[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Hologram pociągu.Czy ona.PanieLonelyth, ta kobieta zwariowała.Rozbiera się.Zciąga całe ubranie.Aldritch pochylił się i zapalił następnego papierosa.- Widzisz, Freddie, nie ma kobiet, które by się rozbierały bez konkretnego powodu.Przynajmniej ja takichnie znam.A jeśli nawet są wyjątki, to nie należy do nich panna Weisblott.Zapewniam cię, że wie, co robi.Wyjął lornetkę z rąk Galloona i spojrzał w grube szkła.Weisblott była już naga.Stanęła w rozkroku przedMalarzem i pokazała mu hologram.Samiec i samica.Jakież to proste.Jej duże piersi zakołysały sięniespokojnie.Malarz poderwał się z ziemi.Jego ręce sięgnęły w zboże.Zaczął malować.Na początku były to tylkokolorowe plamy.Ale już po chwili dłonie tubylca zaczęły je ze sobą mieszać, z szaleńczą zdawało sięszybkością i zamiarem.Mięśnie pracującego naprężały się, grube krople potu spływały po skórze pleców.Wpewnej chwili znieruchomiał.Kobieta wyprężyła pośladki.Malarz zadrżał i znowu sięgnął po farby.- Co tam się teraz dzieje? - dopytywał się Galloon.- Niech pan coś powie.- On maluje nasz pociąg.Powiedziałem ci, że ratuję twoje życie.Nie spodziewaj się, że będziemy mogliwrócić nim do Miasta.Nikt już nie wróci.Wystawiła nas wszystkich na cel.Galloon zaczął kaszleć.Malarz powoli kończył.To, co widział na kamieniu Aldritch, nie różniło się już niczym od resztypłaskowyżu.Zostały chmury, zostało zboże.Zniknęły tory, wagony i lokomotywa.El Divino pozbyła sięobcych.Kamień zatętnił kolorami.Aldritch odgarnął włosy opadające na czoło.- Popatrz sobie - powiedział.- Malarz dostaje właśnie zapłatę.Dobrze się spisał.Galloon jęknął coś niezrozumiale.To, co zobaczył, odebrało mu resztki spokoju.Spółkująca para.Człowiek i Obcy.- Tak właśnie ich do tego zmusza.Coś za coś.Teraz jest dobry moment.Chodzmy.Galloon nawet nie drgnął.Patrzył w lornetkę jak zaczarowany.- Potem ci opowiem, co było dalej - Aldritch prawie siłą wyjął z jego dłoni lornetkę.Były wilgotne.Galloon oklapł.Jeszcze bardziej się przygarbił, jego szczurza twarz pokryła się szarością.Mrugał nerwowooczami i patrzył na Aldritcha.Na chwilę przestał kaszleć.- Jak ona mogła nas zabić.- powiedział.- Jeszcze żyjemy.I to daje nam pewne możliwości.Huknął strzał.Galloon zasłonił oczy.- Zabiła go - powiedział Lonelyth.- Musi zachować równowagę.Samice tak właśnie robią z Kreatorami.Tylko Truteń ma szansę przeżycia.Powinna to zresztą zrobić przed kopulacją, ale widać nie chciała.Chmury świeciły coraz jaśniej.Wciąż nie widzieli słońca.W zbożu cykały owady.- I co teraz? - zapytał.- Co pan chce zrobić?- Tu gdzieś był drugi samiec, nieprawdaż? Gdzieś na zachód od tamtego kamienia.- Lonelyth spojrzał nazegarek, a pózniej na niego.Odwrócił wzrok.Jak ten facet może być taki spokojny.Ona zabiła tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi.Ijeszcze tego nieszczęśnika.- Tak - powiedział.- Pół godziny drogi stąd.Lonelyth skinął głową.Sięgnał do plecaka.Wydawał się myśleć o czymś zupełnie innym, ale Galloonwidział, że na jego ostrej twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek.Mężczyzna z siwiejącymi włosamipoklepał go po plecach.- Mamy czas, Freddie.Dlaczego tak mi się przyglądasz?- Nie wiem.Kim pan jest?Lonelyth zaśmiał się i wzruszył ramionami.- Jestem Bruce Lonelyth.Ziemianin.A ty, kim ty jesteś, Freddie?Czarne oczy zmrużyły się.Kpiąco? Nerwowo? Czujnie?- Dla kogo pan pracuje? - zapytał pocierając wąsa.- Niech pan powie chociaż tyle.Ja przecież.Pomogłempanu.Lonelyth usiadł w zbożu.Przez chwilę bawił się niebieskimi kolbami.- Pracuję dla pieniędzy.I ja też ci pomogę.Zrobię to tak, że Ziemia przestanie się interesować tymigolasami.Chcę ich dla siebie, Freddie.Ja mam zadecydować.Galloon usiadł obok tamtego.Wciąż niewiele rozumiał.Nigdy nie myślał o takich sprawach.Nieprzypuszczał nawet, że są światy, które sięgają po życie innych światów.On miał chmury El Divino i obrazytych pięknych istot.Miał swoje marzenia i miał swoje oszczędności.Niczego więcej nie pragnął.Ale naglezrozumiał, że to nie wystarcza.Byli jeszcze inni.Czaili się wokół i chociaż on sam nie był dla nichzagrożeniem, oni chcieli go pozbawić tego, czego pragnął.Dlaczego? Co go od nich różniło? Dlaczego oni myśleli tak, a on inaczej? Czy należeli do innychgatunków?- Na co czekamy, panie Lonelyth?- Na poduszkowiec.Weisblott musi jakoś wrócić.I widzę, że właśnie się zbliża - wskazał palcem na ekranmałego radaru.Mrugało tam zielone światełko.- Nie zobaczą nas, bo siedzimy za nią.Zakłócam zresztą ichradary.Ona wróci do Miasta i nada następny meldunek na Ziemię.Po prostu wypadek.Tubylcy zniszczylipociąg i zabili kilku ludzi.Kto ich wie dlaczego? Tacy już są, sukinsyny.Zmieniają.I panna Weisblott zyskanieco czasu.- W Mieście coś takiego już się stało - nagle przypomniał sobie wydarzenia ostatnich miesięcy.-Zniknęłokilka budynków, w tym ten potężny wieżowiec korporacji "WARS & GUNS".Ale widzę, że i o tym panwie.- Wiem.Poduszkowiec jest już przy niej.Wsiada.- Lonelyth przyłożył lornetkę do swoich oczu.- No.Polecieli.Galloon przesłonił dłonią twarz i zakaszlał.Widział białe cielsko odlatujące w kierunku Miasta.Uderzonepowietrzem zboże zafalowało gwałtownie.Poduszkowiec miał rządowe oznakowania.- No i co? Teraz możemy już iść? Gdzie? - zapytał czując rozpacz.- Gdzie, jeśli nie ma już pociągu, a jak pan sam widział, ten poduszkowiec reprezentował Miasto.Lonelyth uśmiechał się.- Ja jeszcze nie zakończyłem.Mój szef obiecał zapłacić pannie Weisblott.Prowadz mnie do tego drugiegokamienia.Wstali ciężko.Skinął na stewardesę i android poszedł za nimi.Pewnie będzie mu potrzebna doprzygotowywania posiłków.Albo zdechniemy wśród tego zboża.Słońce nagle wychyliło się zza chmur i oślepiło ich zmęczone oczy.Zapowiadał się piękny dzień.Galloonwziął w płuca głęboki oddech.Na co tamten jeszcze liczył?- To tam - pokazał palcem kolejny zakręt rzeki.- Szybko leci do Miasta poduszkowiec? - zapytał Lonelyth.- Taki jak tamten? Nie dłużej jak pół godziny.Wiem, bo sam leciałem.- Za godzinę pewnie będzie już siedzieć w swojej wannie i sączyć szampana z wysokiego kieliszka.Niemówiłem ci, że ona uwielbia zmrożonego szampana?- Kto? Weisblott?- Ta sama.Pokręcił głową.O czym on gada? Czyżby zwariował, pomyślał rozgarniając szczególnie gęstą ścianę zboża.Wyszli wprost na kamień.Był duży, chyba większy od poprzedniego, równie czysty i gładki jak tamten.Malarz siedział w jego cieniu, bawiąc się jakimś patykiem.Ten był łysawy, za to jego klatkę piersiowąporastały ciemne, zmierzwione kudły.Miał wielkie, płaskie stopy i bliznę na prawym biodrze.Na ich widokwstał.- Jeszcze nie - powiedział Lonelyth.- Jeszcze poczekamy.Cofnęli się w zboże i okrążyli kamień.Przystanęli tuż nad rzeką, skąd świetnie widzieli tamto miejsce.Lonelyth znowu palił papierosa i mruczał coś do siebie.Słońce wspinało się w górę kolorowego nieba.Rzekapołyskiwała setkami barwnych cieni.- Niech pan spojrzy, tam jest taka kolorowa, a tu, przy brzegu, ciemnozielona - zanurzył dłonie w wodzie.Była przyjemnie chłodna.- Tak.Już to wcześniej zauważyłem.To chyba przez te zarodniki.Wirują nad głównym nurtem.Tu jakośich nie ma.Zapadła cisza.Jakiś owad podpłynął do jego dłoni.Był płaski i wypuszczał z odwłoka pęcherzykipowietrza.Pracowicie przebierał wiosłowatymi odnóżami.Galloon wyciągnął w jego stronę palec.Owadznieruchomiał.- Dobra - westchnął Lonelyth.- Niech pan przywoła androida.Machnął palcem i drobny pływak uciekł przestraszony [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.- Hologram pociągu.Czy ona.PanieLonelyth, ta kobieta zwariowała.Rozbiera się.Zciąga całe ubranie.Aldritch pochylił się i zapalił następnego papierosa.- Widzisz, Freddie, nie ma kobiet, które by się rozbierały bez konkretnego powodu.Przynajmniej ja takichnie znam.A jeśli nawet są wyjątki, to nie należy do nich panna Weisblott.Zapewniam cię, że wie, co robi.Wyjął lornetkę z rąk Galloona i spojrzał w grube szkła.Weisblott była już naga.Stanęła w rozkroku przedMalarzem i pokazała mu hologram.Samiec i samica.Jakież to proste.Jej duże piersi zakołysały sięniespokojnie.Malarz poderwał się z ziemi.Jego ręce sięgnęły w zboże.Zaczął malować.Na początku były to tylkokolorowe plamy.Ale już po chwili dłonie tubylca zaczęły je ze sobą mieszać, z szaleńczą zdawało sięszybkością i zamiarem.Mięśnie pracującego naprężały się, grube krople potu spływały po skórze pleców.Wpewnej chwili znieruchomiał.Kobieta wyprężyła pośladki.Malarz zadrżał i znowu sięgnął po farby.- Co tam się teraz dzieje? - dopytywał się Galloon.- Niech pan coś powie.- On maluje nasz pociąg.Powiedziałem ci, że ratuję twoje życie.Nie spodziewaj się, że będziemy mogliwrócić nim do Miasta.Nikt już nie wróci.Wystawiła nas wszystkich na cel.Galloon zaczął kaszleć.Malarz powoli kończył.To, co widział na kamieniu Aldritch, nie różniło się już niczym od resztypłaskowyżu.Zostały chmury, zostało zboże.Zniknęły tory, wagony i lokomotywa.El Divino pozbyła sięobcych.Kamień zatętnił kolorami.Aldritch odgarnął włosy opadające na czoło.- Popatrz sobie - powiedział.- Malarz dostaje właśnie zapłatę.Dobrze się spisał.Galloon jęknął coś niezrozumiale.To, co zobaczył, odebrało mu resztki spokoju.Spółkująca para.Człowiek i Obcy.- Tak właśnie ich do tego zmusza.Coś za coś.Teraz jest dobry moment.Chodzmy.Galloon nawet nie drgnął.Patrzył w lornetkę jak zaczarowany.- Potem ci opowiem, co było dalej - Aldritch prawie siłą wyjął z jego dłoni lornetkę.Były wilgotne.Galloon oklapł.Jeszcze bardziej się przygarbił, jego szczurza twarz pokryła się szarością.Mrugał nerwowooczami i patrzył na Aldritcha.Na chwilę przestał kaszleć.- Jak ona mogła nas zabić.- powiedział.- Jeszcze żyjemy.I to daje nam pewne możliwości.Huknął strzał.Galloon zasłonił oczy.- Zabiła go - powiedział Lonelyth.- Musi zachować równowagę.Samice tak właśnie robią z Kreatorami.Tylko Truteń ma szansę przeżycia.Powinna to zresztą zrobić przed kopulacją, ale widać nie chciała.Chmury świeciły coraz jaśniej.Wciąż nie widzieli słońca.W zbożu cykały owady.- I co teraz? - zapytał.- Co pan chce zrobić?- Tu gdzieś był drugi samiec, nieprawdaż? Gdzieś na zachód od tamtego kamienia.- Lonelyth spojrzał nazegarek, a pózniej na niego.Odwrócił wzrok.Jak ten facet może być taki spokojny.Ona zabiła tylu ludzi, tylu niewinnych ludzi.Ijeszcze tego nieszczęśnika.- Tak - powiedział.- Pół godziny drogi stąd.Lonelyth skinął głową.Sięgnał do plecaka.Wydawał się myśleć o czymś zupełnie innym, ale Galloonwidział, że na jego ostrej twarzy pojawiło się kilka nowych zmarszczek.Mężczyzna z siwiejącymi włosamipoklepał go po plecach.- Mamy czas, Freddie.Dlaczego tak mi się przyglądasz?- Nie wiem.Kim pan jest?Lonelyth zaśmiał się i wzruszył ramionami.- Jestem Bruce Lonelyth.Ziemianin.A ty, kim ty jesteś, Freddie?Czarne oczy zmrużyły się.Kpiąco? Nerwowo? Czujnie?- Dla kogo pan pracuje? - zapytał pocierając wąsa.- Niech pan powie chociaż tyle.Ja przecież.Pomogłempanu.Lonelyth usiadł w zbożu.Przez chwilę bawił się niebieskimi kolbami.- Pracuję dla pieniędzy.I ja też ci pomogę.Zrobię to tak, że Ziemia przestanie się interesować tymigolasami.Chcę ich dla siebie, Freddie.Ja mam zadecydować.Galloon usiadł obok tamtego.Wciąż niewiele rozumiał.Nigdy nie myślał o takich sprawach.Nieprzypuszczał nawet, że są światy, które sięgają po życie innych światów.On miał chmury El Divino i obrazytych pięknych istot.Miał swoje marzenia i miał swoje oszczędności.Niczego więcej nie pragnął.Ale naglezrozumiał, że to nie wystarcza.Byli jeszcze inni.Czaili się wokół i chociaż on sam nie był dla nichzagrożeniem, oni chcieli go pozbawić tego, czego pragnął.Dlaczego? Co go od nich różniło? Dlaczego oni myśleli tak, a on inaczej? Czy należeli do innychgatunków?- Na co czekamy, panie Lonelyth?- Na poduszkowiec.Weisblott musi jakoś wrócić.I widzę, że właśnie się zbliża - wskazał palcem na ekranmałego radaru.Mrugało tam zielone światełko.- Nie zobaczą nas, bo siedzimy za nią.Zakłócam zresztą ichradary.Ona wróci do Miasta i nada następny meldunek na Ziemię.Po prostu wypadek.Tubylcy zniszczylipociąg i zabili kilku ludzi.Kto ich wie dlaczego? Tacy już są, sukinsyny.Zmieniają.I panna Weisblott zyskanieco czasu.- W Mieście coś takiego już się stało - nagle przypomniał sobie wydarzenia ostatnich miesięcy.-Zniknęłokilka budynków, w tym ten potężny wieżowiec korporacji "WARS & GUNS".Ale widzę, że i o tym panwie.- Wiem.Poduszkowiec jest już przy niej.Wsiada.- Lonelyth przyłożył lornetkę do swoich oczu.- No.Polecieli.Galloon przesłonił dłonią twarz i zakaszlał.Widział białe cielsko odlatujące w kierunku Miasta.Uderzonepowietrzem zboże zafalowało gwałtownie.Poduszkowiec miał rządowe oznakowania.- No i co? Teraz możemy już iść? Gdzie? - zapytał czując rozpacz.- Gdzie, jeśli nie ma już pociągu, a jak pan sam widział, ten poduszkowiec reprezentował Miasto.Lonelyth uśmiechał się.- Ja jeszcze nie zakończyłem.Mój szef obiecał zapłacić pannie Weisblott.Prowadz mnie do tego drugiegokamienia.Wstali ciężko.Skinął na stewardesę i android poszedł za nimi.Pewnie będzie mu potrzebna doprzygotowywania posiłków.Albo zdechniemy wśród tego zboża.Słońce nagle wychyliło się zza chmur i oślepiło ich zmęczone oczy.Zapowiadał się piękny dzień.Galloonwziął w płuca głęboki oddech.Na co tamten jeszcze liczył?- To tam - pokazał palcem kolejny zakręt rzeki.- Szybko leci do Miasta poduszkowiec? - zapytał Lonelyth.- Taki jak tamten? Nie dłużej jak pół godziny.Wiem, bo sam leciałem.- Za godzinę pewnie będzie już siedzieć w swojej wannie i sączyć szampana z wysokiego kieliszka.Niemówiłem ci, że ona uwielbia zmrożonego szampana?- Kto? Weisblott?- Ta sama.Pokręcił głową.O czym on gada? Czyżby zwariował, pomyślał rozgarniając szczególnie gęstą ścianę zboża.Wyszli wprost na kamień.Był duży, chyba większy od poprzedniego, równie czysty i gładki jak tamten.Malarz siedział w jego cieniu, bawiąc się jakimś patykiem.Ten był łysawy, za to jego klatkę piersiowąporastały ciemne, zmierzwione kudły.Miał wielkie, płaskie stopy i bliznę na prawym biodrze.Na ich widokwstał.- Jeszcze nie - powiedział Lonelyth.- Jeszcze poczekamy.Cofnęli się w zboże i okrążyli kamień.Przystanęli tuż nad rzeką, skąd świetnie widzieli tamto miejsce.Lonelyth znowu palił papierosa i mruczał coś do siebie.Słońce wspinało się w górę kolorowego nieba.Rzekapołyskiwała setkami barwnych cieni.- Niech pan spojrzy, tam jest taka kolorowa, a tu, przy brzegu, ciemnozielona - zanurzył dłonie w wodzie.Była przyjemnie chłodna.- Tak.Już to wcześniej zauważyłem.To chyba przez te zarodniki.Wirują nad głównym nurtem.Tu jakośich nie ma.Zapadła cisza.Jakiś owad podpłynął do jego dłoni.Był płaski i wypuszczał z odwłoka pęcherzykipowietrza.Pracowicie przebierał wiosłowatymi odnóżami.Galloon wyciągnął w jego stronę palec.Owadznieruchomiał.- Dobra - westchnął Lonelyth.- Niech pan przywoła androida.Machnął palcem i drobny pływak uciekł przestraszony [ Pobierz całość w formacie PDF ]