[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stróżowski węch działał wszakże.Kiedy pan Fauchelevent wszedł z Kozetą, dozorcapowiedział na ucho swojej żonie: Nie wiem dlaczego, ale coś mi się zdaje, że już kiedyś tętwarz widziałem.W pokoju Mariusza pan Fauchelevent stanął jakby na uboczu, przy drzwiach.Miał pod pachąpakiet dosyć podobny do książki formatu in octavo.owinięty w papier.Papier ten był zielonkawyi jakby spleśniały. Czy ten pan zawsze nosi książki pod pachą? szeptem zapytała Nikoletę panna273Gillenormand, która nie lubiła książek. To pewnie jakiś uczony odpowiedział równie cicho pan Gillenormand, dosłyszawszy jejsłowa. Czy to jego wina? Pan Boulard, mój znajomy, też zawsze chodził z książką pod pachą.I skłoniwszy się rzekł głośno: Panie Trancheleverit.Pan Gillenormand nie zrobił tego umyślnie; niezwracanie uwagi na nazwiska należało do jegoarystokratycznych manier. Panie Tranchelevent, mam zaszczyt prosić pana o rękę panny Tranchelevent dla mojegownuka, pana barona Mariusza Pontmercy. Pan Tranchelevent ukłonił się. Sprawa załatwiona oświadczył dziadek.Po czym, obrócony ku Mariuszowi i Kozecie, wyciągnął do nich ręce błogosławiącym gestemi zawołał: Możecie się teraz ubóstwiać!Nie kazali sobie powtarzać tego pozwolenia.Rozpoczął się szczebiot.Rozmawiali po cichu,Mariusz wsparty na szezlongu, Kozeta stojąc przy nim. O mój Boże szeptała Kozeta. Znowu pana widzę.To ty! To pan!.Po co było chodzić nabarykadę.Co za okropność! Przez cztery miesiące byłam jak nieżywa.Ach, jak to nieładnie, żepan poszedł bić się! Co ja panu takiego zrobiłam? Przebaczam, ale żeby to było ostatni raz.Kiedy się teraz dowiedziałam, że mam tu przyjść znowu myślałam, że umrę, ale z radości.Takmi było smutno.Nie zdążyłam się przebrać, pewno wyglądam jak strach na wróble.Co panarodzina powie na mój wygnieciony kołnierzyk? No, niech się pan odezwie choć słowem.Całyczas tylko ja mówię.Mieszkamy wciąż na ulicy Człowieka Zbrojnego.Podobno był pan takstrasznie ranny w ramię.Słyszałam, że w tej ranie zmieściłaby się pięść! I podobno obcinali panuciało nożyczkami.To straszne.Oczy sobie wypłakałam.Aż dziwne, że można tak cierpieć.Pański dziadek jest bardzo przyjemny.Niech pan leży spokojnie i nie opiera się na łokciu, bobędzie bolało.Ach, jaka jestem szczęśliwa! Więc już wszystko w porządku! Zupełniezgłupiałam, miałam tyle do powiedzenia i wszystko mi wyleciało z głowy.Czy pan mnie jeszczekocha? Mieszkamy na ulicy Człowieka Zbrojnego.Tam nie ma ogrodu.Cały czas skubałamszarpie, proszę spojrzeć, to pana wina, porobiły mi się na palcach odciski. Aniele odpowiadał jej Mariusz. Anioł to najbardziej odporne słowo w mowie ludzkiej; żadne inne nie wytrzymałoby takniemiłosiernego nadużywania przez kochanków.Potem, przez wzgląd na obecnych, przerwali rozmowę.Nie mówili już nic, tylko ściskali sięza ręce.Pan Gillenormand odwrócił się do wszystkich obecnych i zawołał: Rozmawiajcie głośno, krzyczcie, hałasujcie, u diabła, żeby dzieci mogły sobie swobodnieposzczebiotać.I zbliżywszy się do Mariusza i Kozety, szepnął im: Mówcie sobie ty , nie krępujcie się.Ciotka Gillenormand z osłupieniem patrzyła na to wtargnięcie światła w jej starczy dom.Osłupienie to jednak nie miało w sobie nic nieprzyjaznego, nie było to bynajmniej zgorszone izazdrosne spojrzenie sowy na dwoje turkawek, tylko bezmyślne oko biednego,pięćdziesięcioletniego niewiniątka; chybione życie patrzyło na triumf miłości. Panno Gillenormand starsza rzekł do niej ojciec a co, mówiłem przecież, że cię tospotka.I po chwili milczenia dodał:274 Przypatrz się szczęściu innych.Usiadł przy nich, posadził Kozetę i ujął ich cztery ręce w swoje stare, pomarszczone dłonie. Zachwycająca jest ta mała.Kozeta to arcydzieło.Mała dziewczynka, a wielka dama.Szkoda, że będzie tylko baronową, urodziła się na margrabinę.Co za rzęsy! Moje dziatki, dobrzezapamiętajcie sobie, że nie ma nic lepszego niż miłość.Kochajcie się! Zgłupiejcie z miłości!Miłość to głupota ludzi i mądrość Boga.Ubóstwiajcie się! Tylko dodał nagle zachmurzony coza nieszczęście! Przyszło mi na myśl, że połowa tego, co posiadam, to dożywocie.Dopóki będężył, to jakoś pójdzie, ale po mojej śmierci, za dwadzieścia lat mniej więcej, nie będziecie mieliani szeląga, biedne dzieci.Twoje piękne rączki, pani baronowo, będą musiały klepać biedę.Tu odezwał się poważny i spokojny głos: Panna Eufrazja Fauchelevent ma sześćset tysięcy franków posagu.Był to głos Jana Valjean.Dotychczas nie wyrzekł jeszcze ani słowa; wszyscy zapomnieli prawie, że stał nieruchomy, ztyłu za tymi szczęśliwymi ludzmi. Jaka panna Eufrazja? zapytał zdumiony dziadek. To ja odpowiedziała Kozeta. Sześćset tysięcy franków! powtórzył pan Gillenormand [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Stróżowski węch działał wszakże.Kiedy pan Fauchelevent wszedł z Kozetą, dozorcapowiedział na ucho swojej żonie: Nie wiem dlaczego, ale coś mi się zdaje, że już kiedyś tętwarz widziałem.W pokoju Mariusza pan Fauchelevent stanął jakby na uboczu, przy drzwiach.Miał pod pachąpakiet dosyć podobny do książki formatu in octavo.owinięty w papier.Papier ten był zielonkawyi jakby spleśniały. Czy ten pan zawsze nosi książki pod pachą? szeptem zapytała Nikoletę panna273Gillenormand, która nie lubiła książek. To pewnie jakiś uczony odpowiedział równie cicho pan Gillenormand, dosłyszawszy jejsłowa. Czy to jego wina? Pan Boulard, mój znajomy, też zawsze chodził z książką pod pachą.I skłoniwszy się rzekł głośno: Panie Trancheleverit.Pan Gillenormand nie zrobił tego umyślnie; niezwracanie uwagi na nazwiska należało do jegoarystokratycznych manier. Panie Tranchelevent, mam zaszczyt prosić pana o rękę panny Tranchelevent dla mojegownuka, pana barona Mariusza Pontmercy. Pan Tranchelevent ukłonił się. Sprawa załatwiona oświadczył dziadek.Po czym, obrócony ku Mariuszowi i Kozecie, wyciągnął do nich ręce błogosławiącym gestemi zawołał: Możecie się teraz ubóstwiać!Nie kazali sobie powtarzać tego pozwolenia.Rozpoczął się szczebiot.Rozmawiali po cichu,Mariusz wsparty na szezlongu, Kozeta stojąc przy nim. O mój Boże szeptała Kozeta. Znowu pana widzę.To ty! To pan!.Po co było chodzić nabarykadę.Co za okropność! Przez cztery miesiące byłam jak nieżywa.Ach, jak to nieładnie, żepan poszedł bić się! Co ja panu takiego zrobiłam? Przebaczam, ale żeby to było ostatni raz.Kiedy się teraz dowiedziałam, że mam tu przyjść znowu myślałam, że umrę, ale z radości.Takmi było smutno.Nie zdążyłam się przebrać, pewno wyglądam jak strach na wróble.Co panarodzina powie na mój wygnieciony kołnierzyk? No, niech się pan odezwie choć słowem.Całyczas tylko ja mówię.Mieszkamy wciąż na ulicy Człowieka Zbrojnego.Podobno był pan takstrasznie ranny w ramię.Słyszałam, że w tej ranie zmieściłaby się pięść! I podobno obcinali panuciało nożyczkami.To straszne.Oczy sobie wypłakałam.Aż dziwne, że można tak cierpieć.Pański dziadek jest bardzo przyjemny.Niech pan leży spokojnie i nie opiera się na łokciu, bobędzie bolało.Ach, jaka jestem szczęśliwa! Więc już wszystko w porządku! Zupełniezgłupiałam, miałam tyle do powiedzenia i wszystko mi wyleciało z głowy.Czy pan mnie jeszczekocha? Mieszkamy na ulicy Człowieka Zbrojnego.Tam nie ma ogrodu.Cały czas skubałamszarpie, proszę spojrzeć, to pana wina, porobiły mi się na palcach odciski. Aniele odpowiadał jej Mariusz. Anioł to najbardziej odporne słowo w mowie ludzkiej; żadne inne nie wytrzymałoby takniemiłosiernego nadużywania przez kochanków.Potem, przez wzgląd na obecnych, przerwali rozmowę.Nie mówili już nic, tylko ściskali sięza ręce.Pan Gillenormand odwrócił się do wszystkich obecnych i zawołał: Rozmawiajcie głośno, krzyczcie, hałasujcie, u diabła, żeby dzieci mogły sobie swobodnieposzczebiotać.I zbliżywszy się do Mariusza i Kozety, szepnął im: Mówcie sobie ty , nie krępujcie się.Ciotka Gillenormand z osłupieniem patrzyła na to wtargnięcie światła w jej starczy dom.Osłupienie to jednak nie miało w sobie nic nieprzyjaznego, nie było to bynajmniej zgorszone izazdrosne spojrzenie sowy na dwoje turkawek, tylko bezmyślne oko biednego,pięćdziesięcioletniego niewiniątka; chybione życie patrzyło na triumf miłości. Panno Gillenormand starsza rzekł do niej ojciec a co, mówiłem przecież, że cię tospotka.I po chwili milczenia dodał:274 Przypatrz się szczęściu innych.Usiadł przy nich, posadził Kozetę i ujął ich cztery ręce w swoje stare, pomarszczone dłonie. Zachwycająca jest ta mała.Kozeta to arcydzieło.Mała dziewczynka, a wielka dama.Szkoda, że będzie tylko baronową, urodziła się na margrabinę.Co za rzęsy! Moje dziatki, dobrzezapamiętajcie sobie, że nie ma nic lepszego niż miłość.Kochajcie się! Zgłupiejcie z miłości!Miłość to głupota ludzi i mądrość Boga.Ubóstwiajcie się! Tylko dodał nagle zachmurzony coza nieszczęście! Przyszło mi na myśl, że połowa tego, co posiadam, to dożywocie.Dopóki będężył, to jakoś pójdzie, ale po mojej śmierci, za dwadzieścia lat mniej więcej, nie będziecie mieliani szeląga, biedne dzieci.Twoje piękne rączki, pani baronowo, będą musiały klepać biedę.Tu odezwał się poważny i spokojny głos: Panna Eufrazja Fauchelevent ma sześćset tysięcy franków posagu.Był to głos Jana Valjean.Dotychczas nie wyrzekł jeszcze ani słowa; wszyscy zapomnieli prawie, że stał nieruchomy, ztyłu za tymi szczęśliwymi ludzmi. Jaka panna Eufrazja? zapytał zdumiony dziadek. To ja odpowiedziała Kozeta. Sześćset tysięcy franków! powtórzył pan Gillenormand [ Pobierz całość w formacie PDF ]