Nowym Jorku: wystarczy się odsunąć i zrobić miej-sce zawodowcom, a oni wszystkim się zajmą.Ale tu, w miasteczku krętych drógi lasów misia Yogi, byłem jedynym lekarzem.I sam jeden musiałem prowadzićten samolot, chociaż nie miałem zielonego pojęcia o pilotażu.Moja wiedza i doświadczenie z zakresu ratownictwa medycznego są dośćograniczone.Jestem zwykłym internistą, znam się na katarach i kaszlu, smar-kach i flegmie, ale w tej sytuacji nawet ja umiałem postawić diagnozę: LaurenHunter za parę minut stanie przed obliczem Stwórcy.Właściwie biorąc poduwagę jej stan, należało się dziwić, że jeszcze nie stanęła.Coś zerwało jej kawałskóry z twarzy.Został krwawy płat mięsa, ciągnący się od linii włosów do drżą-cej żuchwy.Z bluzki zostały strzępy, lewa ręka wyrwana ze stawu barkowegozwieszała się bezwładnie jak złamana przez burzę gałąź drzewa.Pod prawą pier-sią dwa złamane żebra przebiły siną od krwiaków skórę.Zakaszlała; krew i żółtaflegma bryznęły na trawę.Jęknęła z bólu - tak głośno, że aż podskoczyłem - iprzetoczyła się na bok.Jej nogi dygotały gwałtownie, trochę podobnie do nógłani, którą znalazłem w nocy w szopie, jakby ktoś podłączył je do prądu.Obraca-jąc się, odsłoniła głęboką ranę na wysokości talii, z której szarofioletowewnętrzności natychmiast wylały się na betonowy chodnik.Wyśliznęła się teżgruba różowa rura, wijąca się i podrygująca jak obdarzona własnym życiem.Jeden jej koniec znikał w ciele.Przywodziła na myśl smycz.Przypomniałem sobie słowa Phillipa: „Zwierzę musi być żywe, żeby można jebyło złożyć w ofierze”.Byłem roztrzęsiony i przerażony; gdybym musiał coś powiedzieć, bełkotał-bym bez ładu i składu.Pocieszałem się, że to i tak bez znaczenia.Cokolwiek76bym powiedział, cokolwiek zrobił, i tak nie zmieniłbym faktu, że Lauren Hun-ter, moja pacjentka, zaraz umrze.Znowu odkaszlnęła.Grudki flegmy wystrzeliły z jej ust z takim impetem, żerozprysnęły się na ścianie przy drzwiach.O dziwo, jeszcze się poruszała, ba,usiłowała nawet się podnieść.Jej powieki zatrzepotały i podniosły się, odsłania-jąc szkliste, przesłonięte krwawą mgiełką oczy.Głowa opadła jej bezwładnie wtył, potem w przód.Dopadłem do niej, uklęknąłem i przytrzymałem, żeby niepróbowała wstawać.Organizm był w szoku, co nie przeszkadzało mu wypom-powywać litrów krwi.Pośliznąłem się.Ta dziura w jej brzuchu.wnętrzności.Chryste!Zachodziłem w głowę, co takiego przydarzyło się Lauren Hunter, ale mójobłąkany zdrowy rozsądek powtarzał w kółko: To samo co Rosy Deighton.Tosamo co Neilowi Farrisowi.To samo co.Gdybym myślał inaczej, niepotrzebnie wysilałbym mózgownicę.Coś strasz-nego działo się w Ashborough.A ci przeklęci tubylcy przyjmowali ten fakt rów-nie spokojnie jak ciepły posiłek na kolację.Musiałem odsunąć te myśli od siebie.W tej chwili najważniejsze było dzia-łanie.Przyszło mi do głowy, żeby przynieść koc z domu, ale tylko zniszczyłbymkoc.Nie mogłem jednak pozwolić, żeby tak cierpiała.I musiałem wezwać po-moc, nawet jeśli pani Hunter miałaby umrzeć na długo przed jej przybyciem.Nie ulżyłbym jej w bólu, ale w tej potwornej sytuacji nie miałem innego wyjścia.Pochyliłem się nad nią.- Lauren?Głowa jej zadrżała, zaczęła łapać powietrze jak ryba.- Aaa.ghhh.pfff.- Pomogę ci, Lauren, a ty leż spokojnie.Pomoc już jedzie.Było to najbardziej bezczelne kłamstwo w moim życiu.Zwróciła głowę w moją stronę, jakby chciała na mnie spojrzeć, chociaż pew-ności mieć nie mogłem.Wszędzie była krew.Chciałem zostawić Lauren, wró-cić do domu, usiąść w jakimś ciemnym kącie i poczekać, aż umrze, ale wtedywyciągnęła zdrową rękę i złapała mnie za nadgarstek.Z jej gardła dobyło siębulgotanie.Poruszyła językiem, widziałem, jak próbuje wypchnąć zalegającą jejw ustach zgęstniałą krew z flegmą [ Pobierz całość w formacie PDF ]