[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pośliznąłem się na mokrej trawie i gwałtownie przetoczyłem się nabok, żeby uniknąć ostrza mierzącego w moją głowę.Miecz chybiło parę cali i wbił się głęboko w torf, a ja obiema rękami pchnąłemprzeciwnika bagnetem w klatkę piersiową.Kiedy się podnosiłem, jeden z walczących wszedł z St.Claire'emw zwarcie, złapał go za lewe ramię i wyrwał mu karabin, żeby drugimógł wymierzyć śmiertelne pchnięcie.Dziwne, ale w tamtej chwili St.Claire znowu był moim najdroższym przyjacielem i musiałem go bronić.Wydałem straszliwy okrzyk, doskoczyłem i pchnąłem bagnetem w plecy tego, który trzymałmiecz.130Niewiele to pomogło St.Claire'owi, ponieważ drugi napastnik, widząc, że przegrał, nagle szarpnął go z całej siły i obaj przetoczyli się nad skalną krawędzią.Spadli sto stóp w dół, tam gdzie morze zalewało czarne postrzępioneskały białą kotłującą się pianą.Nikt nie mógł przeżyć takiego upadku,chyba że cudem trafił w taflę głębokiej wody pomiędzy skałami.Kiedyspojrzałem w dół, St.Claire nagle wynurzył się z wody niczym wielkaczarna foka.Widocznie jednak był ranny, ponieważ nie zdołał znaleźć punktuoparcia.Prąd porwał go, powlókł po skałach i cisnął twarzą w dół nastos wodorostów.Na prawo ode mnie grunt opadał stromo, tworząc głęboki parów.Ześliznąłem się po wilgotnej trawie i odkryłem, że zagłębienie rozszerza się lejkowato i prawdopodobnie stanowi naturalny odpływ dla wodydeszczowej.Bez namysłu zjechałem w dół, wznosząc fontannę ziemi i piachu,wciąż ściskając broń w ręku.Ostatnie dwadzieścia czy trzydzieścistóp — to była prawie pionowa ściana, ale w tym miejscu plażępokrywał miękki biały piasek, który zamortyzował mój upadek.Zobaczyłem St.Claire'a teraz bardzo wyraźnie na czymś w rodzajuskalnego półwyspu wrzynającego się w morze.Kiedy zalała gonastępna fala, odrzuciłem karabin, przebiegłem przez plażę i wskoczyłem do płytkiej wody.Usłyszałem, że ktoś woła moje imię.Najpierw myślałem, że toSt.Claire, ale głos dochodził z drugiej strony.Odwróciłem się, zanurzony w wodzie po pas.Dalej skały opadały łagodnie, przechodząc w trawiasty stok, który dawał łatwy dostęp do plaży.W połowie stoku zatrzymał się jeździec — pułkownik Chen-Kuenw żółtej szacie, czarnej pikowanej szubie i śmiertelnej opasce, którejszkarłatne końce powiewały z tyłu.Zjechał na dół w tumanie piasku,wbił ostrogi w boki kuca i pogalopował przez plażę jak burza,wyciągając miecz z pochwy.Nie miałem żadnej broni i czekałem na niego z pustymi rękami,czekałem na cios stali.Ale on w ostatniej chwili padł ofiarą własnychszczególnych poglądów na honor, ponieważ widząc mnie bezbronnego,wstrzymał konia i schował miecz do pochwy.W swoich średniowiecznych szatach, jaskrawych na tle szaregonieba, stanowił niezapomniany widok.Spoglądał na mnie ponuro,ściągając wodze kuca, który przestępował nerwowo z nogi na nogę.131— Nigdy cię nie doceniałem, Ellisie — powiedział, a potem skoczył na mnie z siodła, rozkładając ramiona.Upadłem pod jego ciężarem, ale w tej samej chwili zalała nas falai przewróciła świat do góry nogami.Kiedy wynurzyłem się napowierzchnię, zobaczyłem go kilka jardów dalej.Ruszył w moją stronę, przybierając bojową postawę.Wszystkozgodnie z zasadami, jak nagle zrozumiałem.Uroczysty rytuałpomiędzy dwoma równymi sobie przeciwnikami.Niemal ceremoniareligijna.Wydał zwyczajowy okrzyk, po czym wymierzył tzw.odwrotnycios, który powinien zaskoczyć nie przygotowanego przeciwnika,ponieważ zadaje się go ręką z tej samej strony, co cofnięta noga.Zablokowałem go prawym ramieniem, a potem okręciłem się,z obrotu trzasnąłem go łokciem w usta, wybijając kilka zębów.Następna fala odrzuciła nas od siebie, a kiedy woda opadła, skoczył,tłukąc mnie po głowie na przemian kantami obu dłoni.Odpowiedziałem juji-uke, blokiem krzyżowym, i znowu trafiłem go łokciem w twarz.Nadeszła kolejna fala, znacznie większa tym razem, i pociągnęłamnie ku skałom w wirze brudnej brązowej piany.On poderwał siępierwszy i kopnął mnie w żebra z lewej strony, wkładając w ten cioscałą siłę.Poczułem, że co najmniej dwa żebra pękły.Uskoczyłem na boki kopnąłem go w pachwinę, niezręcznie, gdyż moje ruchy spowolniławoda.Upadł, a ja wymierzyłem mu staroświecki cios w żołądek.Zgiąłsię wpół, więc podszedłem bliżej.To był błąd, ponieważ on wyprysnąłnagle z wody ze zdumiewającą szybkością i energią, tnąc kantem dłonijak mieczem.Jednym miażdżącym uderzeniem złamał mi lewe ramię i zatłukłbymnie na śmierć, gdyby nie rozdzieliła nas następna fala.Poszedłem nadno w zielonej kipieli, a kiedy wypłynąłem, on płynął dobre piętnaściejardów dalej.Tego tylko potrzebowałem.Pospiesznie ruszyłem dobrzegu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Pośliznąłem się na mokrej trawie i gwałtownie przetoczyłem się nabok, żeby uniknąć ostrza mierzącego w moją głowę.Miecz chybiło parę cali i wbił się głęboko w torf, a ja obiema rękami pchnąłemprzeciwnika bagnetem w klatkę piersiową.Kiedy się podnosiłem, jeden z walczących wszedł z St.Claire'emw zwarcie, złapał go za lewe ramię i wyrwał mu karabin, żeby drugimógł wymierzyć śmiertelne pchnięcie.Dziwne, ale w tamtej chwili St.Claire znowu był moim najdroższym przyjacielem i musiałem go bronić.Wydałem straszliwy okrzyk, doskoczyłem i pchnąłem bagnetem w plecy tego, który trzymałmiecz.130Niewiele to pomogło St.Claire'owi, ponieważ drugi napastnik, widząc, że przegrał, nagle szarpnął go z całej siły i obaj przetoczyli się nad skalną krawędzią.Spadli sto stóp w dół, tam gdzie morze zalewało czarne postrzępioneskały białą kotłującą się pianą.Nikt nie mógł przeżyć takiego upadku,chyba że cudem trafił w taflę głębokiej wody pomiędzy skałami.Kiedyspojrzałem w dół, St.Claire nagle wynurzył się z wody niczym wielkaczarna foka.Widocznie jednak był ranny, ponieważ nie zdołał znaleźć punktuoparcia.Prąd porwał go, powlókł po skałach i cisnął twarzą w dół nastos wodorostów.Na prawo ode mnie grunt opadał stromo, tworząc głęboki parów.Ześliznąłem się po wilgotnej trawie i odkryłem, że zagłębienie rozszerza się lejkowato i prawdopodobnie stanowi naturalny odpływ dla wodydeszczowej.Bez namysłu zjechałem w dół, wznosząc fontannę ziemi i piachu,wciąż ściskając broń w ręku.Ostatnie dwadzieścia czy trzydzieścistóp — to była prawie pionowa ściana, ale w tym miejscu plażępokrywał miękki biały piasek, który zamortyzował mój upadek.Zobaczyłem St.Claire'a teraz bardzo wyraźnie na czymś w rodzajuskalnego półwyspu wrzynającego się w morze.Kiedy zalała gonastępna fala, odrzuciłem karabin, przebiegłem przez plażę i wskoczyłem do płytkiej wody.Usłyszałem, że ktoś woła moje imię.Najpierw myślałem, że toSt.Claire, ale głos dochodził z drugiej strony.Odwróciłem się, zanurzony w wodzie po pas.Dalej skały opadały łagodnie, przechodząc w trawiasty stok, który dawał łatwy dostęp do plaży.W połowie stoku zatrzymał się jeździec — pułkownik Chen-Kuenw żółtej szacie, czarnej pikowanej szubie i śmiertelnej opasce, którejszkarłatne końce powiewały z tyłu.Zjechał na dół w tumanie piasku,wbił ostrogi w boki kuca i pogalopował przez plażę jak burza,wyciągając miecz z pochwy.Nie miałem żadnej broni i czekałem na niego z pustymi rękami,czekałem na cios stali.Ale on w ostatniej chwili padł ofiarą własnychszczególnych poglądów na honor, ponieważ widząc mnie bezbronnego,wstrzymał konia i schował miecz do pochwy.W swoich średniowiecznych szatach, jaskrawych na tle szaregonieba, stanowił niezapomniany widok.Spoglądał na mnie ponuro,ściągając wodze kuca, który przestępował nerwowo z nogi na nogę.131— Nigdy cię nie doceniałem, Ellisie — powiedział, a potem skoczył na mnie z siodła, rozkładając ramiona.Upadłem pod jego ciężarem, ale w tej samej chwili zalała nas falai przewróciła świat do góry nogami.Kiedy wynurzyłem się napowierzchnię, zobaczyłem go kilka jardów dalej.Ruszył w moją stronę, przybierając bojową postawę.Wszystkozgodnie z zasadami, jak nagle zrozumiałem.Uroczysty rytuałpomiędzy dwoma równymi sobie przeciwnikami.Niemal ceremoniareligijna.Wydał zwyczajowy okrzyk, po czym wymierzył tzw.odwrotnycios, który powinien zaskoczyć nie przygotowanego przeciwnika,ponieważ zadaje się go ręką z tej samej strony, co cofnięta noga.Zablokowałem go prawym ramieniem, a potem okręciłem się,z obrotu trzasnąłem go łokciem w usta, wybijając kilka zębów.Następna fala odrzuciła nas od siebie, a kiedy woda opadła, skoczył,tłukąc mnie po głowie na przemian kantami obu dłoni.Odpowiedziałem juji-uke, blokiem krzyżowym, i znowu trafiłem go łokciem w twarz.Nadeszła kolejna fala, znacznie większa tym razem, i pociągnęłamnie ku skałom w wirze brudnej brązowej piany.On poderwał siępierwszy i kopnął mnie w żebra z lewej strony, wkładając w ten cioscałą siłę.Poczułem, że co najmniej dwa żebra pękły.Uskoczyłem na boki kopnąłem go w pachwinę, niezręcznie, gdyż moje ruchy spowolniławoda.Upadł, a ja wymierzyłem mu staroświecki cios w żołądek.Zgiąłsię wpół, więc podszedłem bliżej.To był błąd, ponieważ on wyprysnąłnagle z wody ze zdumiewającą szybkością i energią, tnąc kantem dłonijak mieczem.Jednym miażdżącym uderzeniem złamał mi lewe ramię i zatłukłbymnie na śmierć, gdyby nie rozdzieliła nas następna fala.Poszedłem nadno w zielonej kipieli, a kiedy wypłynąłem, on płynął dobre piętnaściejardów dalej.Tego tylko potrzebowałem.Pospiesznie ruszyłem dobrzegu [ Pobierz całość w formacie PDF ]