[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kto to kupuje? - zapytał Russell.- Kolekcjonerzy - odpowiedział właściciel wystawy,przykucając z jointem na chodniku.- Ludzie to kolekcjonują?Sprzedawca wyssał ze skręta ostatniego macha i zgasił gomiędzy palcami.- Kurde, mam nadzieję.Przy Bowery, niedaleko garkuchni, gdzie pomagała Corrine,uzbrojona w puszki z piwem i sterczące fryzury armia widentycznych czarnych skórach zajmowała chodnik przed CBGB,czasowo zastępując bezdomnych.Kiedy dotarł do loftu Jeffa na Great Jones Street, nacisnąłguzik przy tabliczce Przedsiębiorstwo Słodycz i Blask" pośródzbitki prowizorycznych przycisków obok drzwi.Zadzwonił kilkarazy.W końcu pozioma sylwetka Jeffa wychynęła z okna nadrugim piętrze - zaniedbany gargulec.Zaraz potem zniknął, abrzęczyk wpuścił Russella do środka.Winda była reliktem z czasów rewolucji przemysłowej.Kiedyczłowiek na nią patrzył, na usta cisnęło się pytanie, jak maszynymogły wygrać, powiedział kiedyś Jeff; wracała też tęsknota zaschodami.Russell uwolnił się z klatki na drugim piętrze i zapukałdo drzwi.Na poziomie wzroku było przyklejone stare hasło zciasteczka szczęścia: Do domu twego ciągnąć będzie ludziwyrafinowanych i artystów".Z rozczochranymi włosami i białymi kończynami komiczniewylewającymi się ze szczelin w czarnym kimonie Jeff w końcuotworzył drzwi.- Idziemy do łazni - oznajmił Russell, a jego głos odbił sięechem w grobowej przestrzeni.Jeff przetarł oczy obwisłym rękawem.- Nie mam tak naprawdę ochoty na łaznię.- Dlaczego?- Powiedzmy, że mam hydrofobię.- Nie byliśmy w łazni od miesięcy.Chodz, to cię otrzezwi.Cobędziesz robił, wrócisz do łóżka?- Dlaczego miałbym iść do łazni, jeżeli nie mam na to ochoty?- Bo ja cię o to proszę.Jeff rozejrzał się dokoła jak człowiek, który ocknął się wnieznanym otoczeniu.Westchnął, powiedział:- No dobra - po czym poszurał do łazienki.Otwarta przestrzeń lottu wyglądała jak obozowisko, doktórego niedawno dobrały się niedzwiedzie.Tuż za kuchnią stałdługi piknikowy stół z ławami.Na podłodze z szerokich klepekwidać było puszki, butelki, niedopałki i porwane kawałki odzie-ży, na drugim końcu skotłowane łóżko.O ścianę stał oparty obraznaturalnej wielkości przedstawiający mężczyznę w garniturze,zamarłego w udręczonej, nienaturalnej pozie kojarzącej się zupadkiem ofiary ataku serca lub postrzału - dzieło o równo-wartości rocznych zarobków Russella.Podszedł do stanowiskapracy Jeffa powodowany bliżej niesprecyzowaną potrzebąpo-szpiegowania.Półki z książkami wznosiły się na cztery i półmetra do sufitu.Bursztynowy monitor świecił beznamiętnie nastalowych drzwiach przeciwpożarowych, które służyły Jeffowiza biurko, i Russell uznał za dobry omen porozrzucane wszędziepapiery i książki - mogło to sugerować, że ktoś z nich korzysta.- Dobra, chodzmy - powiedział Jeff, wychodząc żwawymkrokiem z łazienki.- Mógłbyś sprzedać ten obraz i uposażyć pannę młodą -zasugerował Russell.- Właśnie go sprzedałem - odparł Jeff - i uposażyłem straconyweekend.Kiedy ruszyli po Great Jones, Jeff wskazał tabliczkę w okniesąsiedniego budynku: UWAGA NA ROBOTY.- To dopiero dobry tytuł - powiedział.- W pewnym sensiepotwierdza niejasne podejrzenia przechodniów.Nasi mecha-niczni zdradzieccy przyjaciele.- To ostatnie byłoby niezłym tytułem twojego ostatniegoopowiadania z Granty" - powiedział Russell.- Faktyczniezdradzieccy przyjaciele.Jeff co prawda nie wzdrygnął się, a również, dla odmiany, niemiał na podorędziu błyskotliwej riposty.Doszli na Dziesiątą Ulicę, gdzie nadal wisiała stara tabliczka Rosyjska łaznia", złuszczona i wyblakła, relikt osaczonywyrastającymi dokoła galeriami sztuki.- Problemem sztuki - wyznał Russellowi Jeff - jest typ ludzi,jakich przyciąga.Sztuka zawsze była zdzirowata, lubiłazapraszać Forsę na górę na oglądanie swojej kolekcji znaczków.Nie byli w łazni od miesięcy; Jeff nie był pewien, czy jeszczetam będzie.Budynki w tym mieście znikały z dnia na dzień jakczarne nosorożce z afrykańskiej sawanny.Rankiem zostawałatylko sterta cegieł i zaprawy, skóra i kości, następnego dniaKluchy bez Podpuchy albo Botki dla Zlicznotki.Zapłacili przy wejściu, schowali klucze i portfele w schowku iwzięli kluczyki do szafek.Starsi panowie z dumnymi brzuchami iwynędzniałymi mięśniami wiszącymi z kończyn paradowalimiędzy przebieralnią i bufetem, klepiąc się po udach i klatkachpiersiowych, poruszając się z wymuszonym luzem, a przez ichróżne języki i akcenty przemawiała, zgodnie z mię-dzynarodowymi regułami braterstwa męskiej nagości, ta samateatralna gburowatość.Jeff i Russell rozebrali się i zeszli poschodach w zielonych szlafrokach bez pasków i za dużychklapkach.Przed wejściem do łazni masażysta tłukł leżące twarząw dół na drewnianym katafalku, schowane pod kurhanem mydlinciało.- Hej, chłopaki - ryknął Sidney, a jego głos zadrżał w wil-gotnym powietrzu.- Jacyś chętni pózniej na obmycie i masaż?- Nie stać mnie na ciebie, Sid - powiedział Jeff.- Wyjdzie znacznie drożej, jak wylądujesz u lekarza z nad-ciśnieniem albo u psychiatry z nerwicą.- Sidney uważał się zapraktykanta wiekowej gałęzi profilaktyki medycznej; w istociewielu jego klientom udało się mocno przekroczyć biblijnąsiedemdziesiątkę, co też uchodziło w tych czasach za naturalnądługość życia.- Jest szansa na refundację z ubezpieczenia? - zapytał Jeff, naco masażysta odpowiedział:- Tylko takiego z zielonym prostokątem.Kiedy rozebrali się pod prysznic, Russell zerknął na ręce Jeffa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.- Kto to kupuje? - zapytał Russell.- Kolekcjonerzy - odpowiedział właściciel wystawy,przykucając z jointem na chodniku.- Ludzie to kolekcjonują?Sprzedawca wyssał ze skręta ostatniego macha i zgasił gomiędzy palcami.- Kurde, mam nadzieję.Przy Bowery, niedaleko garkuchni, gdzie pomagała Corrine,uzbrojona w puszki z piwem i sterczące fryzury armia widentycznych czarnych skórach zajmowała chodnik przed CBGB,czasowo zastępując bezdomnych.Kiedy dotarł do loftu Jeffa na Great Jones Street, nacisnąłguzik przy tabliczce Przedsiębiorstwo Słodycz i Blask" pośródzbitki prowizorycznych przycisków obok drzwi.Zadzwonił kilkarazy.W końcu pozioma sylwetka Jeffa wychynęła z okna nadrugim piętrze - zaniedbany gargulec.Zaraz potem zniknął, abrzęczyk wpuścił Russella do środka.Winda była reliktem z czasów rewolucji przemysłowej.Kiedyczłowiek na nią patrzył, na usta cisnęło się pytanie, jak maszynymogły wygrać, powiedział kiedyś Jeff; wracała też tęsknota zaschodami.Russell uwolnił się z klatki na drugim piętrze i zapukałdo drzwi.Na poziomie wzroku było przyklejone stare hasło zciasteczka szczęścia: Do domu twego ciągnąć będzie ludziwyrafinowanych i artystów".Z rozczochranymi włosami i białymi kończynami komiczniewylewającymi się ze szczelin w czarnym kimonie Jeff w końcuotworzył drzwi.- Idziemy do łazni - oznajmił Russell, a jego głos odbił sięechem w grobowej przestrzeni.Jeff przetarł oczy obwisłym rękawem.- Nie mam tak naprawdę ochoty na łaznię.- Dlaczego?- Powiedzmy, że mam hydrofobię.- Nie byliśmy w łazni od miesięcy.Chodz, to cię otrzezwi.Cobędziesz robił, wrócisz do łóżka?- Dlaczego miałbym iść do łazni, jeżeli nie mam na to ochoty?- Bo ja cię o to proszę.Jeff rozejrzał się dokoła jak człowiek, który ocknął się wnieznanym otoczeniu.Westchnął, powiedział:- No dobra - po czym poszurał do łazienki.Otwarta przestrzeń lottu wyglądała jak obozowisko, doktórego niedawno dobrały się niedzwiedzie.Tuż za kuchnią stałdługi piknikowy stół z ławami.Na podłodze z szerokich klepekwidać było puszki, butelki, niedopałki i porwane kawałki odzie-ży, na drugim końcu skotłowane łóżko.O ścianę stał oparty obraznaturalnej wielkości przedstawiający mężczyznę w garniturze,zamarłego w udręczonej, nienaturalnej pozie kojarzącej się zupadkiem ofiary ataku serca lub postrzału - dzieło o równo-wartości rocznych zarobków Russella.Podszedł do stanowiskapracy Jeffa powodowany bliżej niesprecyzowaną potrzebąpo-szpiegowania.Półki z książkami wznosiły się na cztery i półmetra do sufitu.Bursztynowy monitor świecił beznamiętnie nastalowych drzwiach przeciwpożarowych, które służyły Jeffowiza biurko, i Russell uznał za dobry omen porozrzucane wszędziepapiery i książki - mogło to sugerować, że ktoś z nich korzysta.- Dobra, chodzmy - powiedział Jeff, wychodząc żwawymkrokiem z łazienki.- Mógłbyś sprzedać ten obraz i uposażyć pannę młodą -zasugerował Russell.- Właśnie go sprzedałem - odparł Jeff - i uposażyłem straconyweekend.Kiedy ruszyli po Great Jones, Jeff wskazał tabliczkę w okniesąsiedniego budynku: UWAGA NA ROBOTY.- To dopiero dobry tytuł - powiedział.- W pewnym sensiepotwierdza niejasne podejrzenia przechodniów.Nasi mecha-niczni zdradzieccy przyjaciele.- To ostatnie byłoby niezłym tytułem twojego ostatniegoopowiadania z Granty" - powiedział Russell.- Faktyczniezdradzieccy przyjaciele.Jeff co prawda nie wzdrygnął się, a również, dla odmiany, niemiał na podorędziu błyskotliwej riposty.Doszli na Dziesiątą Ulicę, gdzie nadal wisiała stara tabliczka Rosyjska łaznia", złuszczona i wyblakła, relikt osaczonywyrastającymi dokoła galeriami sztuki.- Problemem sztuki - wyznał Russellowi Jeff - jest typ ludzi,jakich przyciąga.Sztuka zawsze była zdzirowata, lubiłazapraszać Forsę na górę na oglądanie swojej kolekcji znaczków.Nie byli w łazni od miesięcy; Jeff nie był pewien, czy jeszczetam będzie.Budynki w tym mieście znikały z dnia na dzień jakczarne nosorożce z afrykańskiej sawanny.Rankiem zostawałatylko sterta cegieł i zaprawy, skóra i kości, następnego dniaKluchy bez Podpuchy albo Botki dla Zlicznotki.Zapłacili przy wejściu, schowali klucze i portfele w schowku iwzięli kluczyki do szafek.Starsi panowie z dumnymi brzuchami iwynędzniałymi mięśniami wiszącymi z kończyn paradowalimiędzy przebieralnią i bufetem, klepiąc się po udach i klatkachpiersiowych, poruszając się z wymuszonym luzem, a przez ichróżne języki i akcenty przemawiała, zgodnie z mię-dzynarodowymi regułami braterstwa męskiej nagości, ta samateatralna gburowatość.Jeff i Russell rozebrali się i zeszli poschodach w zielonych szlafrokach bez pasków i za dużychklapkach.Przed wejściem do łazni masażysta tłukł leżące twarząw dół na drewnianym katafalku, schowane pod kurhanem mydlinciało.- Hej, chłopaki - ryknął Sidney, a jego głos zadrżał w wil-gotnym powietrzu.- Jacyś chętni pózniej na obmycie i masaż?- Nie stać mnie na ciebie, Sid - powiedział Jeff.- Wyjdzie znacznie drożej, jak wylądujesz u lekarza z nad-ciśnieniem albo u psychiatry z nerwicą.- Sidney uważał się zapraktykanta wiekowej gałęzi profilaktyki medycznej; w istociewielu jego klientom udało się mocno przekroczyć biblijnąsiedemdziesiątkę, co też uchodziło w tych czasach za naturalnądługość życia.- Jest szansa na refundację z ubezpieczenia? - zapytał Jeff, naco masażysta odpowiedział:- Tylko takiego z zielonym prostokątem.Kiedy rozebrali się pod prysznic, Russell zerknął na ręce Jeffa [ Pobierz całość w formacie PDF ]