[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mandy i bohaterowiewojen.Kto by pomyślał?Kimberly ledwo wytrzymała do końca pogrzebu.Bała się, że nie zapa¬nuje nad sobą i że matka może nie wytrzymać jej histerycznego śmiechu.Dlatego przez cały pogrzeb milczała z ustami zaciśniętymi w cienką linię.A ojciec? Znowu trudno było zgadnąć, o czym myślał.W ostatnich dniach telefonował do niej.Zostawiał uprzejme wiadomoś¬ci, kiedy nie podnosiła słuchawki.Nie oddzwaniała.Nie odpowiadała ani njego telefony, ani na telefony matki.Właściwie na niczyje telefony.Nie te¬raz.Jeszcze nie teraz.Nie wiedziała kiedy.Może wkrótce?Nie cierpiała swoich napadów niepokoju.Wstydziła się ich i nie chciałarozmawiać z ojcem, żeby przypadkiem nie wyczuł strachu w jej głosie.Wiesz co, tato? Nie potrafiłam nauczyć Mandy, żeby była silna, ale za to onanauczyła mnie, jak zostać dziwaczką.Hura! Masz farta! Dwie popieprzone córPrzez drewniane drzwi weszła do słabo oświetlonej chłodnej poczekani.O tej porze dnia niewielka funkcjonalna poczekalnia była pusta.Z niewchodziło się na strzelnicę, która przypominała jaskinię.Nie patrzyłakanapę, na gablotkę pełną medali ani na szereg trofeów na ścianie poczekani.Wzrokiem szukała jego.Chociaż mówiła sobie, że to nie on jest powo¬dem, dla którego zjawiła się tu tak wcześnie rano, jednak rozglądała sięnowym instruktorem Dougiem Jamesem.IDoug był szatynem, ale na skroniach włosy miał już przyprószone siwizną.Ciemnoniebieskie oczy i zmarszczki od częstego śmiechu.Był wysoki i ładnie zbudowany.Miał szeroką, mocno umięśnioną klatkę piersiową.Dostowarzyszenia strzeleckiego Doug James trafił pół roku temu i Kimberlynie była jedyną kobietą, która nagle bardziej zainteresowała się lekcjamistrzelania.Oczywiście, ona nie myślała o nim w ten sposób.Nie była taka jak Man¬dy, żeby bez przerwy rozglądać się za facetami.Nie była taka jak matka,która potrafiła się określać wyłącznie poprzez oczy mężczyzny.Zresztą DougJames miał chyba tyle lat, co jej ojciec i był szczęśliwie żonaty.Świetniestrzelał, wygrał wiele turniejów strzeleckich, a przynajmniej tak o nim mówiono.Był bardzo dobrym instruktorem.Był także miły i cierpliwy.Potrafił patrzeć na nią tak, jakby naprawdęobchodziło go to, co mówiła.Potrafił witać ją tak, jakby jej przyjście czyniło go szczęśliwszym.Potrafił rozmawiać z nią tak, jakby rozumiał wszystko to,czego nie dopowiadała.Koszmarne sny, w których jechała razem z Mandy,rozpaczliwie szarpiąc za kierownicę.Poczucie izolacji, które nagle na niąspadło, bo siostra odeszła, a rodzice się rozstali.Czuła się jak ziarnko piasku w wielkim, obojętnym wszechświecie.Zapragnęła przyjść na strzelnicę i z potężnej broni wypalić do papierowego celu, jakby to mogło przywrócić jej świat do normy.Jakby dzięki temu mogła się stać silniejsza.Podeszła do kontuaru, przy którym Fred Eagan, szef stowarzyszenia,pochylał się nad stertą papierów.- Czekam na Douga - powiedziała.- Doug dziś nie przyjdzie.Zwolnienie lekarskie.- Fred przerzucił kolejny dokument i złożył podpis.- Miał do ciebie zadzwonić, ale widocznie już wyszłaś.- Ale.ale.- Kimberly zamrugała ze zdziwienia.- To coś nagłego.- Ale.- powtarzała jak idiotka.Fred wreszcie podniósł wzrok.- Facet jest chory.Zobaczycie się w przyszłym tygodniu.- W przyszłym tygodniu.Oczywiście, w przyszłym tygodniu.- odburknęła, starając się opanować.Zachorował.To się zdarza.Ale dlaczego poczuła się oszukana? W końcu był tylko jej instruktorem! Nie potrzebowała go.Nie potrzebowała nikogo.Tylko dlaczego jej ręce zaczęły się nagle takokropnie trząść? I dlaczego poczuła się tak bardzo samotna?Wzięła pistolet.Poszła na stanowisko.Włożyła słuchawki wyciszającei okulary ochronne.Pudełko amunicji.Zapach kordytu w powietrzu.Zapachjej młodości, a w dłoni przynoszący otuchę ciężar glocka ze stali nierdzewnej.77Tarczą ustawiała w odległości piętnastu metrów.Roznosiła w strzępy papierowe serca i głowy.Ale już wiedziała, że to nie wystarczy.Nie przyszłana strzelnicę, żeby ćwiczyć strzelanie.Zjawiła się tam dla mężczyzny.I bardziej niż jakiekolwiek inne wydarzenie z ostatniego miesiąca, nieobecność Douga wskazywała, że coś było nie tak, jak powinno.Silna, logiczna Kimberly nie była już osobą, za jaką się wcześniej uważała.Wyszła ze strzelnicy i pognała przed siebie.W trzydziestopięciostopniowym upale niemal dygotała z zimna.Society Hill, FiladelfiaBethie była zdenerwowana.Nie, oszołomiona.Nie, zdenerwowana.No,dobrze, jedno i drugie.Stojąc w środowy poranek przed swoim majestatycznym ceglanym domem w Society Hills, przesunęła dłonią po sukience i zebrała wyobrażone pyłki z malutkich fioletowych kwiatków na złotym jedwabnym tle.Potem skontrolowała świeżo umalowane paznokcie u nóg.Nie zauważyła, żeby lakier byłgdziekolwiek rozmazany.Popatrzyła na dłonie.Też były w porządku.Wstała o piątej rano, rozbudzona i pełna nadziei.Tristan miał przyjechać dopiero za dwie godziny, więc najpierw wzięła długą kąpiel z bąbelkami, a potem zrobiła pedicure.Pomalowała nawet paznokcie u rąk.Trwało to odrobinę dłużej, niż zaplanowała.Teraz na lewej ręce miała duży koszyk piknikowy.Kupiła go przed wieloma laty.Zrobiła to pod wpływem impulsu, myśląc o życiu, jakie chciałaby wieść, a nie jakie wiodła.Kiedy Tristan zaproponował przejażdżkę, od razupomyślała o tym koszu.Odszukanie go w spiżarni zajęło jej około dwudziestu minut.Potem włożyła do niego krakersy i ser brie, winogrona i kawior, świeżą bagietkę i butelkę szampana La Grande Dame.Tristan wydał się jejczłowiekiem o wyrafinowanym guście i dlatego chciała zrobić na nim wrażenie.Zerknęła na zegarek.Dziesięć po siódmej.Znów zaczęła się denerwować [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Mandy i bohaterowiewojen.Kto by pomyślał?Kimberly ledwo wytrzymała do końca pogrzebu.Bała się, że nie zapa¬nuje nad sobą i że matka może nie wytrzymać jej histerycznego śmiechu.Dlatego przez cały pogrzeb milczała z ustami zaciśniętymi w cienką linię.A ojciec? Znowu trudno było zgadnąć, o czym myślał.W ostatnich dniach telefonował do niej.Zostawiał uprzejme wiadomoś¬ci, kiedy nie podnosiła słuchawki.Nie oddzwaniała.Nie odpowiadała ani njego telefony, ani na telefony matki.Właściwie na niczyje telefony.Nie te¬raz.Jeszcze nie teraz.Nie wiedziała kiedy.Może wkrótce?Nie cierpiała swoich napadów niepokoju.Wstydziła się ich i nie chciałarozmawiać z ojcem, żeby przypadkiem nie wyczuł strachu w jej głosie.Wiesz co, tato? Nie potrafiłam nauczyć Mandy, żeby była silna, ale za to onanauczyła mnie, jak zostać dziwaczką.Hura! Masz farta! Dwie popieprzone córPrzez drewniane drzwi weszła do słabo oświetlonej chłodnej poczekani.O tej porze dnia niewielka funkcjonalna poczekalnia była pusta.Z niewchodziło się na strzelnicę, która przypominała jaskinię.Nie patrzyłakanapę, na gablotkę pełną medali ani na szereg trofeów na ścianie poczekani.Wzrokiem szukała jego.Chociaż mówiła sobie, że to nie on jest powo¬dem, dla którego zjawiła się tu tak wcześnie rano, jednak rozglądała sięnowym instruktorem Dougiem Jamesem.IDoug był szatynem, ale na skroniach włosy miał już przyprószone siwizną.Ciemnoniebieskie oczy i zmarszczki od częstego śmiechu.Był wysoki i ładnie zbudowany.Miał szeroką, mocno umięśnioną klatkę piersiową.Dostowarzyszenia strzeleckiego Doug James trafił pół roku temu i Kimberlynie była jedyną kobietą, która nagle bardziej zainteresowała się lekcjamistrzelania.Oczywiście, ona nie myślała o nim w ten sposób.Nie była taka jak Man¬dy, żeby bez przerwy rozglądać się za facetami.Nie była taka jak matka,która potrafiła się określać wyłącznie poprzez oczy mężczyzny.Zresztą DougJames miał chyba tyle lat, co jej ojciec i był szczęśliwie żonaty.Świetniestrzelał, wygrał wiele turniejów strzeleckich, a przynajmniej tak o nim mówiono.Był bardzo dobrym instruktorem.Był także miły i cierpliwy.Potrafił patrzeć na nią tak, jakby naprawdęobchodziło go to, co mówiła.Potrafił witać ją tak, jakby jej przyjście czyniło go szczęśliwszym.Potrafił rozmawiać z nią tak, jakby rozumiał wszystko to,czego nie dopowiadała.Koszmarne sny, w których jechała razem z Mandy,rozpaczliwie szarpiąc za kierownicę.Poczucie izolacji, które nagle na niąspadło, bo siostra odeszła, a rodzice się rozstali.Czuła się jak ziarnko piasku w wielkim, obojętnym wszechświecie.Zapragnęła przyjść na strzelnicę i z potężnej broni wypalić do papierowego celu, jakby to mogło przywrócić jej świat do normy.Jakby dzięki temu mogła się stać silniejsza.Podeszła do kontuaru, przy którym Fred Eagan, szef stowarzyszenia,pochylał się nad stertą papierów.- Czekam na Douga - powiedziała.- Doug dziś nie przyjdzie.Zwolnienie lekarskie.- Fred przerzucił kolejny dokument i złożył podpis.- Miał do ciebie zadzwonić, ale widocznie już wyszłaś.- Ale.ale.- Kimberly zamrugała ze zdziwienia.- To coś nagłego.- Ale.- powtarzała jak idiotka.Fred wreszcie podniósł wzrok.- Facet jest chory.Zobaczycie się w przyszłym tygodniu.- W przyszłym tygodniu.Oczywiście, w przyszłym tygodniu.- odburknęła, starając się opanować.Zachorował.To się zdarza.Ale dlaczego poczuła się oszukana? W końcu był tylko jej instruktorem! Nie potrzebowała go.Nie potrzebowała nikogo.Tylko dlaczego jej ręce zaczęły się nagle takokropnie trząść? I dlaczego poczuła się tak bardzo samotna?Wzięła pistolet.Poszła na stanowisko.Włożyła słuchawki wyciszającei okulary ochronne.Pudełko amunicji.Zapach kordytu w powietrzu.Zapachjej młodości, a w dłoni przynoszący otuchę ciężar glocka ze stali nierdzewnej.77Tarczą ustawiała w odległości piętnastu metrów.Roznosiła w strzępy papierowe serca i głowy.Ale już wiedziała, że to nie wystarczy.Nie przyszłana strzelnicę, żeby ćwiczyć strzelanie.Zjawiła się tam dla mężczyzny.I bardziej niż jakiekolwiek inne wydarzenie z ostatniego miesiąca, nieobecność Douga wskazywała, że coś było nie tak, jak powinno.Silna, logiczna Kimberly nie była już osobą, za jaką się wcześniej uważała.Wyszła ze strzelnicy i pognała przed siebie.W trzydziestopięciostopniowym upale niemal dygotała z zimna.Society Hill, FiladelfiaBethie była zdenerwowana.Nie, oszołomiona.Nie, zdenerwowana.No,dobrze, jedno i drugie.Stojąc w środowy poranek przed swoim majestatycznym ceglanym domem w Society Hills, przesunęła dłonią po sukience i zebrała wyobrażone pyłki z malutkich fioletowych kwiatków na złotym jedwabnym tle.Potem skontrolowała świeżo umalowane paznokcie u nóg.Nie zauważyła, żeby lakier byłgdziekolwiek rozmazany.Popatrzyła na dłonie.Też były w porządku.Wstała o piątej rano, rozbudzona i pełna nadziei.Tristan miał przyjechać dopiero za dwie godziny, więc najpierw wzięła długą kąpiel z bąbelkami, a potem zrobiła pedicure.Pomalowała nawet paznokcie u rąk.Trwało to odrobinę dłużej, niż zaplanowała.Teraz na lewej ręce miała duży koszyk piknikowy.Kupiła go przed wieloma laty.Zrobiła to pod wpływem impulsu, myśląc o życiu, jakie chciałaby wieść, a nie jakie wiodła.Kiedy Tristan zaproponował przejażdżkę, od razupomyślała o tym koszu.Odszukanie go w spiżarni zajęło jej około dwudziestu minut.Potem włożyła do niego krakersy i ser brie, winogrona i kawior, świeżą bagietkę i butelkę szampana La Grande Dame.Tristan wydał się jejczłowiekiem o wyrafinowanym guście i dlatego chciała zrobić na nim wrażenie.Zerknęła na zegarek.Dziesięć po siódmej.Znów zaczęła się denerwować [ Pobierz całość w formacie PDF ]