[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wcale nie - zaprzeczył Grijpstra - ile razy spotykałem ichrazem w Pieperze, kiedyś, jak to była jeszcze cicha kafejka,gdzie można spokojnie było pograć w bilard.- I pewnie oni też razem grali? Jak starzy kumple?- A co? - powiedział Grijpstra - dlaczego nie? Jesteś jeszczeza młody.Za bardzo się przejmujesz, już ci to nieraz mówiłem.- Może mi to przejdzie - wyraził nadzieję de Gier.Z radia rozległ się głos Sientje, która wywołała ich numer.Odpowiedział Grijpstra.- Gdzie jesteście? - spytała Sientje.- Na Singlu, przy Jeroenensteeg.- Pięknie - powiedziała Sientje - właśnie tam mi jesteściepotrzebni.Jedzcie na róg Brouwergracht-Singel, w jednym zestatków mieszkalnych po północnej stronie leży ciałodziewczyny.Nie wiem, jaki numer, ale powinniście znalezć.- Jedziemy - powiedział Grijpstra.- Z syreną? - zapytał de Gier.- Pewnie, kawał czasu nie słyszałem syreny.Może mordercaczeka koło trupa, jak ostatnio przy tej kurwie.De Gier promieniał.Przez te wszystkie lata, kiedy byłkierowcą policyjnego samochodu, syrena nie przestała być dlaniego wielkim przeżyciem.Grijpstra patrzył na kolegę.DeGier siedział wyprężony, z szeroko rozwartymi oczami,wysuniętą bojowo szczęką; nad nimi błyskało światłoobrotowe, a wokół nich wyła wniebogłosy syrena.Dowódca czołgu - pomyślał Grijpstra rozbawiony, kapitan namostku okrętu wojennego, pilot myśliwca rwący do ataku.Achłopczyna siedzi w starym pudle, uzbrojony w pukawkę,która z ledwością doniesie na dwadzieścia pięć metrów.Volkswagen przejechał przez dwa czerwone światła,samochody zjeżdżały posłusznie na bok i zatrzymywały się.NaBrouwersgracht już było zbiegowisko, jakieś trzydzieści osóbstłoczonych obok siebie, pokazujących na coś imamroczących.Policjanci utorowali sobie drogę do statku,odrapanego grata, niedbałej drewnianej nadbudówki nadolnej części wycofanego z obiegu frachtowca śródlądowego,wraku, który już dawno powinien się znalezć na cmentarzyskustatków na Iju.Młody człowiek z długimi tłustymi włosami, ubrany w dżinsyz dziurą na kolanie i w brudną koszulę, stał zdezorientowanyna trapie.- Czy to jest pańska łódz? - zapytał de Gier.Młody człowiek przytaknął.Pokazał bez słowa wejście dośrodka, de Gier schylił się i zajrzał do wąskiego, podłużnegownętrza nadbudówki.Zanieczyszczona wykładzina napodłodze, parafinowa kuchenka z garnkiem jedzenia iczajnikiem, sterta łachmanów na podłodze.Małe oknaprzepuszczały niewiele powietrza i de Gier zapalił swojąlatarkę.Dziewczyna nie miała więcej niż dziewiętnaście lat, możenawet była młodsza, leżała na plecach na barłogu z otwartymiustami i oczami wbitymi w spróchniałe deski sufitu.- Możemy na chwilę? - zapytał jakiś głos.Pielęgniarze z Miejskiej Służby Zdrowia weszli dośrodka.Pierwszy pielęgniarz obejrzał dziewczynę.- Nie żyje - powiedział.- Zadławiła się swoimi wymiocinami.Dopiero co.Gdyby ten palant obrócił ją na brzuch, może byżyła, ale nie zrobił tego, bo był za bardzo zajęty.Niech panzobaczy, spodnie musiał jej wciągnąć w ostatniej chwili, niezdążył nawet zapiąć guzika.Do swojego kolegi powiedział: - Nosze.De Gier był z powrotem na dworze.Zrobiło mu się niedobrzei oparł się o drzewo.Grijpstra stał koło niego.- Taki z ciebie policjant, że się łamiesz po czymś takim?- A ty nie? - spytał de Gier, który z trudem wydobywał słowaz wyschniętego gardła.- Ja też - powiedział Grijpstra - ja też się łamię.To potworne.Widziałeś jej ręce?De Gier uniósł wzrok Widział jej ręce, dwie chude rączynypełne śladów ukłuć.Widział też strzykawkę.Pielęgniarze przeszli obok nich, manewrując noszami.- No, do pracy - powiedział Grijpstra i wszedł do środka,kiwając na chłopaka, żeby wszedł za nim.Okazało się, że spotkał dziewczynę tego dnia na De Dam ipowiedział jej, żeby poszła z nim.Dziewczyna była otępiała inie odpowiadała, a wtedy wziął ją za rękę.Po drodzepowiedziała mu, że ma na imię Maria.Na łodzi dał jej zastrzyki poszedł z nią do łóżka.Rozmowa nie przyniosła więcej faktów.Chłopak udzielałtylko niezbędnych odpowiedzi.Podczas przesłuchania stalesiąkał nosem i kichał.De Gier zanotował personalia.Najstarszy syn lekarza zprowincji.Beznadziejnie uzależniony od heroiny.Studentsocjologii.Grijpstra przeszukał łódz, nigdzie śladu książki, kawałkapapieru, czy nawet ołówka.- Czy ty w ogóle zacząłeś studiować? - zapytał.- Tak - powiedział chłopak - zdałem egzamin kandydacki, alepotem już nic nie mogłem zrobić.Wskazał na strzykawkę, leżącą na podłodze.- Ta strzykawka człowieka pochłania.- Idziemy - powiedział de Gier.Sprawa zabrała im resztę dnia.Sekcja trupa dziewczynywykazała, że była ona niedożywiona i całkowicie wycieńczona.Resztę już wiedzieli, dostała zastrzyk heroiny i miałastosunek.Na zawartość torebki składała się paczuszkatytoniu, paczuszka bibułek i brudna chusteczka.%7ładnegonazwiska.- Dowiemy się - powiedział Grijpstra - damy zdjęcie dogazety i potem zaraz zadzwoni jakaś zapłakana matka.Młody człowiek został wypuszczony i wyszedł sennie naulicę, mrużąc oczy od ostrego światła.De Gier i Grijpstra staliprzy oknie i widzieli, jak przekraczał jezdnię.Dwa samochodymusiały przed nim nagle zahamować.- %7ładne przestępstwo - stwierdził de Gier.- Nie - powiedział Grijpstra i kopnął stalowe biurko.- %7łałosne - wycedził nagle.- Niewiarygodne.- Co? - zapytał zmęczony de Gier.- Co? - krzyknął Grijpstra.- Jak to co, nasze prawodawstwo.Ty wiesz i ja wiem, kto handluje narkotykami.Dlaczego nie powystrzelają tych łobuzów? Albo nie powy-wieszają? Nie - jak któregoś złapiemy, to śmieje się nam wtwarz i za parę tygodni macha ci rączką na ulicy.- Ustawa opiumowa - powiedział de Gier.- Kpina a nie ustawa - odparł Grijpstra - przez nią zrobiło sięjeszcze gorzej.De Gier zerwał się na równe nogi.- Daj spokój, Grijpstra.Nie jesteśmy prawodawcami.Jeśli chcemy narzekać, możemynarzekać.Wszystko jest do niczego.Wszystko to jeden wielkiburdel.Wiem o tym.Ale my jesteśmy od utrzymaniaporządku, istniejącego porządku, nie porządku, który byśmysobie sami wymyślili.Grijpstra usiadł i przysunął krzesło do perkusji.- To już lepsze - powiedział de Gier, wyciągając flet zwewnętrznej kieszeni.Grijpstra wziął pałeczkę i trącił nią bęben, lekko uderzył wtalerze, a de Gier zawtórował mu trylem.- Któregoś pięknego dnia zabiorą tę perkusję - powiedział -ciesz się nią, póki możesz.- To sobie kupię nową - powiedział Grijpstra, wstał i wyszedł.De Gier patrzył na niego rozczulony.Dobry chłopak z tegoGrijpstry.Pięćdziesiąt lat, niezbyt szczęśliwie żonaty.Trochęzgorzkniały, ale solidny, można na nim polegać, jedenpierścień w kręgosłupie Królestwa Niderlandów.Co nimpowodowało? Poczucie obowiązku?Może być - pomyślał de Gier.A co powodowało nim, deGierem? Nie poczucie obowiązku.Królestwo Niderlandów nicdla niego nie znaczyło, zasypane bagno u zachodnich rubieżykontynentu europejskiego - więcej nic sobie nie mógł z tymskojarzyć.Portrety królowej ani rusz nie mogły go wzruszyć,flaga też nie, a gdy grany był Wilhelmus , robiło mu się tylkoniezręcznie.Służenie obywatelom? Czyżby to było to?Też nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.- Wcale nie - zaprzeczył Grijpstra - ile razy spotykałem ichrazem w Pieperze, kiedyś, jak to była jeszcze cicha kafejka,gdzie można spokojnie było pograć w bilard.- I pewnie oni też razem grali? Jak starzy kumple?- A co? - powiedział Grijpstra - dlaczego nie? Jesteś jeszczeza młody.Za bardzo się przejmujesz, już ci to nieraz mówiłem.- Może mi to przejdzie - wyraził nadzieję de Gier.Z radia rozległ się głos Sientje, która wywołała ich numer.Odpowiedział Grijpstra.- Gdzie jesteście? - spytała Sientje.- Na Singlu, przy Jeroenensteeg.- Pięknie - powiedziała Sientje - właśnie tam mi jesteściepotrzebni.Jedzcie na róg Brouwergracht-Singel, w jednym zestatków mieszkalnych po północnej stronie leży ciałodziewczyny.Nie wiem, jaki numer, ale powinniście znalezć.- Jedziemy - powiedział Grijpstra.- Z syreną? - zapytał de Gier.- Pewnie, kawał czasu nie słyszałem syreny.Może mordercaczeka koło trupa, jak ostatnio przy tej kurwie.De Gier promieniał.Przez te wszystkie lata, kiedy byłkierowcą policyjnego samochodu, syrena nie przestała być dlaniego wielkim przeżyciem.Grijpstra patrzył na kolegę.DeGier siedział wyprężony, z szeroko rozwartymi oczami,wysuniętą bojowo szczęką; nad nimi błyskało światłoobrotowe, a wokół nich wyła wniebogłosy syrena.Dowódca czołgu - pomyślał Grijpstra rozbawiony, kapitan namostku okrętu wojennego, pilot myśliwca rwący do ataku.Achłopczyna siedzi w starym pudle, uzbrojony w pukawkę,która z ledwością doniesie na dwadzieścia pięć metrów.Volkswagen przejechał przez dwa czerwone światła,samochody zjeżdżały posłusznie na bok i zatrzymywały się.NaBrouwersgracht już było zbiegowisko, jakieś trzydzieści osóbstłoczonych obok siebie, pokazujących na coś imamroczących.Policjanci utorowali sobie drogę do statku,odrapanego grata, niedbałej drewnianej nadbudówki nadolnej części wycofanego z obiegu frachtowca śródlądowego,wraku, który już dawno powinien się znalezć na cmentarzyskustatków na Iju.Młody człowiek z długimi tłustymi włosami, ubrany w dżinsyz dziurą na kolanie i w brudną koszulę, stał zdezorientowanyna trapie.- Czy to jest pańska łódz? - zapytał de Gier.Młody człowiek przytaknął.Pokazał bez słowa wejście dośrodka, de Gier schylił się i zajrzał do wąskiego, podłużnegownętrza nadbudówki.Zanieczyszczona wykładzina napodłodze, parafinowa kuchenka z garnkiem jedzenia iczajnikiem, sterta łachmanów na podłodze.Małe oknaprzepuszczały niewiele powietrza i de Gier zapalił swojąlatarkę.Dziewczyna nie miała więcej niż dziewiętnaście lat, możenawet była młodsza, leżała na plecach na barłogu z otwartymiustami i oczami wbitymi w spróchniałe deski sufitu.- Możemy na chwilę? - zapytał jakiś głos.Pielęgniarze z Miejskiej Służby Zdrowia weszli dośrodka.Pierwszy pielęgniarz obejrzał dziewczynę.- Nie żyje - powiedział.- Zadławiła się swoimi wymiocinami.Dopiero co.Gdyby ten palant obrócił ją na brzuch, może byżyła, ale nie zrobił tego, bo był za bardzo zajęty.Niech panzobaczy, spodnie musiał jej wciągnąć w ostatniej chwili, niezdążył nawet zapiąć guzika.Do swojego kolegi powiedział: - Nosze.De Gier był z powrotem na dworze.Zrobiło mu się niedobrzei oparł się o drzewo.Grijpstra stał koło niego.- Taki z ciebie policjant, że się łamiesz po czymś takim?- A ty nie? - spytał de Gier, który z trudem wydobywał słowaz wyschniętego gardła.- Ja też - powiedział Grijpstra - ja też się łamię.To potworne.Widziałeś jej ręce?De Gier uniósł wzrok Widział jej ręce, dwie chude rączynypełne śladów ukłuć.Widział też strzykawkę.Pielęgniarze przeszli obok nich, manewrując noszami.- No, do pracy - powiedział Grijpstra i wszedł do środka,kiwając na chłopaka, żeby wszedł za nim.Okazało się, że spotkał dziewczynę tego dnia na De Dam ipowiedział jej, żeby poszła z nim.Dziewczyna była otępiała inie odpowiadała, a wtedy wziął ją za rękę.Po drodzepowiedziała mu, że ma na imię Maria.Na łodzi dał jej zastrzyki poszedł z nią do łóżka.Rozmowa nie przyniosła więcej faktów.Chłopak udzielałtylko niezbędnych odpowiedzi.Podczas przesłuchania stalesiąkał nosem i kichał.De Gier zanotował personalia.Najstarszy syn lekarza zprowincji.Beznadziejnie uzależniony od heroiny.Studentsocjologii.Grijpstra przeszukał łódz, nigdzie śladu książki, kawałkapapieru, czy nawet ołówka.- Czy ty w ogóle zacząłeś studiować? - zapytał.- Tak - powiedział chłopak - zdałem egzamin kandydacki, alepotem już nic nie mogłem zrobić.Wskazał na strzykawkę, leżącą na podłodze.- Ta strzykawka człowieka pochłania.- Idziemy - powiedział de Gier.Sprawa zabrała im resztę dnia.Sekcja trupa dziewczynywykazała, że była ona niedożywiona i całkowicie wycieńczona.Resztę już wiedzieli, dostała zastrzyk heroiny i miałastosunek.Na zawartość torebki składała się paczuszkatytoniu, paczuszka bibułek i brudna chusteczka.%7ładnegonazwiska.- Dowiemy się - powiedział Grijpstra - damy zdjęcie dogazety i potem zaraz zadzwoni jakaś zapłakana matka.Młody człowiek został wypuszczony i wyszedł sennie naulicę, mrużąc oczy od ostrego światła.De Gier i Grijpstra staliprzy oknie i widzieli, jak przekraczał jezdnię.Dwa samochodymusiały przed nim nagle zahamować.- %7ładne przestępstwo - stwierdził de Gier.- Nie - powiedział Grijpstra i kopnął stalowe biurko.- %7łałosne - wycedził nagle.- Niewiarygodne.- Co? - zapytał zmęczony de Gier.- Co? - krzyknął Grijpstra.- Jak to co, nasze prawodawstwo.Ty wiesz i ja wiem, kto handluje narkotykami.Dlaczego nie powystrzelają tych łobuzów? Albo nie powy-wieszają? Nie - jak któregoś złapiemy, to śmieje się nam wtwarz i za parę tygodni macha ci rączką na ulicy.- Ustawa opiumowa - powiedział de Gier.- Kpina a nie ustawa - odparł Grijpstra - przez nią zrobiło sięjeszcze gorzej.De Gier zerwał się na równe nogi.- Daj spokój, Grijpstra.Nie jesteśmy prawodawcami.Jeśli chcemy narzekać, możemynarzekać.Wszystko jest do niczego.Wszystko to jeden wielkiburdel.Wiem o tym.Ale my jesteśmy od utrzymaniaporządku, istniejącego porządku, nie porządku, który byśmysobie sami wymyślili.Grijpstra usiadł i przysunął krzesło do perkusji.- To już lepsze - powiedział de Gier, wyciągając flet zwewnętrznej kieszeni.Grijpstra wziął pałeczkę i trącił nią bęben, lekko uderzył wtalerze, a de Gier zawtórował mu trylem.- Któregoś pięknego dnia zabiorą tę perkusję - powiedział -ciesz się nią, póki możesz.- To sobie kupię nową - powiedział Grijpstra, wstał i wyszedł.De Gier patrzył na niego rozczulony.Dobry chłopak z tegoGrijpstry.Pięćdziesiąt lat, niezbyt szczęśliwie żonaty.Trochęzgorzkniały, ale solidny, można na nim polegać, jedenpierścień w kręgosłupie Królestwa Niderlandów.Co nimpowodowało? Poczucie obowiązku?Może być - pomyślał de Gier.A co powodowało nim, deGierem? Nie poczucie obowiązku.Królestwo Niderlandów nicdla niego nie znaczyło, zasypane bagno u zachodnich rubieżykontynentu europejskiego - więcej nic sobie nie mógł z tymskojarzyć.Portrety królowej ani rusz nie mogły go wzruszyć,flaga też nie, a gdy grany był Wilhelmus , robiło mu się tylkoniezręcznie.Służenie obywatelom? Czyżby to było to?Też nie [ Pobierz całość w formacie PDF ]