[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Uciekały ku Prusom i kolaski szlachec-kie wiozące starców, niewiasty i dzieci; za nimi ciągnęły wozy ze służ-bą, dostatkami, zapasami żywności, dobytkiem i rzeczami.Wszystko wpopłochu, przestrachu i żałości, że na tułaczkę idzie.Pan Andrzej pocieszał czasem tych nieszczęśliwych mówiąc im, żerychło już Szwedzi rzekę przejdą i tamtego nieprzyjaciela het, daleko,wyżeną.Wówczas zbiegowie wyciągali ręce ku niebu i mówili: Daj Bóg zdrowie, daj Bóg szczęście księciu wojewodzie za to, żepolityczny naród na naszą obronę sprowadził.Gdy Szwedzi wejdą,wrócim do domów, do pogorzelisk naszych.I błogosławiono księcia powszechnie.Z ust do ust podawano sobiewiadomości, że lada chwila przejdzie Wilię na czele własnych iszwedzkich wojsk.Z góry wychwalano skromność szwedzką, kar-ność i dobre obchodzenie się z mieszkańcami.Radziwiłła zwano Gede-NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG318onem litewskim, Samsonem, zbawcą.Ci ludzie, z okolic dymiącychświeżą krwią i pożarem, wyglądali go jak zbawienia.A Kmicic, słysząc te błogosławieństwa, życzenia, te niemal modły,umacniał się w wierze względem Radziwiłła i powtarzał sobie w duszy: Takiemu to panu służę! Zamknę oczy i pójdę ślepo za jego fortu-ną.Straszny on czasem i niezbadany, ale większy ma rozum od innych,lepiej wie, czego trzeba, i w nim jednym zbawienie.Lżej mu się zrobiło i pogodniej w sercu na tę myśl, więc jechał da-lej z większą otuchą w sercu, rozdzielając duszę między tęsknotę poKiejdanach a rozmyślania o nieszczęsnym stanie ojczyzny.Tęsknota wzmagała się coraz bardziej.Czerwonej tasiemki za sie-bie nie rzucił, pierwszego ogniska wiadrem wody nie zalał, bo raz:czuł, że to na nic, po wtóre: nie chciał. Ej, żeby ona tu była, żeby te płakania i jęki ludzkie słyszała, nieprosiłaby Boga, by mnie nawrócił, nie mówiłaby mi, że błądzę jakoowi heretycy, którzy prawdziwą wiarę porzucili.Ale nic to! Prędzej,pózniej ona się przekona, pozna, że jej to rozum szwankował.A wte-dy będzie, co Bóg da.Może się jeszcze w życiu spotkamy.I tęsknota wzmagała się w młodym kawalerze, ale zarazem przeko-nanie, że po prawdziwej, nie błędnej drodze stąpa, dało mu spokój oddawna nie znany.Targanina myśli, zgryzoty, wątpliwości opuszczałygo z wolna i jechał przed siebie, zanurzał się w bezbrzeżne lasy prawiewesoło.Od czasu jak po sławnych z Chowańskim gonitwach do Lubi-cza przyjechał, nie czuł, aby mu tak razno było na świecie.W tym wąsaty Charłamp miał słuszność, że nie masz jak droga naduszne troski i niepokoje.Zdrowie miał pan Andrzej żelazne, a fantazjawracała mu z każdą chwilą i chęć przygód.Widział je przed sobą iuśmiechał się do nich, i gnał konwój bez wytchnienia, ledwie się nakrótkie noclegi zatrzymując.Przed oczyma duszy stała mu ustawicznieOleńka, spłakana, drżąca w jego ramionach jak ptak, i mówił sobie:wrócę.Czasem przesuwała się przed nim postać hetmana, posępna,ogromna, grozna.Ale może właśnie dlatego, że się od niej oddalał co-raz bardziej, ta postać stawała mu się prawie drogą.Dotychczas uginałsię przed Radziwiłłem, teraz zaczynał go kochać.Dotychczas Radziwiłłporywał go, jak potężny wir wodny porywa i przyciąga wszystko, cosię w jego kolisko dostanie;teraz Kmicic czuł, że chce płynąć z nimrazem z całej duszy.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG319I z odległości rósł ten olbrzymi wojewoda coraz bardziej w oczachmłodego rycerza i prawie nadludzkie przybierał rozmiary.Nieraz nanoclegu, gdy pan Andrzej zamykał do snu oczy, widział hetmana sie-dzącego na tronie wyższym nad szczyty sosen.Korona na głowie jego,twarz ta sama, posępna, ogromna, w rękach miecz i berło, a pod stopa-mi cała Rzeczpospolita.I bił czołem w duszy przed wielkością.Trzeciego dnia podróży zostawili za sobą daleko Niemen i weszli wkraj jeszcze lesistszy.Zbiegów na drogach napotykali ciągle całe gro-mady, a szlachta, która nie mogła oręża dzwigać, uchodziła prawie bezwyjątku do Prus przed podjazdami nieprzyjacielskimi, które nie utrzy-mywane tutaj na wodzy, jak nad brzegami Wilii przez szwedzkie i ra-dziwiłłowskie pułki, zapuszczały się czasem daleko w głąb kraju, ażpod samą granicę Prus elektorskich.Aupież bywała ich głównym ce-lem.Nieraz były też to watahy niby do wojsk Zołtareńki należące, a wrzeczy nie uznające nad sobą niczyjej buławy po prostu oddziały zbó-jeckie, tak zwane partie , nad którymi czasem i miejscowi opryszko-wie mieli komendę.Te, unikając spotkania w polu z wojskiem, a nawetz pachołkami miejskimi, napadały pomniejsze wsie, dwory i podróżni-ków.Gromiła ich szlachta na własną rękę ze swymi dworskimi ludzmi iubierała nimi sosny przydrożne, jednakże łatwo było w lasach natknąćsię na spore ich oddziały, i dlatego musiał pan Andrzej zachowywaćteraz nadzwyczajną ostrożność.Lecz nieco dalej, w Pilwiszkach nad Szeszupą, zastał już pan Kmi-cic ludność spokojnie na miejscu siedzącą.Mieszczanie opowiedzielimu jednak, że nie dawniej jak parę dni temu napadł na starostwo po-tężny oddział Zołtareńki, do pięciuset ludzi liczący, który byłby wedlezwyczaju w pień wyciął ludzi, a miasto puścił z dymem, gdyby nie nie-spodziewana pomoc, która jakoby z nieba im spadła. Boguśmy się już polecali mówił dzierżawca zajazdu, u któregopan Andrzej kwaterą stanął gdy wtem święci Pańscy zesłali jakowąśchorągiew.Myśleliśmy zrazu, że nowy nieprzyjaciel, a to byli swoi.Skoczyli tedy wraz na Zołtareńkowych hultajów i w godzinę mostemich położyli, ile że i z naszej strony pomoc była. Cóż to była za chorągiew? pytał pan Andrzej.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG320 Niech im Bóg da zdrowie!.Nie opowiadali się, co za jedni, myteż nie śmieli pytać.Popaśli koniom, wzięli, co było siana i chlebów, ipojechali. Ale skąd przyszli i dokąd poszli? Przyszli od Kozłowej Rudy, a poszli na południe.My też, cośmyjuż wprzód chcieli w lasy uciekać, tośmy rozmyśliwszy się zostali, bonam pan podstarości powiedział, że po takiej nauce nieprędko nieprzy-jaciel do nas zajrzy.Kmicica mocno zainteresowała wiadomość o owej bitwie, więc py-tał dalej: I nie wiecie, kto tej chorągwi pułkownikuje? Nie wiemy, aleśmy pułkownika widzieli, bo na rynku z namirozmawiał.Młody on i misterny jako igła.Nie wygląda na takiego wo-jownika, jakim jest. Wołodyjowski! zakrzyknął pan Kmicic [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Uciekały ku Prusom i kolaski szlachec-kie wiozące starców, niewiasty i dzieci; za nimi ciągnęły wozy ze służ-bą, dostatkami, zapasami żywności, dobytkiem i rzeczami.Wszystko wpopłochu, przestrachu i żałości, że na tułaczkę idzie.Pan Andrzej pocieszał czasem tych nieszczęśliwych mówiąc im, żerychło już Szwedzi rzekę przejdą i tamtego nieprzyjaciela het, daleko,wyżeną.Wówczas zbiegowie wyciągali ręce ku niebu i mówili: Daj Bóg zdrowie, daj Bóg szczęście księciu wojewodzie za to, żepolityczny naród na naszą obronę sprowadził.Gdy Szwedzi wejdą,wrócim do domów, do pogorzelisk naszych.I błogosławiono księcia powszechnie.Z ust do ust podawano sobiewiadomości, że lada chwila przejdzie Wilię na czele własnych iszwedzkich wojsk.Z góry wychwalano skromność szwedzką, kar-ność i dobre obchodzenie się z mieszkańcami.Radziwiłła zwano Gede-NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG318onem litewskim, Samsonem, zbawcą.Ci ludzie, z okolic dymiącychświeżą krwią i pożarem, wyglądali go jak zbawienia.A Kmicic, słysząc te błogosławieństwa, życzenia, te niemal modły,umacniał się w wierze względem Radziwiłła i powtarzał sobie w duszy: Takiemu to panu służę! Zamknę oczy i pójdę ślepo za jego fortu-ną.Straszny on czasem i niezbadany, ale większy ma rozum od innych,lepiej wie, czego trzeba, i w nim jednym zbawienie.Lżej mu się zrobiło i pogodniej w sercu na tę myśl, więc jechał da-lej z większą otuchą w sercu, rozdzielając duszę między tęsknotę poKiejdanach a rozmyślania o nieszczęsnym stanie ojczyzny.Tęsknota wzmagała się coraz bardziej.Czerwonej tasiemki za sie-bie nie rzucił, pierwszego ogniska wiadrem wody nie zalał, bo raz:czuł, że to na nic, po wtóre: nie chciał. Ej, żeby ona tu była, żeby te płakania i jęki ludzkie słyszała, nieprosiłaby Boga, by mnie nawrócił, nie mówiłaby mi, że błądzę jakoowi heretycy, którzy prawdziwą wiarę porzucili.Ale nic to! Prędzej,pózniej ona się przekona, pozna, że jej to rozum szwankował.A wte-dy będzie, co Bóg da.Może się jeszcze w życiu spotkamy.I tęsknota wzmagała się w młodym kawalerze, ale zarazem przeko-nanie, że po prawdziwej, nie błędnej drodze stąpa, dało mu spokój oddawna nie znany.Targanina myśli, zgryzoty, wątpliwości opuszczałygo z wolna i jechał przed siebie, zanurzał się w bezbrzeżne lasy prawiewesoło.Od czasu jak po sławnych z Chowańskim gonitwach do Lubi-cza przyjechał, nie czuł, aby mu tak razno było na świecie.W tym wąsaty Charłamp miał słuszność, że nie masz jak droga naduszne troski i niepokoje.Zdrowie miał pan Andrzej żelazne, a fantazjawracała mu z każdą chwilą i chęć przygód.Widział je przed sobą iuśmiechał się do nich, i gnał konwój bez wytchnienia, ledwie się nakrótkie noclegi zatrzymując.Przed oczyma duszy stała mu ustawicznieOleńka, spłakana, drżąca w jego ramionach jak ptak, i mówił sobie:wrócę.Czasem przesuwała się przed nim postać hetmana, posępna,ogromna, grozna.Ale może właśnie dlatego, że się od niej oddalał co-raz bardziej, ta postać stawała mu się prawie drogą.Dotychczas uginałsię przed Radziwiłłem, teraz zaczynał go kochać.Dotychczas Radziwiłłporywał go, jak potężny wir wodny porywa i przyciąga wszystko, cosię w jego kolisko dostanie;teraz Kmicic czuł, że chce płynąć z nimrazem z całej duszy.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG319I z odległości rósł ten olbrzymi wojewoda coraz bardziej w oczachmłodego rycerza i prawie nadludzkie przybierał rozmiary.Nieraz nanoclegu, gdy pan Andrzej zamykał do snu oczy, widział hetmana sie-dzącego na tronie wyższym nad szczyty sosen.Korona na głowie jego,twarz ta sama, posępna, ogromna, w rękach miecz i berło, a pod stopa-mi cała Rzeczpospolita.I bił czołem w duszy przed wielkością.Trzeciego dnia podróży zostawili za sobą daleko Niemen i weszli wkraj jeszcze lesistszy.Zbiegów na drogach napotykali ciągle całe gro-mady, a szlachta, która nie mogła oręża dzwigać, uchodziła prawie bezwyjątku do Prus przed podjazdami nieprzyjacielskimi, które nie utrzy-mywane tutaj na wodzy, jak nad brzegami Wilii przez szwedzkie i ra-dziwiłłowskie pułki, zapuszczały się czasem daleko w głąb kraju, ażpod samą granicę Prus elektorskich.Aupież bywała ich głównym ce-lem.Nieraz były też to watahy niby do wojsk Zołtareńki należące, a wrzeczy nie uznające nad sobą niczyjej buławy po prostu oddziały zbó-jeckie, tak zwane partie , nad którymi czasem i miejscowi opryszko-wie mieli komendę.Te, unikając spotkania w polu z wojskiem, a nawetz pachołkami miejskimi, napadały pomniejsze wsie, dwory i podróżni-ków.Gromiła ich szlachta na własną rękę ze swymi dworskimi ludzmi iubierała nimi sosny przydrożne, jednakże łatwo było w lasach natknąćsię na spore ich oddziały, i dlatego musiał pan Andrzej zachowywaćteraz nadzwyczajną ostrożność.Lecz nieco dalej, w Pilwiszkach nad Szeszupą, zastał już pan Kmi-cic ludność spokojnie na miejscu siedzącą.Mieszczanie opowiedzielimu jednak, że nie dawniej jak parę dni temu napadł na starostwo po-tężny oddział Zołtareńki, do pięciuset ludzi liczący, który byłby wedlezwyczaju w pień wyciął ludzi, a miasto puścił z dymem, gdyby nie nie-spodziewana pomoc, która jakoby z nieba im spadła. Boguśmy się już polecali mówił dzierżawca zajazdu, u któregopan Andrzej kwaterą stanął gdy wtem święci Pańscy zesłali jakowąśchorągiew.Myśleliśmy zrazu, że nowy nieprzyjaciel, a to byli swoi.Skoczyli tedy wraz na Zołtareńkowych hultajów i w godzinę mostemich położyli, ile że i z naszej strony pomoc była. Cóż to była za chorągiew? pytał pan Andrzej.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG320 Niech im Bóg da zdrowie!.Nie opowiadali się, co za jedni, myteż nie śmieli pytać.Popaśli koniom, wzięli, co było siana i chlebów, ipojechali. Ale skąd przyszli i dokąd poszli? Przyszli od Kozłowej Rudy, a poszli na południe.My też, cośmyjuż wprzód chcieli w lasy uciekać, tośmy rozmyśliwszy się zostali, bonam pan podstarości powiedział, że po takiej nauce nieprędko nieprzy-jaciel do nas zajrzy.Kmicica mocno zainteresowała wiadomość o owej bitwie, więc py-tał dalej: I nie wiecie, kto tej chorągwi pułkownikuje? Nie wiemy, aleśmy pułkownika widzieli, bo na rynku z namirozmawiał.Młody on i misterny jako igła.Nie wygląda na takiego wo-jownika, jakim jest. Wołodyjowski! zakrzyknął pan Kmicic [ Pobierz całość w formacie PDF ]