[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Biegliśmy wtedy wzdłuż ulicy, bacząc pilnie, czyja łódeczka pierwsza dopłynie do kratki ściekowej, w którą rynsztok nagle się zapadał.Podwórko kamienicy, na które wchodziło się przez łukowato wygiętą bramę, było piaszczyste, tylko gdzieniegdzie porośnięte niewielkimi kępkami trawy.Po lewej stronie stały rządkiem komórki zamykane na kłódki, w których zimą przechowywano drewno opałowe i węgiel, a latem – wyciągnięte z piwnic rowery.Po prawej stały trzy drewniane kabiny z wyciętymi w drzwiach serduszkami.Pod oknem stróżówki przycupnęła długa, nieco chybotliwa ławka, na której wieczorami przysiadały miejscowe staruszki, plotkując o sąsiadach i przyglądając się dzieciom grającym w kapsle.Z miłymi starszymi paniami, przesiadującymi na skwerkach i uśmiechającymi się do dzieci biegających po alejkach, nie miały nic wspólnego.Przypominały raczej swarliwe i niezadowolone ze wszystkiego czarownice.Od czasu do czasu któraś z nich próbowała sięgnąć swoją trzymaną w kościstych palcach laską i popsuć kapslowy wyścig.Znacznie milej było wtedy przenieść się na sam kraniec podwórka, na którym mieszkańcy kamienicy urządzili sobie nieduży ogródek, nawożąc nieco ziemi i dzieląc ją między siebie sprawiedliwie na niewielkie kilkumetrowe grządki, pośród których stało jedyne drzewko – dzika jabłonka.Była niezbyt wysoka i krzywa, ale dzięki temu właśnie – ryzykując jedynie kilka zadrapań i siniaków – można było wspiąć się na nią i wśród jej gałęzi znaleźć sobie całkiem wygodne miejsce do siedzenia.Jej gałęzie w mgnieniu oka zamieniały się w cały sad jabłoniowy, jej liście tłumiły dziecięce okrzyki dobiegające z podwórka, a swarliwe głosy staruszek zamieniały się w szmer jakiegoś odległego, skaczącego wśród kamyków potoku.Ćwierkanie ptaków za to można było tam usłyszeć lepiej niż gdziekolwiek.Po przeciwnej stronie ulicy rozciągał się stary, zrujnowany cmentarz poniemiecki.Tylko raz zapuściłam się tam wieczorem.Musiałam.Była to kwestia honoru.Dzieci śmiały się, że nie odważę się pójść tam po zmroku, gdy „z grobów wychodzą duchy zmarłych dzieci”.Oczywiście odważyłam się, choć z duszą przypiętą do ramienia.I choć oczy miałam głównie zamknięte, to jednak gotowam przysiąc, że tych duchów było tam wtedy całe mnóstwo.Po tym spektakularnym wyczynie awansowałam w podwórkowej społeczności.W zabawie „w kombojów i indian” miałam od tej pory wolny wybór.Nie byłam już odgórnie wyznaczana na jednego z „indian”, których przywiązywało się do drzewa i którzy mogli jedynie z tej pozycji zazdrośnie spoglądać na gonitwy i potyczki „kombojów”.Mogłam i ja już biegać, mierząc do innego „komboja” z rewolweru wyglądającego jak zwykły kawałek drewienka i krzycząc „pif-paf!”.Jednak skorzystałam z tego przywileju zaledwie dwa lub trzy razy.Moje serce już wtedy jakoś dziwnie było po stronie „indian”.Wracając z wakacji u ciotki, wiedziałam, że będę musiała za nie odpokutować.Moje poobijane nogi nijak nie pasowały do falbaniastych sukienek.– Boże drogi! Przecież dziewczynka nie może mieć nóg jak jakiś łobuziak – mówiła z nieukrywanym niesmakiem moja mama i kazała mi zakładać białe rajstopki.Jednego roku rozkopano całą ulicę, a na poniemiecki cmentarz wjechały buldożery.Zabawy wakacyjne z konieczności ograniczyły się do piaszczystego podwórka.Byłam pełna niepokoju z powodu tych zmian.Może dlatego więcej czasu niż zwykle spędzałam na mojej jabłonce.W następnym roku niemal nie poznałam okolicy.Na ulicy leżał gładki asfalt, po rynsztoku nie było ani śladu, a zamiast pełnego chaszczy cmentarza pysznił się park poprzecinany alejkami.Patrzyłam na ten park i myślałam, że nigdy nie będę miała odwagi przechadzać się po nim nawet w dzień.Moja jabłonka najwyraźniej zaczęła chorować.Część gałęzi uschła i brakowało na nich liści.Obawiałam się na nią wspinać, by któraś z nich nie złamała się pod moim ciężarem.Dopiero w ostatni wieczór odważyłam się wspiąć na moje ulubione miejsce.Pośród gęstniejącego już mroku wszystko było znów takie samo jak kiedyś.Skrajem ulicy wybrukowanej kocimi łbami płynęła woda w rynsztoku, po drugiej stronie ulicy spały cichym snem zapomniane przez ludzi groby, a staruszki wyszły przed dom, by na chybotliwej ławeczce dać upust swojej złości.W głębi duszy wiedziałam, że to już ostatni raz [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Biegliśmy wtedy wzdłuż ulicy, bacząc pilnie, czyja łódeczka pierwsza dopłynie do kratki ściekowej, w którą rynsztok nagle się zapadał.Podwórko kamienicy, na które wchodziło się przez łukowato wygiętą bramę, było piaszczyste, tylko gdzieniegdzie porośnięte niewielkimi kępkami trawy.Po lewej stronie stały rządkiem komórki zamykane na kłódki, w których zimą przechowywano drewno opałowe i węgiel, a latem – wyciągnięte z piwnic rowery.Po prawej stały trzy drewniane kabiny z wyciętymi w drzwiach serduszkami.Pod oknem stróżówki przycupnęła długa, nieco chybotliwa ławka, na której wieczorami przysiadały miejscowe staruszki, plotkując o sąsiadach i przyglądając się dzieciom grającym w kapsle.Z miłymi starszymi paniami, przesiadującymi na skwerkach i uśmiechającymi się do dzieci biegających po alejkach, nie miały nic wspólnego.Przypominały raczej swarliwe i niezadowolone ze wszystkiego czarownice.Od czasu do czasu któraś z nich próbowała sięgnąć swoją trzymaną w kościstych palcach laską i popsuć kapslowy wyścig.Znacznie milej było wtedy przenieść się na sam kraniec podwórka, na którym mieszkańcy kamienicy urządzili sobie nieduży ogródek, nawożąc nieco ziemi i dzieląc ją między siebie sprawiedliwie na niewielkie kilkumetrowe grządki, pośród których stało jedyne drzewko – dzika jabłonka.Była niezbyt wysoka i krzywa, ale dzięki temu właśnie – ryzykując jedynie kilka zadrapań i siniaków – można było wspiąć się na nią i wśród jej gałęzi znaleźć sobie całkiem wygodne miejsce do siedzenia.Jej gałęzie w mgnieniu oka zamieniały się w cały sad jabłoniowy, jej liście tłumiły dziecięce okrzyki dobiegające z podwórka, a swarliwe głosy staruszek zamieniały się w szmer jakiegoś odległego, skaczącego wśród kamyków potoku.Ćwierkanie ptaków za to można było tam usłyszeć lepiej niż gdziekolwiek.Po przeciwnej stronie ulicy rozciągał się stary, zrujnowany cmentarz poniemiecki.Tylko raz zapuściłam się tam wieczorem.Musiałam.Była to kwestia honoru.Dzieci śmiały się, że nie odważę się pójść tam po zmroku, gdy „z grobów wychodzą duchy zmarłych dzieci”.Oczywiście odważyłam się, choć z duszą przypiętą do ramienia.I choć oczy miałam głównie zamknięte, to jednak gotowam przysiąc, że tych duchów było tam wtedy całe mnóstwo.Po tym spektakularnym wyczynie awansowałam w podwórkowej społeczności.W zabawie „w kombojów i indian” miałam od tej pory wolny wybór.Nie byłam już odgórnie wyznaczana na jednego z „indian”, których przywiązywało się do drzewa i którzy mogli jedynie z tej pozycji zazdrośnie spoglądać na gonitwy i potyczki „kombojów”.Mogłam i ja już biegać, mierząc do innego „komboja” z rewolweru wyglądającego jak zwykły kawałek drewienka i krzycząc „pif-paf!”.Jednak skorzystałam z tego przywileju zaledwie dwa lub trzy razy.Moje serce już wtedy jakoś dziwnie było po stronie „indian”.Wracając z wakacji u ciotki, wiedziałam, że będę musiała za nie odpokutować.Moje poobijane nogi nijak nie pasowały do falbaniastych sukienek.– Boże drogi! Przecież dziewczynka nie może mieć nóg jak jakiś łobuziak – mówiła z nieukrywanym niesmakiem moja mama i kazała mi zakładać białe rajstopki.Jednego roku rozkopano całą ulicę, a na poniemiecki cmentarz wjechały buldożery.Zabawy wakacyjne z konieczności ograniczyły się do piaszczystego podwórka.Byłam pełna niepokoju z powodu tych zmian.Może dlatego więcej czasu niż zwykle spędzałam na mojej jabłonce.W następnym roku niemal nie poznałam okolicy.Na ulicy leżał gładki asfalt, po rynsztoku nie było ani śladu, a zamiast pełnego chaszczy cmentarza pysznił się park poprzecinany alejkami.Patrzyłam na ten park i myślałam, że nigdy nie będę miała odwagi przechadzać się po nim nawet w dzień.Moja jabłonka najwyraźniej zaczęła chorować.Część gałęzi uschła i brakowało na nich liści.Obawiałam się na nią wspinać, by któraś z nich nie złamała się pod moim ciężarem.Dopiero w ostatni wieczór odważyłam się wspiąć na moje ulubione miejsce.Pośród gęstniejącego już mroku wszystko było znów takie samo jak kiedyś.Skrajem ulicy wybrukowanej kocimi łbami płynęła woda w rynsztoku, po drugiej stronie ulicy spały cichym snem zapomniane przez ludzi groby, a staruszki wyszły przed dom, by na chybotliwej ławeczce dać upust swojej złości.W głębi duszy wiedziałam, że to już ostatni raz [ Pobierz całość w formacie PDF ]