[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jechali już od dobrej chwili - myląca była nie tylko odległość, ale i czas.William spojrzałna wzgórze będące jego drogowskazem i stwierdził, że znowu zniknęło.Zapewne wkrótce siępojawi.Ale się nie pojawiło.Mgła przesuwała się wokół niego.Słyszał, jak z liści drzew, które nagle wynurzały się zmgły i równie nagle w niej ginęły, skapuje wilgoć.Pagórek pozostawał uparcie niewidoczny.Przyszło mu do głowy, że już od pewnego czasu nie słyszał żadnych ludzkich głosów.A powinien.Gdyby zbliżał się do kwatery Clintona, nie tylko powinien słyszeć wszystkie normalneodgłosy obozu, ale także natknąć się na ludzi, konie, ogniska, wozy, namioty.Tymczasem niedobiegały do niego żadne dzwięki oprócz odgłosu płynącej wody.Najwyrazniej wyjechałpoza obóz.- Niech cię cholera, Perkins - mruknął pod nosem.Zatrzymał się na chwilę i sprawdził swój pistolet, wąchając proch na panewce.Gdydostanie się do niego wilgoć, pachnie inaczej.Jeszcze jest w porządku, pomyślał.Zapachdobrego prochu jest gorący i drażni nos, a mokry proch wydziela z siebie siarkowy smródzepsutego jajka.Nie dostrzegł żadnego niebezpieczeństwa, ale trzymał pistolet w ręce.Mgła była takgęsta, że pozwalała widzieć tylko na kilka stóp.Ktoś mógł się z niej nagle wynurzyć, a wtedybędzie musiał natychmiast zadecydować - strzelać czy nie.Panowała cisza.Artyleriamilczała, nie było też słychać przypadkowych strzałów z muszkietów jak poprzedniego dnia.Wróg się wycofywał, nie miał co do tego wątpliwości, czy jednak powinien strzelać, gdybywpadł na jakiegoś Amerykanina, który tak jak i on zagubił się we mgle? Na tę myśl spociłymu się dłonie, uznał jednak, że będzie musiał, bo Amerykanin zapewne nie wahałby się, bystrzelić, gdy tylko ujrzy czerwony mundur.Groziło mu, że zginie z ręki własnych żołnierzy, i to upokorzenie martwiło go bardziejniż sama perspektywa śmierci, choć nie zapominał też zupełnie o tym ryzyku.Tymczasemcholerna mgła gęstniała.Na próżno szukał wzrokiem słońca, by wyczuć kierunek - nieba niebyło widać.Stłumił słaby dreszcz paniki.To prawda, na tej cholernej wyspie były przecieżtrzydzieści cztery tysiące brytyjskich żołnierzy.Nawet w tej chwili na pewno znajduje się wzasięgu strzału z pistoletu całkiem znacznej ich liczby.I wystarczy, bym znalazł się w zasięgustrzału jednego Amerykanina - przypomniał sobie ponuro, przedzierając się przez zaroślamodrzewi.W pobliżu słyszał szelesty i trzask gałęzi.Niewątpliwie w lesie były jakieś istoty,ale jakie? %7łołnierze brytyjscy nie wędrowaliby w tej mgle, to pewne.Do diabła z Perkinsem!Jeśli zatem usłyszy ruch większej liczby ludzi, zatrzyma się i pozostanie w ukryciu.Inaczejmoże mieć tylko nadzieję, że natrafi na jakiś oddział albo usłyszy coś niewątpliwiewojskowego, na przykład wykrzykiwane rozkazy.Przez jakiś czas jechał powoli, w końcu odłożył pistolet, stwierdzając, że od tego ciężaruzmęczyła mu się ręka.Boże, jak długo już go nie ma? Godzinę? Dwie? Czy powinienzawrócić? Nie miał jednak pojęcia, co to znaczy zawrócić.Może porusza się po okręgu.Okolica wszędzie wyglądała tak samo - szara ściana drzew, skał i traw.Wczoraj cały czas byłożywiony i gotowy do ataku, dzisiaj jego entuzjazm do walki zdecydowanie osłabł.Nagle ktoś zastąpił mu drogę.Koń cofnął się tak gwałtownie, że William tylkoniewyraznie dostrzegał, iż to człowiek, zauważył jednak, że nie ma on brytyjskiego munduru.Wyciągnąłby pistolet, gdyby nie musiał obiema rękoma próbować uspokoić konia.Końpopadł w histerię, skakał w kółko, a przy każdym lądowaniu William czuł, jak skrzypi mukręgosłup.Otoczenie migało wokół niego mieszanką szarości i zieleni, docierały jednak doniego głosy, wyrażające albo kpinę, albo zachętę.Po chwili, która wydawała się wiekiem, alezapewne trwała nie więcej niż pół minuty, Williamowi udało się uspokoić cholerne zwierzę,które dyszało, parskało, kręciło głową, pokazywało białka oczu i było całe mokre od potu.- Ty pieprzona kocia karmo - powiedział William, odciągając głowę konia na bok.Poczuł na nogach gorący, wilgotny koński oddech.- Nie jest to najspokojniejszy koń, jakiego widziałem - przytaknął jakiś głos, a czyjaś rękazłapała za uzdę - wygląda jednak zdrowo.William zobaczył krępego i ogorzałego człowieka w ubraniu myśliwego, a potem ktośinny złapał go od tyłu wokół pasa i ściągnął z konia.Padł na ziemię mocno i płasko na plecy,co na chwilę odebrało mu oddech, próbował jednak dzielnie wyciągnąć pistolet.Jakieś kolanowbiło mu się w pierś, a duża ręka odebrała mu broń.Brodata twarz zaśmiała się do niego.- Nie jesteś zbyt towarzyski - powiedział mężczyzna karcąco.- Myślałem, że wy,wszyscy Brytyjczycy, jesteście dobrze wychowani.- Pozwól mu wstać i wziąć się za ciebie, Harry, to zapewne cię ucywilizuje - odezwał sięinny mężczyzna, niższy, lżejszej budowy, przemawiający jak człowiek wykształcony, możenauczyciel.Zaglądał nad ramieniem mężczyzny klęczącego na piersi Williama.- Mógłbyśjednak pozwolić mu oddychać.Nacisk na pierś Williama ustąpił i udało mu się zaczerpnąć powietrza, ale po chwilimusiał je łapać znów, bo ten, który go przytrzymywał, uderzył go w żołądek.Jakieś ręcezaczęły przeszukiwać mu kieszenie, zerwano mu przez głowę ryngraf, boleśnie drapiąc nos.Ktoś sięgnął po jego pas, rozpiął i wyciągnął go, pogwizdując z radością na widokprzyczepionego do niego sprzętu.- Bardzo ładnie - powiedział z uznaniem drugi mężczyzna.Spojrzał na leżącego na ziemiWilliama, który łapał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba.- Dziękujemy panu, jesteśmyzobowiązani.Wszystko w porządku, Allan? - zawołał ku mężczyznie trzymającemu konia.- Tak, mam go - odpowiedział nosowy szkocki głos.- Ruszajmy.Mężczyzni oddalili się i przez chwilę Williamowi wydawało się, że został sam, potemjednak mocna dłoń złapała go za ramię i przekręciła na brzuch.Siłą woli podniósł się nakolana, ale ta sama ręka złapała go teraz za związane włosy i odciągnęła mu głowę do tyłu,odsłaniając gardło.Dostrzegł błysk noża i szeroki uśmiech mężczyzny.Nie miał jednak aniczasu, ani dość powietrza w płucach, by się pomodlić bądz zakląć.Nóż opadł, a Williampoczuł mocne szarpnięcie za włosy, które sprawiło, że do oczu napłynęły mu łzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Jechali już od dobrej chwili - myląca była nie tylko odległość, ale i czas.William spojrzałna wzgórze będące jego drogowskazem i stwierdził, że znowu zniknęło.Zapewne wkrótce siępojawi.Ale się nie pojawiło.Mgła przesuwała się wokół niego.Słyszał, jak z liści drzew, które nagle wynurzały się zmgły i równie nagle w niej ginęły, skapuje wilgoć.Pagórek pozostawał uparcie niewidoczny.Przyszło mu do głowy, że już od pewnego czasu nie słyszał żadnych ludzkich głosów.A powinien.Gdyby zbliżał się do kwatery Clintona, nie tylko powinien słyszeć wszystkie normalneodgłosy obozu, ale także natknąć się na ludzi, konie, ogniska, wozy, namioty.Tymczasem niedobiegały do niego żadne dzwięki oprócz odgłosu płynącej wody.Najwyrazniej wyjechałpoza obóz.- Niech cię cholera, Perkins - mruknął pod nosem.Zatrzymał się na chwilę i sprawdził swój pistolet, wąchając proch na panewce.Gdydostanie się do niego wilgoć, pachnie inaczej.Jeszcze jest w porządku, pomyślał.Zapachdobrego prochu jest gorący i drażni nos, a mokry proch wydziela z siebie siarkowy smródzepsutego jajka.Nie dostrzegł żadnego niebezpieczeństwa, ale trzymał pistolet w ręce.Mgła była takgęsta, że pozwalała widzieć tylko na kilka stóp.Ktoś mógł się z niej nagle wynurzyć, a wtedybędzie musiał natychmiast zadecydować - strzelać czy nie.Panowała cisza.Artyleriamilczała, nie było też słychać przypadkowych strzałów z muszkietów jak poprzedniego dnia.Wróg się wycofywał, nie miał co do tego wątpliwości, czy jednak powinien strzelać, gdybywpadł na jakiegoś Amerykanina, który tak jak i on zagubił się we mgle? Na tę myśl spociłymu się dłonie, uznał jednak, że będzie musiał, bo Amerykanin zapewne nie wahałby się, bystrzelić, gdy tylko ujrzy czerwony mundur.Groziło mu, że zginie z ręki własnych żołnierzy, i to upokorzenie martwiło go bardziejniż sama perspektywa śmierci, choć nie zapominał też zupełnie o tym ryzyku.Tymczasemcholerna mgła gęstniała.Na próżno szukał wzrokiem słońca, by wyczuć kierunek - nieba niebyło widać.Stłumił słaby dreszcz paniki.To prawda, na tej cholernej wyspie były przecieżtrzydzieści cztery tysiące brytyjskich żołnierzy.Nawet w tej chwili na pewno znajduje się wzasięgu strzału z pistoletu całkiem znacznej ich liczby.I wystarczy, bym znalazł się w zasięgustrzału jednego Amerykanina - przypomniał sobie ponuro, przedzierając się przez zaroślamodrzewi.W pobliżu słyszał szelesty i trzask gałęzi.Niewątpliwie w lesie były jakieś istoty,ale jakie? %7łołnierze brytyjscy nie wędrowaliby w tej mgle, to pewne.Do diabła z Perkinsem!Jeśli zatem usłyszy ruch większej liczby ludzi, zatrzyma się i pozostanie w ukryciu.Inaczejmoże mieć tylko nadzieję, że natrafi na jakiś oddział albo usłyszy coś niewątpliwiewojskowego, na przykład wykrzykiwane rozkazy.Przez jakiś czas jechał powoli, w końcu odłożył pistolet, stwierdzając, że od tego ciężaruzmęczyła mu się ręka.Boże, jak długo już go nie ma? Godzinę? Dwie? Czy powinienzawrócić? Nie miał jednak pojęcia, co to znaczy zawrócić.Może porusza się po okręgu.Okolica wszędzie wyglądała tak samo - szara ściana drzew, skał i traw.Wczoraj cały czas byłożywiony i gotowy do ataku, dzisiaj jego entuzjazm do walki zdecydowanie osłabł.Nagle ktoś zastąpił mu drogę.Koń cofnął się tak gwałtownie, że William tylkoniewyraznie dostrzegał, iż to człowiek, zauważył jednak, że nie ma on brytyjskiego munduru.Wyciągnąłby pistolet, gdyby nie musiał obiema rękoma próbować uspokoić konia.Końpopadł w histerię, skakał w kółko, a przy każdym lądowaniu William czuł, jak skrzypi mukręgosłup.Otoczenie migało wokół niego mieszanką szarości i zieleni, docierały jednak doniego głosy, wyrażające albo kpinę, albo zachętę.Po chwili, która wydawała się wiekiem, alezapewne trwała nie więcej niż pół minuty, Williamowi udało się uspokoić cholerne zwierzę,które dyszało, parskało, kręciło głową, pokazywało białka oczu i było całe mokre od potu.- Ty pieprzona kocia karmo - powiedział William, odciągając głowę konia na bok.Poczuł na nogach gorący, wilgotny koński oddech.- Nie jest to najspokojniejszy koń, jakiego widziałem - przytaknął jakiś głos, a czyjaś rękazłapała za uzdę - wygląda jednak zdrowo.William zobaczył krępego i ogorzałego człowieka w ubraniu myśliwego, a potem ktośinny złapał go od tyłu wokół pasa i ściągnął z konia.Padł na ziemię mocno i płasko na plecy,co na chwilę odebrało mu oddech, próbował jednak dzielnie wyciągnąć pistolet.Jakieś kolanowbiło mu się w pierś, a duża ręka odebrała mu broń.Brodata twarz zaśmiała się do niego.- Nie jesteś zbyt towarzyski - powiedział mężczyzna karcąco.- Myślałem, że wy,wszyscy Brytyjczycy, jesteście dobrze wychowani.- Pozwól mu wstać i wziąć się za ciebie, Harry, to zapewne cię ucywilizuje - odezwał sięinny mężczyzna, niższy, lżejszej budowy, przemawiający jak człowiek wykształcony, możenauczyciel.Zaglądał nad ramieniem mężczyzny klęczącego na piersi Williama.- Mógłbyśjednak pozwolić mu oddychać.Nacisk na pierś Williama ustąpił i udało mu się zaczerpnąć powietrza, ale po chwilimusiał je łapać znów, bo ten, który go przytrzymywał, uderzył go w żołądek.Jakieś ręcezaczęły przeszukiwać mu kieszenie, zerwano mu przez głowę ryngraf, boleśnie drapiąc nos.Ktoś sięgnął po jego pas, rozpiął i wyciągnął go, pogwizdując z radością na widokprzyczepionego do niego sprzętu.- Bardzo ładnie - powiedział z uznaniem drugi mężczyzna.Spojrzał na leżącego na ziemiWilliama, który łapał powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba.- Dziękujemy panu, jesteśmyzobowiązani.Wszystko w porządku, Allan? - zawołał ku mężczyznie trzymającemu konia.- Tak, mam go - odpowiedział nosowy szkocki głos.- Ruszajmy.Mężczyzni oddalili się i przez chwilę Williamowi wydawało się, że został sam, potemjednak mocna dłoń złapała go za ramię i przekręciła na brzuch.Siłą woli podniósł się nakolana, ale ta sama ręka złapała go teraz za związane włosy i odciągnęła mu głowę do tyłu,odsłaniając gardło.Dostrzegł błysk noża i szeroki uśmiech mężczyzny.Nie miał jednak aniczasu, ani dość powietrza w płucach, by się pomodlić bądz zakląć.Nóż opadł, a Williampoczuł mocne szarpnięcie za włosy, które sprawiło, że do oczu napłynęły mu łzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]