[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bellemine poczuł przyjazń dla Jerzego i stał się bywalcemmuzycznych niedziel Sary.W ten sposób rodzina Levy nawiązała kontakt znaszą parą, która z uwagi na trójkę dzieci zyskała uznanie starego Levy, także nawet wielokrotnie proponował pożyczkę, gdyby chcieli kiedyś wziąćsię do interesów. Moim zdaniem, mój drogi Mey, powinien pan przyjąć propozycję mawiał Andrzej Bellemine. Papa ofiaruje to panu z dobrego serca, boogromnie lubi lokować kapitały we własnej rodzinie.Bellemine był w dobrym nastroju, bo napisał dalszy ciąg swego Miradora imiano mu to razem wydać u Flasquelle'a jako książkę.Córeczka Meyerówliczyła sobie już rok i krzyk jej słychać było na całej ulicy Lhomond.Niechcąc czerpać z posagu Sary, a pragnąc zapewnić przyszłość malcom, Jerzyszukał uczniów poza liceum i zabijał się lekcjami prywatnymi.Trzebamyśleć o przyszłości.Oczywiście, to bardzo ładnie mieć emeryturę.Aleskoro ma się dzieci.A przy tym stało się jasne, że mimo iż starsza paniMeyer zajmuje się dziećmi, trzeba jednak mieć kucharkę i pokojówkę,mieszkanie jest już za ciasne i niezle byłoby mieć telefon.Zgadnijcie, kogo Meyerowie odnalezli? Robinela! Właśnie, Robinela,który, przeniesiony do Paryża, uczył przyrody w szkole Janson de Sailly.Zawsze apoplektyczny, zawsze wściekły, z odskakującym kołnierzem, zminą, jakby wybił po twarzy jakiegoś olbrzyma, na krótkich nogach,podobny do byka, z kocimi wąsami.Dla niego sprawa Dreyfusa nigdy się nie kończyła; proszę mi nie wspominać o Mercadierze, o nie, ten jegomośćnie chciał podpisać.Mówmy o czym innym.Pan Mercadier był bardzodobry dla Jerzego? Szanowna pani tak uważa? A to pod jakim względem,jeśli łaska? Udało się panu trafić do Janson de Sailly.Ma pan na myśli torojące się gniazdo pluskiew, tych chłopców, te zdemoralizowane dziecibogaczy; ależ to zakute łby, antysemici, nic obrzydliwszego jak młodzieżreakcyjna, bójki o byle co.I cóż nam z tego, że żyjemy w republice?Gdy Jerzy wspomniał mu o propozycjach starego Levy, Robinel ażpodskoczył z radości.Ależ to głupota przepuścić taką okazję! Robinelpragnął założyć szkołę wolną, ale nie w zwykłym znaczeniu tego słowa,gdyż pospolicie oznaczało to księży zakład, nie  szkołę, coś w rodzajuszkoły przygotowawczej do matury, a więc tylko starsze klasy,przyjmować trudne dzieci (no, nie tylko.!), a kierownictwo powierzyćzespołowi nauczycieli.Dobrych nauczycieli, którzy dość już mająhipokryzji szkół państwowych.Liceum państwowe to katorga.Trzymająnas tą emeryturą, bo inaczej.Proszę zauważyć, że nie trzeba rzucaćposady, prosi się tylko o urlop, jest się do dyspozycji władz.wcharakterze próby.Jeżeli nie będziemy zadowoleni, zawsze możemywrócić w jarzmo państwowe.Zespół nauczycielski, z naciskiem na zespół".Jerzy nie był jeszcze całkiem przekonany.Dla niego stanowisko urzędnikaoznaczało rodzaj nobilitacji czy rehabilitacji.Projekt Robinela równał się wjego oczach powrotowi do handlu.Rodzice jego tak bardzo chcieli z tymzerwać.Zwrócił się o radę do matki.Biedaczka, nie wiedziała, coodpowiedzieć.Kuzyn Levy, zapytany o zdanie, okazał po prostu entuzjazm.Bardzodobrze, bardzo dobrze.Mój drogi Jerzy, ten szacunek dla urzędu państwowego jest.no, niepowiem: głupi.ale coś koło tego.Aadnie jest rzucić się ze związanymirękami i nogami w społeczeństwo.ale to trochę naiwne.Czas nie stoi wmiejscu.Trzeba iść z nim.Liczy się tylko inicjatywa prywatna.To samopowiedziałem Andrzejowi, gdy powtarzał mi swoją rozmowę z młodymBlumem; ty go nie znasz, tego Leona? On też jest nadziany literaturą jakAndrzej, ale ciągnie go do socjalizmu.To zresztą inna sprawa.Gdy sięjest w życiu samemu, można sobie być urzędnikiem, zgoda! Gdy człowiekma za duże apetyty, zapewnia sobie spokojną starość.to jeszcze ujdzie.Ale na próżno będziesz pracował i pracował, nie zarobisz nigdy dosyć dlarodziny.takiej rodziny jak twoja.Widzisz, mój chłopcze, moralnośćurzędników to jest moralność kraju, gdzie małżeństwa nie mają dzieci.Atymczasem żyć to rozmnażać się! Ludności powinno przybywać.A wraz znią i dobrych interesów.Dlatego trzeba się łączyć, ludzie powinni sobiepomagać, człowiek samotny może zaledwie przetrwać.Aby produkować,potrzebny jest majątek, kapitał.Przy pomocy kapitału człowiek organizujewłasną pracę albo daje ją innym, oszczędza, buduje.Praca, która nie łączyinnych ludzi z tym, który ją wymyślił, nigdy nie będzie produktywna. Patrz na Rosenheimów.Podałem im rękę.A ile oni mają terazurzędników? Całe setki! Jestem za tym waszym zespołem, jak gonazywasz.Oczywiście opartym na zdrowych zasadach.Już ja się tymzajmę.Daję wam pieniądze, więc chyba wolno mi będzie zajrzeć, co wy znimi robicie.Myśl nie dojrzała z dnia na dzień.Trzeba było znalezć kolegów, entuzjazmRobinela nie wystarczał.Zebrało się sześciu profesorów; wszyscy dawalidużo lekcji prywatnych, więc oczywiście teraz klientela ich stała sięwspólna.Wyłoniło się wielkie zagadnienie administracji, lokalu.Próczpieniędzy pana Levy Jerzy wnosił posag Sary.Skutkiem tego naturalnieprzy podziale zysków szanse nie mogły być równe, co znów nie wydawałosię sprawiedliwe.Nauczyciele pogodzili się z tym.Co do zespołu, to wkońcu stworzono szkołę prywatną, która miała być własnością Meyerów,ale nosiła nazwisko Robinela, bo to i lepiej wyglądało, i on był przecieżprojektodawcą.Szkołę Robinela więc otwarto w jesieni roku 1908 narówninie Monceau, w niewielkim pałacyku, który należał częściowo dorodziny Levy, a częściowo do Kahnów, tych, co to dwa pokolenia temuspekulowali na terenach w tej dzielnicy i dalej prowadzili tam interesy.Trzeba przyznać, że sprawa zapowiadała się dobrze, bo już w pierwszymroku zgłosiło się sześćdziesięciu uczniów.Meyerowie wyprowadzili się zulicy Lhomond i zajęli dla siebie jedno piętro w szkole, zaś dwajwychowawcy zamieszkali na poddaszu.Na razie, ponieważ płaconoprocenty, zyski były jeszcze niewielkie.Ale z czasem miały przyjść i one.Szkoła istniała już półtora roku, gdy na wiosnę 1910 Meyer wrócił dodomu nadzwyczaj przejęty i powiedział do żony: Nigdy byś nie uwierzyła.Spotkałem go! Kogo?  zapytała Sara sądząc, że chodzi o pana Fallieres. Mercadiera!Niepodobna! Tak.Jest w Paryżu.W parku Monceau.Siedział na ławce,biedak.Rzucał chleb ptaszkom.Ptaszkom.Mercadier.Piotr Mercadier.Cobiedak, to biedak.Zastanawiam się nawet, czy ma tego chleba dosyć dlasiebie.A rzucał go ptaszkom.Ptaszkom? No oczywiście, że ptaszkom.Ten chleb to symboliczne.Ptaszki również.Z początku go nie poznałem.Zgolił brodę.On pierwszy przemówił:  Patrzcie, przecież to Meyer!"Wtedy go poznałem.Powiedziałem:  Mercadier? Ależ to niemożliwe!"Roześmiał się.Owszem, możliwe.W jakich to niezwykłych czasachżyjemy! Pomyśl tylko: Mercadier w parku Monceau, w takiej biedzie. Zaprosiłeś go na obiad?  spytała Sara.Jerzy uśmiechnął się i klasnąłw ręce ugiąwszy palce tym nerwowym, zwyczajnym u niego gestem, aleteraz wyrażał on zadowolenie człowieka, który pewien jest efektu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl