[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozwolono mi poczuć to tylko w takim stopniu, w jakim mogę to znieść.Tylko co to jest? Ico mogę zrobić?To było jak robak.Czuł jego ruchy niczym uderzenia chorego i steranego serca, gdy walczyło z anielskimpięknem ró\y, wykrzykując sprośności, którymi chciało zagłuszyć jak\e kojący i podniosłychór głosów.Nachylił się nad ró\ą i zauwa\ył, \e w jej środku świeciło niejedno słońce, leczwiele.Być mo\e ta delikatna, ale mocna otoczka zawierała wszystkie istniejące słońca. Coś jest nie tak.Temu wszystkiemu grozi niebezpieczeństwo.Wiedząc, \e dotknięcie płonącego mikrokosmosu oznacza niemal pewną śmierć, amimo to nie mogąc się powstrzymać, Jake wyciągnął rękę.Nie był to gest ciekawości aniprzestrachu, jedynie wielka, niewypowiedziana chęć obrony tej ró\y.* * *Kiedy doszedł do siebie, z początku wiedział tylko, \e minęło sporo czasu i strasznieboli go głowa.Przyło\ył dłoń do lewej skroni i pod palcami poczuł lepką krew.Spojrzał naziemię i zobaczył sterczącą z zielska cegłę.Jej obtłuczony kant był zbyt czerwony. Gdyby nie była obtłuczona, byłbym martwy lub pogrą\ony w śpiączce.Popatrzył na przegub i ze zdziwieniem stwierdził, \e wcią\ ma na nim zegarek.MarkiSeiko, niezbyt drogi, lecz w tym mieście śpiący pod gołym niebem ludzie budzą się bezdobytku.Kosztowny czy nie, ktoś z najwy\szą chęcią uwolni cię od zegarka.Wyglądało nato, \e Jake tym razem miał szczęście.Było piętnaście po czwartej.Le\ał tutaj, martwy dla świata, przez co najmniej pięćgodzin.Ojciec pewnie ju\ zgłosił na policji jego zaginięcie, ale to nie miało \adnegoznaczenia.Jake owi wydawało się, \e wyszedł z Piper School jakieś tysiąc lat temu.W połowie drogi do ogrodzenia oddzielającego parcelę od chodnika Drugiej Aleiprzystanął.Co właściwie się stało?Powoli wracały wspomnienia.Przeskoczył przez płot.Poślizgnął się i skręcił sobienogę w kostce.Sięgnął w dół, dotknął jej i skrzywił się.Tak - tyle pamiętał na pewno.A cozdarzyło się potem?Coś dziwnego.Szukał czegoś, jak starzec wymacujący sobie drogę w pokoju.Wszystko jarzyło sięwłasnym światłem.Wszystko - nawet puste opakowania i wyrzucone butelki po piwie.Potemsłyszał głosy - śpiewały i opowiadały tysiące nakładających się opowieści.- I jeszcze twarze - wymamrotał.Na samo wspomnienie niespokojnie rozejrzał sięwokół.Nie dostrzegł \adnej twarzy.Sterty cegieł były po prostu stertami cegieł, a chaszczepo prostu chaszczami.Nie było \adnych twarzy oprócz.- Przecie\ były tutaj.Niewymyśliłem sobie tego.Był tego pewien.Nie potrafił uchwycić kwintesencji wspomnienia, jegoponadczasowego piękna, ale wydawało się najzupełniej realne.Po prostu obraz tych chwilpoprzedzających utratę przytomności był jak fotografie zrobione w najlepszym dniu twojego\ycia.Doskonale pamiętasz ten dzień - a przynajmniej tak ci się zdaje - lecz zdjęcia są płaskiei pozbawione \ycia.Jake się rozejrzał po placu, powoli zapełniającym się fioletowymi cieniami póznegopopołudnia, i pomyślał: Chcę, \ebyś wróciła.Bo\e, chcę \ebyś wróciła.taka jak przedtem.Wtedy zobaczył ró\ę rosnącą w kępie purpurowej trawy niedaleko miejsca, gdzieupadł.Serce stanęło mu w gardle i chwiejnie ruszył ku niej, nie zwa\ając na ostry ból, jakiprzy ka\dym kroku przeszywał mu kostkę.Osunął się na kolana przed kwiatem, jak wiernyprzed ołtarzem.Pochylił się z szeroko otwartymi oczami. To tylko ró\a.Zwyczajna ró\a.A ta trawa.Dostrzegł, \e trawa wcale nie jest purpurowa.Na jej zdzbłach lśniły purpurowe smugi,lecz spod nich wyzierała zwyczajna zieleń.Rozejrzał się i na innej kępie zielska zobaczyłniebieskie smugi.Po prawej gąszcz ostów znaczyły plamy czerwoneji \ółtej farby.Tu\ za ostami le\ała niewielka sterta pustych puszek. Satynowypołysk - głosiły etykiety. A więc to tak.To tylko ślady farby.Poniewa\ masz yle w głowie, wydało ci się, \ewidzisz.Gówno prawda.Wiedział, co widział przedtem, a na co patrzy teraz.- Kamufla\ - szepnął.- To tutaj było. Wszystko.I.wcią\ tu jest.Teraz, kiedy rozjaśniło mu się w głowie, znów czuł te ogromną, harmonijną moc, jakąemanowało to miejsce.Chór wcią\ tu był, śpiewając równie melodyjnie jak poprzednio,chocia\ w oddali i ledwie słyszalnie.Jake spojrzał na stertę cegieł oraz kawałków tynku iwypatrzył ledwie widoczną twarz.Była to twarz kobiety z blizną na czole.- Allie? - mruknął Jake.- Czy masz na imię Allie?Nie odpowiedziała.Znikła.Znów miał przed sobą tylko bezładny stos cegieł i tynku.Skierował spojrzenie na ró\ę.Zauwa\ył, \e jej czerwień nie była ciemną barwąroz\arzonego pieca, lecz matoworó\owa, cętkowana.Kwiat był bardzo ładny, ale nieodznaczał się idealnym pięknem.Niektóre płatki się wywinęły.Ich zewnętrzne krawędziebyły brązowe i zeschnięte.Nie był to taki rodzaj kwiatu, jaki widywał na wystawachkwiaciarń.Zapewne była to dzika ró\a.- Jesteś bardzo ładna - rzekł i jeszcze raz wyciągnął rękę, \eby jej dotknąć.Chocia\ nie było wiatru, ró\a pochyliła się do niego.Przez krótką chwilkę podopuszkami palców czuł jej płatki, aksamitnie gładkie i cudownie \ywe, a wokół niegowielogłosy chór zdawał się śpiewać coraz głośniej.- Jesteś chora, ró\o?Oczywiście nie odpowiedziała [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Pozwolono mi poczuć to tylko w takim stopniu, w jakim mogę to znieść.Tylko co to jest? Ico mogę zrobić?To było jak robak.Czuł jego ruchy niczym uderzenia chorego i steranego serca, gdy walczyło z anielskimpięknem ró\y, wykrzykując sprośności, którymi chciało zagłuszyć jak\e kojący i podniosłychór głosów.Nachylił się nad ró\ą i zauwa\ył, \e w jej środku świeciło niejedno słońce, leczwiele.Być mo\e ta delikatna, ale mocna otoczka zawierała wszystkie istniejące słońca. Coś jest nie tak.Temu wszystkiemu grozi niebezpieczeństwo.Wiedząc, \e dotknięcie płonącego mikrokosmosu oznacza niemal pewną śmierć, amimo to nie mogąc się powstrzymać, Jake wyciągnął rękę.Nie był to gest ciekawości aniprzestrachu, jedynie wielka, niewypowiedziana chęć obrony tej ró\y.* * *Kiedy doszedł do siebie, z początku wiedział tylko, \e minęło sporo czasu i strasznieboli go głowa.Przyło\ył dłoń do lewej skroni i pod palcami poczuł lepką krew.Spojrzał naziemię i zobaczył sterczącą z zielska cegłę.Jej obtłuczony kant był zbyt czerwony. Gdyby nie była obtłuczona, byłbym martwy lub pogrą\ony w śpiączce.Popatrzył na przegub i ze zdziwieniem stwierdził, \e wcią\ ma na nim zegarek.MarkiSeiko, niezbyt drogi, lecz w tym mieście śpiący pod gołym niebem ludzie budzą się bezdobytku.Kosztowny czy nie, ktoś z najwy\szą chęcią uwolni cię od zegarka.Wyglądało nato, \e Jake tym razem miał szczęście.Było piętnaście po czwartej.Le\ał tutaj, martwy dla świata, przez co najmniej pięćgodzin.Ojciec pewnie ju\ zgłosił na policji jego zaginięcie, ale to nie miało \adnegoznaczenia.Jake owi wydawało się, \e wyszedł z Piper School jakieś tysiąc lat temu.W połowie drogi do ogrodzenia oddzielającego parcelę od chodnika Drugiej Aleiprzystanął.Co właściwie się stało?Powoli wracały wspomnienia.Przeskoczył przez płot.Poślizgnął się i skręcił sobienogę w kostce.Sięgnął w dół, dotknął jej i skrzywił się.Tak - tyle pamiętał na pewno.A cozdarzyło się potem?Coś dziwnego.Szukał czegoś, jak starzec wymacujący sobie drogę w pokoju.Wszystko jarzyło sięwłasnym światłem.Wszystko - nawet puste opakowania i wyrzucone butelki po piwie.Potemsłyszał głosy - śpiewały i opowiadały tysiące nakładających się opowieści.- I jeszcze twarze - wymamrotał.Na samo wspomnienie niespokojnie rozejrzał sięwokół.Nie dostrzegł \adnej twarzy.Sterty cegieł były po prostu stertami cegieł, a chaszczepo prostu chaszczami.Nie było \adnych twarzy oprócz.- Przecie\ były tutaj.Niewymyśliłem sobie tego.Był tego pewien.Nie potrafił uchwycić kwintesencji wspomnienia, jegoponadczasowego piękna, ale wydawało się najzupełniej realne.Po prostu obraz tych chwilpoprzedzających utratę przytomności był jak fotografie zrobione w najlepszym dniu twojego\ycia.Doskonale pamiętasz ten dzień - a przynajmniej tak ci się zdaje - lecz zdjęcia są płaskiei pozbawione \ycia.Jake się rozejrzał po placu, powoli zapełniającym się fioletowymi cieniami póznegopopołudnia, i pomyślał: Chcę, \ebyś wróciła.Bo\e, chcę \ebyś wróciła.taka jak przedtem.Wtedy zobaczył ró\ę rosnącą w kępie purpurowej trawy niedaleko miejsca, gdzieupadł.Serce stanęło mu w gardle i chwiejnie ruszył ku niej, nie zwa\ając na ostry ból, jakiprzy ka\dym kroku przeszywał mu kostkę.Osunął się na kolana przed kwiatem, jak wiernyprzed ołtarzem.Pochylił się z szeroko otwartymi oczami. To tylko ró\a.Zwyczajna ró\a.A ta trawa.Dostrzegł, \e trawa wcale nie jest purpurowa.Na jej zdzbłach lśniły purpurowe smugi,lecz spod nich wyzierała zwyczajna zieleń.Rozejrzał się i na innej kępie zielska zobaczyłniebieskie smugi.Po prawej gąszcz ostów znaczyły plamy czerwoneji \ółtej farby.Tu\ za ostami le\ała niewielka sterta pustych puszek. Satynowypołysk - głosiły etykiety. A więc to tak.To tylko ślady farby.Poniewa\ masz yle w głowie, wydało ci się, \ewidzisz.Gówno prawda.Wiedział, co widział przedtem, a na co patrzy teraz.- Kamufla\ - szepnął.- To tutaj było. Wszystko.I.wcią\ tu jest.Teraz, kiedy rozjaśniło mu się w głowie, znów czuł te ogromną, harmonijną moc, jakąemanowało to miejsce.Chór wcią\ tu był, śpiewając równie melodyjnie jak poprzednio,chocia\ w oddali i ledwie słyszalnie.Jake spojrzał na stertę cegieł oraz kawałków tynku iwypatrzył ledwie widoczną twarz.Była to twarz kobiety z blizną na czole.- Allie? - mruknął Jake.- Czy masz na imię Allie?Nie odpowiedziała.Znikła.Znów miał przed sobą tylko bezładny stos cegieł i tynku.Skierował spojrzenie na ró\ę.Zauwa\ył, \e jej czerwień nie była ciemną barwąroz\arzonego pieca, lecz matoworó\owa, cętkowana.Kwiat był bardzo ładny, ale nieodznaczał się idealnym pięknem.Niektóre płatki się wywinęły.Ich zewnętrzne krawędziebyły brązowe i zeschnięte.Nie był to taki rodzaj kwiatu, jaki widywał na wystawachkwiaciarń.Zapewne była to dzika ró\a.- Jesteś bardzo ładna - rzekł i jeszcze raz wyciągnął rękę, \eby jej dotknąć.Chocia\ nie było wiatru, ró\a pochyliła się do niego.Przez krótką chwilkę podopuszkami palców czuł jej płatki, aksamitnie gładkie i cudownie \ywe, a wokół niegowielogłosy chór zdawał się śpiewać coraz głośniej.- Jesteś chora, ró\o?Oczywiście nie odpowiedziała [ Pobierz całość w formacie PDF ]