[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wrzuciłem wsteczny i wyprowadziłem samochód zgarażu.Ustawiłem lusterka, włączyłem reflektory i wycie-raczki, po czym skierowałem się do bramy.Gdy mijałembudkę wartownika, scena na ekranie urządzenia nawigacyj-nego szybko się zmieniła, zupełnie jakby to była jakaś grakomputerowa.Teraz czerwona strzałka znalazła się pośrod-ku żółtej drogi.Ruszyłem przed siebie.W miarę jak jechałem, na ekranie pojawiały się mijaneścieżki i potoki, wszystkie starannie oznaczone, po czymprzesuwały się w dół i znikały.To działało na mnie uspoka-jająco, czułem, że świat jest bezpieczny i oswojony, wszyst-kie jego elementy zmierzone i oznaczone, a dane zmagazy-nowane w niebiańskiej sterowni, gdzie łagodne anioły czu-wają nad ziemskimi podróżnikami.- Za dwieście jardów skręć w prawo - poinstruowałamnie kobieta.- Za pięćdziesiąt jardów skręć w prawo.- Skręć w prawo.Samotny przeciwnik Langa siedział skulony w swoimszałasie, czytając gazetę.Gdy zobaczył, że zbliżam się doskrzyżowania, wyszedł na zewnątrz.Zauważyłem zapar-kowany w pobliżu samochód kempingowy - dużego, staregovolkswagena.Zastanowiło mnie, dlaczego ten facet nieschował się w samochodzie.Skręcając w prawo, miałemokazję mu się przyjrzeć: jego szara chuda twarz była nieru-choma i pozbawiona wyrazu.Znosił deszcz i śnieg z takąobojętnością, jakby był z drewna.Nacisnąłem pedał gazu.256 Jechałem do Edgartown, czując lekkie podniecenie - pro-wadzenie samochodu w obcym kraju zawsze jest przygodą.Moja bezcielesna przewodniczka milczała przez cztery mile.Już prawie o niej zapomniałem, ale gdy dojeżdżałem domiasta, odezwała się ponownie.- Za dwieście jardów skręć w lewo.Podskoczyłem na fotelu.- Za pięćdziesiąt jardów skręć w lewo.- Skręć w lewo - poleciła po raz trzeci, gdy dojechałemdo skrzyżowania.Zaczęła mi działać na nerwy.- Bardzo przepraszam - powiedziałem i skręciłem wprawo, w kierunku ulicy Main.- Zawróć, gdy tylko będzie to możliwe.- To jakiś absurd - mruknąłem.Zjechałem na bok i za-parkowałem.Zacząłem naciskać różne guziki odbiornikaGPS, próbując go wyłączyć.Na ekranie pojawiło się menupoleceń.Nie pamiętam wszystkich.Na pewno było WPROWADy NOWE MIEJSCE DOCELOWE i  POWR�TNA ADRES DOMOWY.Zwróciłem uwagę na podświetlonynapis  LISTA POPRZEDNICH MIEJSC DOCELOWYCH.Przyglądałem jej się przez dłuższą chwilę, powoli uświada-miając sobie ukryte tu możliwości.Ostrożnie nacisnąłem WYBIERZ.Ekran zgasł.Najwyrazniej urządzenie zle działało.Zgasiłem silnik, żeby poszukać instrukcji obsługi.Zde-cydowałem się nawet, mimo śniegu z deszczem, wyjść zwozu, żeby sprawdzić, co jest w bagażniku.Na próżno.Wróciłem do samochodu i znowu zapaliłem silnik.GPS257 włączył się automatycznie i nawiązał kontakt z satelitami.Wrzuciłem bieg, po czym zjechałem ze wzgórza.- Zawróć, gdy tylko będzie to możliwe.Zabębniłem palcami w kierownicę.Po raz pierwszy w ży-ciu miałem do czynienia z przeznaczeniem w prawdziwymsensie tego słowa.Minąłem wiktoriański kościół wieloryb-ników.Jechałem w dół zbocza, opadającego aż do portu.Między szarymi strugami deszczu widać było kilka białychmasztów.Byłem niedaleko hotelu - dziewczyny w czepku,marynistycznych grafik i starego kapitana Johna Coffinapatrzącego surowym wzrokiem ze ściany.Do ósmej zostałojeszcze kilka minut, na ulicach nie było samochodów, a nachodnikach nie dostrzegłem żywej duszy.Jechałem dalej,mijając zamknięte sklepy z pogodnymi wywieszkami:  Za-mknięte na zimę - do zobaczenia w przyszłym roku!.- Zawróć, gdy tylko będzie to możliwe.Niechętnie podporządkowałem się losowi.Włączyłemkierunkowskaz i skręciłem w niewielką uliczkę wśród jed-norodzinnych domów - chyba nazywała się Letnia, co zu-pełnie nie pasowało do okoliczności.Zahamowałem.Deszczbębnił o dach forda, wycieraczki kiwały się raz w jedną, razw drugą stronę.Czarno-biały terier załatwiał się do rynszto-ka z wyrazem wielkiego skupienia na bystrym pysku.Jegowłaściciel, zbyt grubo okutany w ciepłe ubranie, bym mógłrozpoznać wiek lub płeć, niezdarnie obrócił się, żeby namnie spojrzeć.Poruszał się jak astronauta podczas spacerupo Księżycu.W ręku trzymał plastikową łopatkę do zbieraniapsich kup.Szybko wróciłem na ulicę Main.Przy zawracaniu258 musiałem wjechać na chodnik.Z piskiem opon ruszyłempod górę.Strzałka przez chwilę poruszała się bezładnie, poczym znieruchomiała na środku drogi.Wciąż nie rozumiem, dlaczego to zrobiłem.Nie miałemnawet pewności, że to McAra był ostatnim kierowcą, którywprowadził adres do urządzenia nawigacyjnego.Równiedobrze mógł to zrobić ktoś z gości Rhineharta, Dep lub Due,a nawet ktoś z policji.Z pewnością myślałem, że jeśli sytu-acja stanie się choć trochę grozna, zawsze mogę się wycofać,co dało mi fałszywe poczucie bezpieczeństwa.Gdy już wyjechałem z Edgartown na drogę do VineyardHaven, mój anioł stróż na kilka minut zamilkł.Mijałemciemny las i białe domy.Nieliczne samochody jadące z na-przeciwka z zapalonymi światłami poruszały się powoli, amimo to spod kół tryskały bryzgi wody.Pochyliłem się doprzodu, uważnie patrząc przed siebie.Minąłem szkołę śred-nią, gdzie właśnie zaczynał się poranny ruch.Obok byłychyba jedyne na wyspie światła uliczne (zaznaczono je namapie jak turystyczną atrakcję, coś, co należy zobaczyć zi-mą).Za ostrym zakrętem droga się zwęziła, a las zbliżył dopobocza.Na ekranie widziałem kolejne wymowne nazwy:Droga Aowcy Jeleni, Aleja Skiffisty.- Za dwieście jardów skręć w prawo.- Za pięćdziesiąt jardów skręć w prawo.- Skręć w prawo.Skręciłem.Droga prowadziła w dół, do Vineyard Haven.259 Minąłem szkolny autobus, żmudnie pnący się do góry.Ką-tem oka zobaczyłem opustoszałą handlową ulicę po lewej,po czym znalazłem się na płaskim terenie, wśród nędznychdomów wokół portu.Przeciąłem skrzyżowanie, minąłemkawiarnię i wjechałem na wielki parking.Sto jardów dalej,na mokrym betonowym podjezdzie, stały samochody ocze-kujące na wjazd na prom.Czerwona strzałka na ekraniewskazywała, że mam tam jechać.Gdy siedziałem w ciepłym aucie, droga proponowanaprzez GPS wydawała mi się zachęcająca jak rysunek dzieckaz letnich wakacji - żółty pomost wcinający się w jasnonie-bieskie wody portu.Rzeczywistość za oknem była zdecydo-wanie mniej kusząca: obwisła paszcza furty promu, z wi-doczną rdzą na zawiasach, a dalej szare fale i tnące strugideszczu.Ktoś zapukał w boczne okno samochodu.Przez chwilęszukałem odpowiedniego przycisku, po czym opuściłemszybę.Obok stał mężczyzna w niebieskim sztormiaku z na-ciągniętym kapturem, który przytrzymywał lewą ręką, żebywiatr go nie zwiał.Z przypiętego na piersi identyfikatorawynikało, że jest pracownikiem linii promowej.- Musi się pan pośpieszyć - powiedział.- Prom odpływao ósmej piętnaście.Pogoda się psuje.Następny kurs pewniezostanie przełożony.- Otworzył drzwiczki samochodu iniemal popchnął mnie w kierunku kasy biletowej.- Idz panzapłacić [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl