[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To był jego strój na wieczór.Pozostałetorby zawierały zwój wędkarskiej żyłki o wytrzymałości czterdziestu kilogramów z dwomadużymi przelotkami, mniej więcej półkilogramowy mosiężny przycisk do papierów wkształcie miniaturowej sztangi, szpikulec do kruszenia lodu, a także ostry nóż myśliwski owąskim, dziesięciocentymetrowym ostrzu.Tę nie czyniącą hałasu broń będzie nosił przysobie w dzień i w nocy.Pozostała mu do kupienia jeszcze tylko jedna rzecz.Przeglądając sprawunki w pewnej chwili uświadomił sobie, że przeszkadza mu jakieśmigające na granicy pola widzenia światełko.Irytowało go, że nie może ustalić jego zródła,choć był pewien, że nie jest ono wytworem jego umysłu.Rozglądając się po pokoju skierowałspojrzenie na nocny stolik; wpadające przez okna promienie słońca oświetlały stojący tamtelefon - w dolnej części aparatu zapalała się i gasła mała, czerwona kropka informując, żeosoba zajmująca pokój otrzymała jakąś wiadomość i jest proszona o jej odebranie.Dawidpodszedł do stolika, zapoznał się z umieszczoną w plastikowej okładce instrukcją, podniósłsłuchawkę i nacisnął odpowiedni guzik.- Słucham, panie Cruett? - rozległ się głos telefonistki.- Zdaje się, że jest dla mnie jakaś wiadomość?- Owszem.Pan Liang próbował skontaktować się z panem, ale.- Wydaje mi się, że jasno się wyraziłem - przerwał jej Webb.- Miano mnie nieniepokoić do chwili, aż wydam odmienne polecenie.- Tak, proszę pana, ale pan Liang jest zastępcą dyrektora.Jego pierwszym zastępcą.To podobno bardzo pilna sprawa.Dzwoni od godziny co kilka minut.Zaraz pana z nimpołączę, sir.Dawid szybko odłożył słuchawkę.Jeszcze nie był przygotowany do rozmowy zLiangiem, czy też, by ująć to bardziej precyzyjnie, Liang nie był gotowy do rozmowy z nim.Nie osiągnął jeszcze stanu, do jakiego Dawid miał zamiar go doprowadzić.Na pewno byłmocno przestraszony, niewykluczone, że znajdował się już na granicy paniki, ponieważstanowił pierwsze, najmniej ważne ogniwo i spaprał paskudnie robotę, nie umieszczającwskazanego człowieka w specjalnie przygotowanym, wyposażonym w podsłuchapartamencie.Jednak Dawidowi nie wystarczała granica paniki; chciał zepchnąć Lianga za jejkrawędz.Najpewniejszym i najszybszym sposobem było uniemożliwienie mu złożeniajakichkolwiek wyjaśnień i usprawiedliwienia się przed chlebodawcami.Webb wepchnął zakupione rzeczy do szuflad, wrzucił tam jeszcze przedmioty wyjętez lotniczej torby i ukrył między nimi linkę z przelot-kami, a następnie postawił przycisk nabiurku i wsadził nóż do kieszeni marynarki.Kiedy spojrzał na szpikulec do lodu, uderzyła godziwna myśl: wystraszony człowiek może łatwo wpaść w panikę na widok jakiejśprzerażającej rzeczy.Ujął ostrożnie szpikulec przez chusteczkę, wytarł go starannie, po czymprzeszedł do niewielkiego przedpokoju i wbił śmiercionośne narzędzie w białą ścianęnaprzeciwko drzwi, mniej więcej na poziomie oczu.Rozległ się dzwonek telefonu;brzęczał bez przerwy, jak oszalały.Webb wyślizgnął się z pokoju, pobiegł w kierunkuwind, schował się za zakrętem korytarza i wysunął ostrożnie głowę.Nie omylił się; błyszczące, metalowe drzwi otworzyły się, z windy wypadł Liang ipognał do pokoju Webba.Dawid wychylił się nieco bardziej, obserwując, jak zastępcadyrektora naciska nerwowo przycisk dzwonka, a potem zaczyna coraz głośniej stukać wdrzwi.Na piętrze zatrzymała się następna winda i wyszły z niej dwie roześmiane pary.Kiedymijały Webba, jeden z mężczyzn spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wzruszyłnieznacznie ramionami.Dawid ponownie skoncentrował uwagę na Liangu.Wicedyrektordosłownie szalał pod drzwiami, na przemian dzwoniąc i waląc w nie pięścią.W pewnejchwili przestał i przyłożył na moment ucho do drewnianej powierzchni, a następnie,najwidoczniej usatysfakcjonowany, wydobył z kieszeni pęk kluczy i rozejrzał się ostrożniedookoła.Dawid w ostatniej chwili cofnął głowę.Nie musiał teraz nic widzieć; wystarczy, żebędzie słyszał.Oczekiwanie nie trwało zbyt długo.Do jego uszu dobiegł zduszony, przerażony krzyk,a zaraz potem głośne trzaśniecie drzwi.Tkwiący w ścianie szpikulec spełnił swoje zadanie.Dawid wysunął ostrożnie głowę: zdyszany Liang stał przy windach, chwiejąc się wyraznie nanogach i naciskając raz po raz przycisk.Wreszcie zadzwięczał elektroniczny sygnał,metalowe drzwi rozsunęły się i wicedyrektor wskoczył do windy.Dawid nie miał jeszcze sprecyzowanego planu, ale wiedział mniej więcej, co powinienzrobić, był to bowiem jedyny i najbardziej oczywisty sposób postępowania.Wróciwszybiegiem do pokoju chwycił słuchawkę i naciskając w pośpiechu klawisze wybrał zapamiętanynumer.- Tu portiernia - rozległ się przyjemny głos.Chyba Hindus, pomyślał Dawid.- Czy mówię z szefem portierni?- Tak, proszę pana.- Na pewno? Nie z którymś z pomocników?- Niestety, nie.A z którym konkretnie życzy pan sobie mówić?- Wolę z panem - odparł Webb.- Chodzi mi o sprawę, która musi być załatwiona znajwiększą dyskrecją.Czy mogę na pana liczyć? Potrafię się odpowiednio odwdzięczyć.- Czy jest pan gościem naszego hotelu?- Tak.- Jak się domyślam, nie wchodzi w grę nic, co by mogło nas narazić na jakieś stratylub nieprzyjemności?- Wręcz przeciwnie.Dzięki temu umocnicie jeszcze bardziej swoją renomę.- Jestem do pańskich usług, sir.Ustalono, że limuzyna prowadzona przez najbardziej doświadczonego kierowcępodjedzie za dziesięć minut do bocznego wyjścia na Salisbury Road.Za swoją gotowość dowspółpracy, a także za to, że nie wprowadzi do komputera nazwiska klienta, portier otrzymadwieście dolarów.Jeden z boyów zaprowadzi pana Cruetta do windy dla personelu, którazwiezie go do podziemia, skąd wychodzi się prosto na Salisbury Road.Pozbywszy się ustalonej sumy, Dawid zajął miejsce na tylnym siedzeniu daimiera.Zzadowoleniem stwierdził, że za kierownicą siedzi ubrany w uniform niemłody już mężczyznao znudzonym wyrazie twarzy, z trudem zmuszający się do okazania uprzejmości.- Dzień dobry panu! Nazywam się Pak-fei i zapewniam pana, że na pewno będzie panze mnie zadowolony.Pan mi powie, gdzie chce jechać, a ja pana tam zawiozę! Wiemwszystko!- Na to właśnie liczyłem - odparł cicho Webb.- Słucham, proszę pana?- Wo buski lukę - powiedział Dawid, dając kierowcy jasno do zrozumienia, że nie jestzwyczajnym turystą.- Nie byłem tu od wielu lat i chcę sobie przypomnieć pewne rzeczy -mówił dalej po chińsku.- Co byś powiedział na normalny objazd wyspy, połączony z krótkimwypadem do Koulunu? Muszę tu być z powrotem za jakieś dwie godziny.Aha, od tej porybędziemy mówić wyłącznie po angielsku.- Pana chiński jest bardzo dobry! Z wyższych sfer, ale wszystko rozumiem.Tylkodwie zhongtou.- Dwie godziny - przerwał mu Webb.- Pamiętaj, tylko po angielsku, nie chcę siępowtarzać.Jeśli dobrze się spiszesz, dostaniesz napiwek za całe dwadzieścia cztery.- Dobrze! - wykrzyknął Pak-fei, uruchomił silnik i sprawnie włączył się donieprawdopodobnie gęstego ruchu na Salisbury Ro-ad.- Zapewniam pana, że będzie pannadzwyczaj zadowolony!Tak też było w istocie.Nazwy i obrazy, przesuwające się w pokoju przed oczamiDawida, znalazły swoje rzeczywiste odpowiedniki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.To był jego strój na wieczór.Pozostałetorby zawierały zwój wędkarskiej żyłki o wytrzymałości czterdziestu kilogramów z dwomadużymi przelotkami, mniej więcej półkilogramowy mosiężny przycisk do papierów wkształcie miniaturowej sztangi, szpikulec do kruszenia lodu, a także ostry nóż myśliwski owąskim, dziesięciocentymetrowym ostrzu.Tę nie czyniącą hałasu broń będzie nosił przysobie w dzień i w nocy.Pozostała mu do kupienia jeszcze tylko jedna rzecz.Przeglądając sprawunki w pewnej chwili uświadomił sobie, że przeszkadza mu jakieśmigające na granicy pola widzenia światełko.Irytowało go, że nie może ustalić jego zródła,choć był pewien, że nie jest ono wytworem jego umysłu.Rozglądając się po pokoju skierowałspojrzenie na nocny stolik; wpadające przez okna promienie słońca oświetlały stojący tamtelefon - w dolnej części aparatu zapalała się i gasła mała, czerwona kropka informując, żeosoba zajmująca pokój otrzymała jakąś wiadomość i jest proszona o jej odebranie.Dawidpodszedł do stolika, zapoznał się z umieszczoną w plastikowej okładce instrukcją, podniósłsłuchawkę i nacisnął odpowiedni guzik.- Słucham, panie Cruett? - rozległ się głos telefonistki.- Zdaje się, że jest dla mnie jakaś wiadomość?- Owszem.Pan Liang próbował skontaktować się z panem, ale.- Wydaje mi się, że jasno się wyraziłem - przerwał jej Webb.- Miano mnie nieniepokoić do chwili, aż wydam odmienne polecenie.- Tak, proszę pana, ale pan Liang jest zastępcą dyrektora.Jego pierwszym zastępcą.To podobno bardzo pilna sprawa.Dzwoni od godziny co kilka minut.Zaraz pana z nimpołączę, sir.Dawid szybko odłożył słuchawkę.Jeszcze nie był przygotowany do rozmowy zLiangiem, czy też, by ująć to bardziej precyzyjnie, Liang nie był gotowy do rozmowy z nim.Nie osiągnął jeszcze stanu, do jakiego Dawid miał zamiar go doprowadzić.Na pewno byłmocno przestraszony, niewykluczone, że znajdował się już na granicy paniki, ponieważstanowił pierwsze, najmniej ważne ogniwo i spaprał paskudnie robotę, nie umieszczającwskazanego człowieka w specjalnie przygotowanym, wyposażonym w podsłuchapartamencie.Jednak Dawidowi nie wystarczała granica paniki; chciał zepchnąć Lianga za jejkrawędz.Najpewniejszym i najszybszym sposobem było uniemożliwienie mu złożeniajakichkolwiek wyjaśnień i usprawiedliwienia się przed chlebodawcami.Webb wepchnął zakupione rzeczy do szuflad, wrzucił tam jeszcze przedmioty wyjętez lotniczej torby i ukrył między nimi linkę z przelot-kami, a następnie postawił przycisk nabiurku i wsadził nóż do kieszeni marynarki.Kiedy spojrzał na szpikulec do lodu, uderzyła godziwna myśl: wystraszony człowiek może łatwo wpaść w panikę na widok jakiejśprzerażającej rzeczy.Ujął ostrożnie szpikulec przez chusteczkę, wytarł go starannie, po czymprzeszedł do niewielkiego przedpokoju i wbił śmiercionośne narzędzie w białą ścianęnaprzeciwko drzwi, mniej więcej na poziomie oczu.Rozległ się dzwonek telefonu;brzęczał bez przerwy, jak oszalały.Webb wyślizgnął się z pokoju, pobiegł w kierunkuwind, schował się za zakrętem korytarza i wysunął ostrożnie głowę.Nie omylił się; błyszczące, metalowe drzwi otworzyły się, z windy wypadł Liang ipognał do pokoju Webba.Dawid wychylił się nieco bardziej, obserwując, jak zastępcadyrektora naciska nerwowo przycisk dzwonka, a potem zaczyna coraz głośniej stukać wdrzwi.Na piętrze zatrzymała się następna winda i wyszły z niej dwie roześmiane pary.Kiedymijały Webba, jeden z mężczyzn spojrzał na niego podejrzliwie, po czym wzruszyłnieznacznie ramionami.Dawid ponownie skoncentrował uwagę na Liangu.Wicedyrektordosłownie szalał pod drzwiami, na przemian dzwoniąc i waląc w nie pięścią.W pewnejchwili przestał i przyłożył na moment ucho do drewnianej powierzchni, a następnie,najwidoczniej usatysfakcjonowany, wydobył z kieszeni pęk kluczy i rozejrzał się ostrożniedookoła.Dawid w ostatniej chwili cofnął głowę.Nie musiał teraz nic widzieć; wystarczy, żebędzie słyszał.Oczekiwanie nie trwało zbyt długo.Do jego uszu dobiegł zduszony, przerażony krzyk,a zaraz potem głośne trzaśniecie drzwi.Tkwiący w ścianie szpikulec spełnił swoje zadanie.Dawid wysunął ostrożnie głowę: zdyszany Liang stał przy windach, chwiejąc się wyraznie nanogach i naciskając raz po raz przycisk.Wreszcie zadzwięczał elektroniczny sygnał,metalowe drzwi rozsunęły się i wicedyrektor wskoczył do windy.Dawid nie miał jeszcze sprecyzowanego planu, ale wiedział mniej więcej, co powinienzrobić, był to bowiem jedyny i najbardziej oczywisty sposób postępowania.Wróciwszybiegiem do pokoju chwycił słuchawkę i naciskając w pośpiechu klawisze wybrał zapamiętanynumer.- Tu portiernia - rozległ się przyjemny głos.Chyba Hindus, pomyślał Dawid.- Czy mówię z szefem portierni?- Tak, proszę pana.- Na pewno? Nie z którymś z pomocników?- Niestety, nie.A z którym konkretnie życzy pan sobie mówić?- Wolę z panem - odparł Webb.- Chodzi mi o sprawę, która musi być załatwiona znajwiększą dyskrecją.Czy mogę na pana liczyć? Potrafię się odpowiednio odwdzięczyć.- Czy jest pan gościem naszego hotelu?- Tak.- Jak się domyślam, nie wchodzi w grę nic, co by mogło nas narazić na jakieś stratylub nieprzyjemności?- Wręcz przeciwnie.Dzięki temu umocnicie jeszcze bardziej swoją renomę.- Jestem do pańskich usług, sir.Ustalono, że limuzyna prowadzona przez najbardziej doświadczonego kierowcępodjedzie za dziesięć minut do bocznego wyjścia na Salisbury Road.Za swoją gotowość dowspółpracy, a także za to, że nie wprowadzi do komputera nazwiska klienta, portier otrzymadwieście dolarów.Jeden z boyów zaprowadzi pana Cruetta do windy dla personelu, którazwiezie go do podziemia, skąd wychodzi się prosto na Salisbury Road.Pozbywszy się ustalonej sumy, Dawid zajął miejsce na tylnym siedzeniu daimiera.Zzadowoleniem stwierdził, że za kierownicą siedzi ubrany w uniform niemłody już mężczyznao znudzonym wyrazie twarzy, z trudem zmuszający się do okazania uprzejmości.- Dzień dobry panu! Nazywam się Pak-fei i zapewniam pana, że na pewno będzie panze mnie zadowolony.Pan mi powie, gdzie chce jechać, a ja pana tam zawiozę! Wiemwszystko!- Na to właśnie liczyłem - odparł cicho Webb.- Słucham, proszę pana?- Wo buski lukę - powiedział Dawid, dając kierowcy jasno do zrozumienia, że nie jestzwyczajnym turystą.- Nie byłem tu od wielu lat i chcę sobie przypomnieć pewne rzeczy -mówił dalej po chińsku.- Co byś powiedział na normalny objazd wyspy, połączony z krótkimwypadem do Koulunu? Muszę tu być z powrotem za jakieś dwie godziny.Aha, od tej porybędziemy mówić wyłącznie po angielsku.- Pana chiński jest bardzo dobry! Z wyższych sfer, ale wszystko rozumiem.Tylkodwie zhongtou.- Dwie godziny - przerwał mu Webb.- Pamiętaj, tylko po angielsku, nie chcę siępowtarzać.Jeśli dobrze się spiszesz, dostaniesz napiwek za całe dwadzieścia cztery.- Dobrze! - wykrzyknął Pak-fei, uruchomił silnik i sprawnie włączył się donieprawdopodobnie gęstego ruchu na Salisbury Ro-ad.- Zapewniam pana, że będzie pannadzwyczaj zadowolony!Tak też było w istocie.Nazwy i obrazy, przesuwające się w pokoju przed oczamiDawida, znalazły swoje rzeczywiste odpowiedniki [ Pobierz całość w formacie PDF ]