[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stopy jakby przypomniały sobie dawną sprawność.Oślepiające bóle w plecach i karkuzastygły, zmarły.Można by to porównać do wspinaczki po nagiej ścianie skalnej i wyjścia na szczyt -zruchomych mgieł i chmur na zimne światło słońca i przenikliwe rozrzedzone powietrze.skąd możnaiść tylko w dół.Albo sfrunąć.Transporter był nieco przed nimi.Garraty spoglądał na jasnowłosego żołnierza skulonego podpłóciennym parasolem.Usiłował wsączyć w niego swój ból, przesiąkniętą deszczem rozpacz i nędzę.Tamten odpowiadał mu obojętnym spojrzeniem.Baker silnie krwawił z nosa.Krew pomalowała mu policzki i kapała ze szczęki.- Niedługo umrze, no nie? - powiedział Stebbins.- Pewnie - odparł McVries.- Wszyscy umierają.Mocny powiew wiatru plunął w nich deszczem i McVries zachwiał się na nogach.Dostałupomnienie.Tłum wiwatował.Ale przynajmniej było mniej fajerwerków.Deszcz ukrócił te radosnewygłupy.Minęli wielki zakręt i Garraty poczuł, jak serce zamiera mu w piersiach.Usłyszał niewyraznemruczenie Mulligana:- Dobry Boże!Szosa biegła między dwoma wzgórzami.Przypominała rowek między sterczącymi piersiami.Wzgórza czerniły się od ludzi.Ludzie wznosili się nad zawodnikami jak żywe ściany wielkiegomrocznego bagna.George Fielder nagle ożył.Powoli kręcił głową, przypominającą nagą czaszkę na kiju.- Zaraz nas zjedzą - mamrotał.- Rzucą się na nas i zjedzą.- Nie sądzę - powiedział krótko Stebbins.- Nigdy nie było przypadku.- Zaraz nas zjedzą! Zjedzą nas! Zjedzą nas! Zjedzą! Zjedzą! Zjedzą nas, zjedzą.George Fielder biegał po wielkim, nierównym okręgu, wymachując dziko rękami.Z oczu biła mugroza dzikiego zwierzęcia zagonionego w kąt.Garraty miał wrażenie, że ogląda jakąś grę wideo, któradostała bzika.- Zjedzą nas, zjedzą nas, zjedzą nas, zjedzą.Darł się piskliwie co tchu w piersiach, ale Garraty ledwo go słyszał.Fale hałasu waliły w nich zgóry jak młot kowalski.Garraty nawet nie usłyszał strzałów, kiedy załatwiono Fieldera; tylkoprymitywny wrzask tłumu.Fielder wymachiwał bez umiaru przydługimi kończynami, odtańczyłcałkiem wdzięczną rumbę na środku drogi, tupiąc nogami, rzucając torsem, miotając barkami.Potem,najwyrazniej zbyt zmęczony, aby dalej tańczyć, siadł rozłożywszy szeroko nogi i umarł w tej pozycji,siedząc prosto, z głową opuszczoną na piersi, jak zmęczony chłopczyk przyłapany przez piaskunapodczas zabawy.- Garraty - powiedział Baker.- Garraty, ja krwawię.Wzgórza były teraz za nimi i Garraty gousłyszał.- Widzę - powiedział.Musiał bardzo się starać, żeby mówić spokojnie.Coś w środku Arta Bakeramocno krwawiło.Krew tryskała mu z nosa.Policzki, szyję i kołnierzyk koszuli miał całe czerwone.- To nic groznego, co? - Baker płakał ze strachu.- Nie, niezbyt grozne.- Deszcz wydaje się taki ciepły.ale wiem, że to tylko deszcz.To tylko deszcz, prawda, Garraty?- Prawda - odrzekł słabo Garraty.- %7łebym tak miał trochę lodu na okład - powiedział Baker i odszedł.Garraty odprowadził gowzrokiem.Bill Hough ( wymawia się Huf) dostał czerwoną kartkę za kwadrans jedenasta, a Milligan o wpółdo dwunastej, tuż po tym, jak mistrzowie akrobacji powietrznej, Flying Deuces, przemknęli nad nimiw sześciu niebieskich F-111.Garraty spodziewał się, że Baker umrze najwcześniej, ale trzymał się,118 chociaż koszulę na piersi miał czerwoną od krwi.W głowie Garraty'ego dudnił jazz.Dave Brubeck, Thelo-nius Monk, Cannonball Adderly -hałaśliwa banda, którą każdy trzymał w szufladzie i puszczał, kiedy prywatka utonęła w wódzie iwrzawie.Może kiedyś był kochany, może kiedyś sam kochał.Ale teraz był tylko hałas i rosnące dudnieniew jego głowie.Matka stała się tylko wypchanym strachem na wróble w sztucznym futrze, Jan - tylkomanekinem sklepowym.Było po wszystkim.Nawet gdyby wygrał, nawet gdyby udało mu sięprzetrzymać McVriesa, Stebbinsa i Bakera, było po wszystkim.Już nigdy nie wróci do domu.Zaczął popłakiwać.Oczy zaszły mu mgłą, nogi się zaplątały i upadł.Nawierzchnia drogi byłatwarda, zimna i niewiarygodnie zachęcająca do odpoczynku.Został dwukrotnie upomniany, zanimudało mu się pozbierać, po całej serii pijackich niezbornych ruchów.Znów zapędził nogi do pracy.Puścił bąka - długi sterylny warkot, któremu daleko było do serdecznego pierdnięcia.Baker wędrował zygzakami jak pijany.McVries i Steb-bins szli razem.Garraty nagle był bardzopewny, że knują jego śmieć, tak jak Barkovitch zabił kiedyś Ranka.Zmusił się do szybszego marszu, dogonił ich.Bez słowa zrobili mu miejsce.(Przestaliścierozmawiać o mnie, no nie? Ale rozmawialiście.Myślicie, że nie wiem? Myślicie, że zwariowałem?).Poczuł się lepiej.Chciał być z nimi, zostać z nimi, dopóki nie umrze.Minęli tablicę, która w tępo zdumionych oczach Garraty'ego wyrażała nieprawdopodobnewariactwo wszechświata, grzmiący śmiech sfer niebieskich, a napis na niej głosił: 78 KILOMETR�WDO BOSTONU! MO%7łECIE DOJZ! Gdyby mógł, zawyłby ze śmiechu.Boston! Sam dzwięk tegosłowa był mityczny, niewiarygodny.Baker znów znalazł się obok niego.- Garraty.?- Co?- Jesteś za?- Hę?- Za.Czy jesteś za? Garraty, proszę.Oczy Bakera błagały.Był otwartą raną, żywą krwią.- No.Jestem za.Jestem za, Art.- Nie miał pojęcia, o czym Baker mówi.- Teraz umrę, Garraty.- W porządku.- Jak wygrasz, zrobisz coś dla mnie? Boję się poprosić kogoś innego.- I Baker szerokim gestemobjął pustą drogę, jakby była nadal pełna zawodników.Przez paraliżującą chwilę Garraty zastanawiałsię, czy może oni wszyscy nadal tam są, maszerujące upiory, które Baker potrafi dojrzeć w tymmomencie.- Zrobię wszystko.Baker położył mu dłoń na ramieniu.Garraty nie wytrzymał, wybuchnął płaczem.Myślał, że sercewyskoczy mu z piersi i będzie płakało własnymi łzami.- Wyłożoną ołowiem - powiedział Baker.- Przejdz jeszcze trochę - mówił Garraty przez łzy.- Jeszcze trochę, Art.- Nie.nie mogę.- W porządku.- Może się jeszcze kiedyś zobaczymy, kolego - powiedział Baker i z roztargnieniem otarł krew zpoliczka, Garraty opuścił głowę i płakał.- Obiecaj mi, że nie będziesz patrzył - poprosił Baker.Garraty tylko skinął głową.- Dzięki.Byłeś moim przyjacielem, Garraty.- Baker próbował się uśmiechnąć.Na ślepowyciągnął rękę i Garraty nią potrząsnął.- O innym czasie, w innym miejscu - powiedział Baker.Garraty ukrył twarz w dłoniach.Krztusił się rwanym szlochem, wywołującym ból dalekowiększy niż wszystko, co mógł spowodować Wielki Marsz.Miał nadzieję, że nie usłyszy strzałów.Ale usłyszał.119 Rozdział osiemnastyOgłaszam tegoroczny Wielki Marsz za zakończony.Panie i panowie.obywatele.oto zwycięzca!MajorByli sześćdziesiąt cztery kilometry od Bostonu.- Opowiedz nam jakaś historyjkę, Garraty - niespodziewanie odezwał się Stebbins.- Opowiedznam historyjkę, która pozwoli nam zapomnieć o kłopotach.- Postarzał się niewiarygodnie; Stebbinsbył starcem.- Tak - poparł go McVries.On także wyglądał na zasuszonego staruszka.- Opowiastkę, Garraty.Garraty spojrzał tępo to na jednego, to na drugiego, ale nie ujrzał żadnej kpiny, jedynie sięgająceszpiku kości znużenie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl
  • clude("menu4/33.php") ?>