[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ksiądz Anastazy, który już dawno wstał i „kiedy - kiedy! odprawił mszę świętą” w kościele parafialnym wsi włościańskiej Nawłoć Dolna, a teraz dawał baczenie na przygotowania do obiadu, będące właśnie w toku pod przewodnictwem Maciejunia - objaśnił przybywających, kto gra, i rozpowiedział całkowitą historię o pannie Wandzi.Zalecił, żeby tej osóbce nie przeszkadzać, nie zaglądać do salonu w ogóle, a natomiast usiąść sobie grzecznie w stołowym pokoju i wypić rozważnie przed obiadem, co tam Maciejunio z pewnością podać nie omieszka.Ale dwaj rycerze, którzy wrócili w humorach różowych, pośniadankowych, byli innego zdania.Postanowili właśnie zobaczyć muzykującą pannę i zapoznać się z nią natychmiast.Hipolit pierwszy otworzył drzwi w sieni, na lewo do salonu i pociągnął za sobą przyjaciela.Ostatni zobaczył przed sobą ofiarę prześladowań ptasich.Stała obok fortepianu, po pensjonarsku strwożona wejściem dwu młodych kawalerów, z których jeden był - o rozpaczy! - panem dziedzicem Nawłoci z przyległościami.Dygnęła przed panem dziedzicem i z wyrazem uszczęśliwienia podała mu rękę, gdy on raczył ją zaszczycić podaniem swojej.Lepiej się jednak zaprezentowała niż w chwili ucieczki w poprzek dziedzieńca.Była po dziewczęcemu wysmukła, ale już po panieńsku „sformowana”.Miała długie nogi i długie ręce, długie włosy w warkocz splecione, ale w oczach wyraz szczególny, głęboki i niesamowity, jakby nie z tego świata.„Nie! Ona się nigdy nie nauczy tabliczki mnożenia!” - pomyślał Cezary.Na natarczywe prośby, żeby gry nie przerywała, panna Wanda stała się blada jak kreda.Skręcała się na bok jak przed nauczycielem arytmetyki i przebierała palcami w sposób znamionujący ostateczny upadek inteligencji.Cezaremu żal było tego panieństwa.Przypomniał sobie, że przecie to on grywał z matką dzień w dzień na cztery ręce, a lekcyj muzyki nabrał się co niemiara.Zaproponował tej pannicy, czyby nie chciała zagrać z nim na cztery ręce „Tańców węgierskich” Liszta - co jeszcze pamiętał wcale dobrze.Zgodziła się skinieniem głowy, gdyż głosu żadną miarą nie mogła ze siebie wydobyć.Usiedli i zagrali.Skoro zaś zaczęli grać, ta trusia odzyskała nie tylko władzę nad sobą, ale objęła ją nad tym nieznajomym panem - nie mówiąc już o tym, że prym trzymała w recytacji utworu.Twarz jej zmieniła się, ożyła, rozgorzała i stała się piękną.Ilekroć zwracała się do towarzysza gry, szczególny blask, połysk wyższej inteligencji, można by powiedzieć: geniusz muzyczny płonął w jej oczach.Zeszli się do salonu wszyscy domowi i porozsiadawszy się wygodnie w różnych miejscach, słuchali dobrej, brawurowej muzyki.Przerwał tę biesiadę przedobiednią Maciejunio ukłonami i delikatnymi skinieniami, znamionującymi niewątpliwą obecność „wazy na stole”.Panna Wanda oderwała ręce od klawiszów, wstała posłusznie i cichaczem, wśród śmiesznych dygów, umknęła z salonu.Okazało się, iż zdrowie panny Karoliny Szarłatowiczówny nie było, na szczęście, w stanie tak beznadziejnym, żeby „chora” nie mogła zasiąść przy wspólnym obiedzie.Nie tylko zasiadła, ale zajmowała się ekspedycją dań w sposób żywiołowy.Była tylko w stosunku do Cezarego Baryki niepowściągliwie dumna i wyniosła.Nie spoglądała naniego wcale, a jeżeli twarz jej zwróciła się w jego stronę, to powieki oczu nakrywały źrenice.Było to nawet i musi pozostać nadal niedocieczoną tajemnicą, jakim sposobem, mając oczy tak szczelnie zamknięte, dostrzegła jego ukłon i odpowiedziała nań iście monarszym skinieniem głowy.Cezary chciał rozwikłać tę niedogodną sytuację, toteż nie pozwolił sobie nawet na najlżejszy uśmiech.Opowiadał wesoło towarzystwu o jeździe linijką, o wizycie w Leńcu i umyślnie w karykaturalny sposób ośmieszał siebie jadącego na szybkolotnej linijce, ażeby właśnie śmieszność na siebie skierować i przerzucić.Wszystko to nie udało się.Panna Szarłatowiczówna wszelkie jego usiłowania w tym kierunku przyjmowała z nosem tak wysoko zadartym i z takim skrzywieniem ust, jakby istotnie w jego wywodach zawarty był jakiś zapach mocno nieprzyjemny.W pewnej chwili Cezary Baryka doznał uczucia głębokiego zdumienia.Gdy bowiem starał się najbardziej altruistycznie w stosunku do tej panienki bawić towarzystwo swoim kosztem, ona - znajdując się w owej chwili obok kredensowej szafy, a poza plecami wszystkich zebranych przy stole - wywiesiła pod adresem narratora język ogromnej długości, prawdziwie do pasa.Ten polemiczny zabieg, przedsięwzięty przez pannę Karolinę, trwał tak niesłychanie krótko, że Cezary zadał sobie pytanie, czy przypadkiem nie uległ halucynacji [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Ksiądz Anastazy, który już dawno wstał i „kiedy - kiedy! odprawił mszę świętą” w kościele parafialnym wsi włościańskiej Nawłoć Dolna, a teraz dawał baczenie na przygotowania do obiadu, będące właśnie w toku pod przewodnictwem Maciejunia - objaśnił przybywających, kto gra, i rozpowiedział całkowitą historię o pannie Wandzi.Zalecił, żeby tej osóbce nie przeszkadzać, nie zaglądać do salonu w ogóle, a natomiast usiąść sobie grzecznie w stołowym pokoju i wypić rozważnie przed obiadem, co tam Maciejunio z pewnością podać nie omieszka.Ale dwaj rycerze, którzy wrócili w humorach różowych, pośniadankowych, byli innego zdania.Postanowili właśnie zobaczyć muzykującą pannę i zapoznać się z nią natychmiast.Hipolit pierwszy otworzył drzwi w sieni, na lewo do salonu i pociągnął za sobą przyjaciela.Ostatni zobaczył przed sobą ofiarę prześladowań ptasich.Stała obok fortepianu, po pensjonarsku strwożona wejściem dwu młodych kawalerów, z których jeden był - o rozpaczy! - panem dziedzicem Nawłoci z przyległościami.Dygnęła przed panem dziedzicem i z wyrazem uszczęśliwienia podała mu rękę, gdy on raczył ją zaszczycić podaniem swojej.Lepiej się jednak zaprezentowała niż w chwili ucieczki w poprzek dziedzieńca.Była po dziewczęcemu wysmukła, ale już po panieńsku „sformowana”.Miała długie nogi i długie ręce, długie włosy w warkocz splecione, ale w oczach wyraz szczególny, głęboki i niesamowity, jakby nie z tego świata.„Nie! Ona się nigdy nie nauczy tabliczki mnożenia!” - pomyślał Cezary.Na natarczywe prośby, żeby gry nie przerywała, panna Wanda stała się blada jak kreda.Skręcała się na bok jak przed nauczycielem arytmetyki i przebierała palcami w sposób znamionujący ostateczny upadek inteligencji.Cezaremu żal było tego panieństwa.Przypomniał sobie, że przecie to on grywał z matką dzień w dzień na cztery ręce, a lekcyj muzyki nabrał się co niemiara.Zaproponował tej pannicy, czyby nie chciała zagrać z nim na cztery ręce „Tańców węgierskich” Liszta - co jeszcze pamiętał wcale dobrze.Zgodziła się skinieniem głowy, gdyż głosu żadną miarą nie mogła ze siebie wydobyć.Usiedli i zagrali.Skoro zaś zaczęli grać, ta trusia odzyskała nie tylko władzę nad sobą, ale objęła ją nad tym nieznajomym panem - nie mówiąc już o tym, że prym trzymała w recytacji utworu.Twarz jej zmieniła się, ożyła, rozgorzała i stała się piękną.Ilekroć zwracała się do towarzysza gry, szczególny blask, połysk wyższej inteligencji, można by powiedzieć: geniusz muzyczny płonął w jej oczach.Zeszli się do salonu wszyscy domowi i porozsiadawszy się wygodnie w różnych miejscach, słuchali dobrej, brawurowej muzyki.Przerwał tę biesiadę przedobiednią Maciejunio ukłonami i delikatnymi skinieniami, znamionującymi niewątpliwą obecność „wazy na stole”.Panna Wanda oderwała ręce od klawiszów, wstała posłusznie i cichaczem, wśród śmiesznych dygów, umknęła z salonu.Okazało się, iż zdrowie panny Karoliny Szarłatowiczówny nie było, na szczęście, w stanie tak beznadziejnym, żeby „chora” nie mogła zasiąść przy wspólnym obiedzie.Nie tylko zasiadła, ale zajmowała się ekspedycją dań w sposób żywiołowy.Była tylko w stosunku do Cezarego Baryki niepowściągliwie dumna i wyniosła.Nie spoglądała naniego wcale, a jeżeli twarz jej zwróciła się w jego stronę, to powieki oczu nakrywały źrenice.Było to nawet i musi pozostać nadal niedocieczoną tajemnicą, jakim sposobem, mając oczy tak szczelnie zamknięte, dostrzegła jego ukłon i odpowiedziała nań iście monarszym skinieniem głowy.Cezary chciał rozwikłać tę niedogodną sytuację, toteż nie pozwolił sobie nawet na najlżejszy uśmiech.Opowiadał wesoło towarzystwu o jeździe linijką, o wizycie w Leńcu i umyślnie w karykaturalny sposób ośmieszał siebie jadącego na szybkolotnej linijce, ażeby właśnie śmieszność na siebie skierować i przerzucić.Wszystko to nie udało się.Panna Szarłatowiczówna wszelkie jego usiłowania w tym kierunku przyjmowała z nosem tak wysoko zadartym i z takim skrzywieniem ust, jakby istotnie w jego wywodach zawarty był jakiś zapach mocno nieprzyjemny.W pewnej chwili Cezary Baryka doznał uczucia głębokiego zdumienia.Gdy bowiem starał się najbardziej altruistycznie w stosunku do tej panienki bawić towarzystwo swoim kosztem, ona - znajdując się w owej chwili obok kredensowej szafy, a poza plecami wszystkich zebranych przy stole - wywiesiła pod adresem narratora język ogromnej długości, prawdziwie do pasa.Ten polemiczny zabieg, przedsięwzięty przez pannę Karolinę, trwał tak niesłychanie krótko, że Cezary zadał sobie pytanie, czy przypadkiem nie uległ halucynacji [ Pobierz całość w formacie PDF ]