[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłoby nam razem tak dobrze, Haendel.Podziękowałem mu z całego serca za dobroć, ale oświadczyłem, że w tej chwili niemogę jeszcze nic obiecać.Po pierwsze, myśl moja była zbyt zaprzątnięta innymi sprawami,abym mógł jasno o czymś decydować.Po drugie.tak, po drugie, wokół mych myśli unosiłasię jakaś nieokreślona nadzieja, o której czytelnik dowie się w końcu tego biednego megoopowiadania.- A jeżeli bez szkody dla twych interesów możesz, Herbercie, pozostawić tę sprawęjeszcze jakiś czas w zawieszeniu.- Jak długo zechcesz, pół roku, rok.- Nie, nie tak długo.Dwa, najwyżej trzy miesiące.Herbert był zachwycony, że doszliśmy w ten sposób do porozumienia, i ściskając mirękę powiedział, iż teraz dopiero ma odwagę przyznać się, że wyjeżdża już w końcu tegotygodnia.- A Klara? - spytałem.- Drogie moje maleństwo musi pozostać przy ojcu, dopóki staruszek żyje.Ale niepożyje już długo.Mrs Whimple jest pewna, że on długo nie pociągnie.- Nie chcę być okrutny, ale sądzę, że nic lepszego nie może zrobić, jak uMr.zeć.- Obawiam się, że to prawda - mówił dalej Herbert.- Wówczas przyjadę tu po nią imoje kochane maleństwo wraz ze mną wejdzie do pierwszego lepszego kościoła.Pamiętaj,Haendel, że moje maleństwo nie ma żadnej rodziny, nigdy nie zaglądała do czerwonegoherbarza i nie ma pojęcia, kto był jej przodkiem.Czy to nie szczęście dla syna mej matki?W sobotę tegoż tygodnia pożegnałem się z Herbertem.Wsiadł do dyliżansu idącegodo portu pełen promiennych nadziei na przyszłość, ale zasmucony rozstaniem ze mną.Wracając ze stacji dyliżansów wstąpiłem do małej kawiarenki i napisałem stamtąd liścik doKlary, donoszący, że Herbert wyjechał pozostawiając dla niej tysiące, tysiące słów pełnychmiłości.Potem wróciłem do mego samotnego domu.Nie był to właściwie mój dom, bonigdzie na świecie już domu nie miałem.Na schodach natknąłem się na schodzącego z góry Wemmicka; odchodził nie mogącsię dostać do mego mieszkania.Nie widziałem się z nim sam na sam od chwili nieszczęsnejnieudałej ucieczki i oto zjawił się w ściśle prywatnym charakterze, by udzielić mi kilkuwyjaśnień tyczących się katastrofy.- Nieboszczyk Compeyson - mówił Wemmick - stopniowo przenikał wszystkiesprawy związane z Magwitchem.Z ust pewnych jego towarzyszów, będących w danym momencie w kłopocie (a nie było takiej chwili, by ktoś z jego towarzyszów nie znajdował sięw kłopocie), dowiedziałem się różnych szczegółów o Compeysonie.Miałem otwarte uszy,jednocześnie nie dając tego po sobie poznać.I oto, kiedym się dowiedział, że Compeysonwyjechał, uważałem, że nadeszła odpowiednia chwila do ucieczki.Nie przypuszczałem tego,co teraz podejrzewam: że była to część jego podstępu i że on wprowadzał umyślnie i mądrzew błąd swoich kompanów.Chyba nie ma mi pan tego za złe, Mr.Pip? Z całego sercachciałem się panu przysłużyć.- Jestem tego tak samo pewien, Wemmick, jak pan, i dziękuję panu najpoważniej zaprzyjazń i serdeczność.- Dziękuję, dziękuję - powiedział Wemmick i drapiąc się w głowę dodał.- Zła tosprawa.A najwięcej mi żal tego, że zmarnował się taki majątek.Mój Boże!- A mnie, Wemmick, żal biednego właściciela tego majątku.- No, oczywiście - zgodził się Wemmick - nie ulega wątpliwości, że pan go żałuje.Aja i sam dałbym pięć funtów za jego uratowanie.Ale ot, co myślę o tej sprawie: Magwitchanie dałoby się uratować, wobec tego, że nieboszczyk Compeyson był świetniepoinformowany o jego powrocie i zdecydował wydać go policji.Ale majątek można byłouratować.Taka jest różnica pomiędzy majątkiem a jego właścicielem, rozumie pan?Zaprosiłem Wemmicka do siebie na górę, by wypił ze mną szklankę grogu przedpowrotem do Walworth.Kiedy się zgodził i siedząc u mnie sączył słabo zaprawionyalkoholem napój, oświadczył nagle, pokręciwszy się na krześle:- A co by pan powiedział o tym, gdybym w poniedziałek zwolnił się od pracy, Mr.Pip?- %7łe chyba byłoby to po raz pierwszy od dwunastu miesięcy.- Raczej od dwunastu lat - odpowiedział Wemmick - tak, i jeszcze coś panu powiem:wezmę dzień wolny i udam się na przechadzkę.I pana proszę, by mi towarzyszył.Już chciałem mu odmówić tłumacząc się tym, że kiepski ze mnie teraz towarzysz, gdyWemmick uprzedził me słowa, mówiąc:- Wiem, jakie pan ma teraz obowiązki, i wiem, że nie jest pan w humorze, Mr.Pip, alemimo to byłbym panu bardzo obowiązany, gdyby pan mi towarzyszył.Spacer nie będziedługi, potrwa, powiedzmy, od ośmej rano do dwunastej w południe, licząc w tym czas napierwsze śniadanie.Czy może pan to dla mnie uczynić?On sam tak wiele robił mi dobrego w różnych okolicznościach, że była to mała okazjaodwdzięczenia mu się za wszystko.Odparłem więc, że jakoś się urządzę; był bardzo zadowolony, a ja rad z jego zadowolenia.Rozstaliśmy się z tym, że zjawię się w Zameczkupunktualnie o wpół do dziewiątej rano w poniedziałek.Z biciem tej godziny dzwoniłem do bramy w Walworth.Otworzył mi Wemmick.Byłjak gdyby staranniej niż zwykle ubrany, a kapelusz jego błyszczał jaśniej.Na stoleprzygotowano dwie szklanki mleka z rumem i dwa herbatniki.Staruszek wstał zapewne zeskowronkami, gdyż zajrzawszy do jego sypialni przekonałem się, że była pusta [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl