[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Giez machnął ręką, dał im spać, ale sam nie siadł, stał oparty o drzewo, raz po raz zasypiał stojąc; budził się, oburzał wzrokiem zbocze, znów powieki muopadały.Aż tu dochodziło chrapanie gromady.Zdało się im: ledwo usnęli, już ich Giez trząsł, przewracał, krzyczał każdemu:- Wstawajcie, a no! widzieliście.Susły zaspane.Myślicie, że tu szopa drużynna w grodzie.Spać będziecie, a rankiem żreć wam przyniosą.Patrzcie no! dymy.Na was te dymy, ścierwy,chyżo, chyćcie co na jeden ząb, a no dyrdaj.Wieczór blisko.Lecz wieczór był jeszcze daleko, słońce się nic nie pochyliło, złoto było w powietrzu,przejrzyście.Ale tam!.stawy ledwo się ruszały - zdało się, gorzej niż przed snem.Siedzieliponurzy, burkliwi, coś tam gryzli, nawet ich szczęki bolały.Giez nie zwolił ognia sycić, dymobaczą Prusy, przybieżą.Już tam na każdej jedli wszawy Prus siedzi a obziera się, byle dymek -migiem skoczą.Nie pomylą.Surowe ci mięso śmierdzi, ty churlęgo, ty koniojadzie! %7łryj! - znów zręki karmili jeńców, zaraz ich Giez poderwał:- A no! spoczęliście tęgo, pół dnia spalim, a no las rzadki tu, pobiegniem mało-wiele - iwraz ciężkim, podskakującym krokiem gromada ruszyła za nim.Już nie klęli.Znów się przerąbywali przez las, gęstwa tu była a gęstwa, tu Zabój wykręcił nogę,potknąwszy się na pniaku, Markota a Czcibor wzięli go pod pachy, wlekli, zaciął zęby, nie stękał;to samo zdarzyło się wielkiemu Prusowi, całemu w dziobach, tego ubili.Gdy zmrok zapadł,pozwolił im Giez pospać znowu, ale zapowiedział, że wraz zbudzi.I znów całą noc tłukli się wćmie a gąszczu.Rankiem obrócił się Giez do gromady:- Pójdziem do wieczora, ale nie biegiem.Pózniej przez całą noc spoczniem.Wyśpicie siękiej doma.Nie patrzyli już ni na las, ni okolicę.Kiwali się bezmyślnie, jakby im zmęczenia ubyło, szlibez czucia, w południe siedli, by podjeść, Giez upominał ich, by jedli oszczędnie, nie opróżnialisakw: o łowach ani myśleć.A już w nich i głód jął się wzmagać.Gęby paliły, przy każdymstrumieniu albo ple stawali, przerąbywali przeręble, pili w bród.Giez pokrzykiwał:- Pijcie, synkowie, nie żałujcie sobie.Jeno chyżo.chyżo.a niewolnym dajcie.Jeńcy się kładli, czołgali się niezgrabnie, jeden po drugim do przerębli, związanidziesiątkami: jeszcze tyle sił było w wo jach, że śmiali się na ten widok.Znów padło trzechniewolnika, odrąbali trupy od drągów.Spotykali coraz częściej pła a jeziora, przez otwarteprzestrzenie Giez puszczał ich biegiem.Gęby, ręce, ramiona mieli podrapane, posiniaczone przezgałęzie, odzienie podarte na sękach, skórznie okręcone szmatami, byle się nie rozleciały.A no!Pod wieczór wyszli na wzgórze, przed nimi śnieżna polana, słońce mroznie złociło ją, wśrodku trzy checze, dym się snuł przez strzechy - jadło tam gotowano, ogień, mleko; zassało cosik w dołku, oczy zabłysły.Giez rzekł ochrypłym szeptem: - Drużyna! Obejdziem dokoła, a spadniemzrazu.Nie ujdzie nikt, będziem noc tę spali w chatach.Ujdzie chociaż jeden człek, ślad da,będziem znów dyrdać całą noc.Baczcie synkowie.Dziady już to były, nie woje, gdzie im strzymać świeżych i wypoczętych.Dwu mężczyznprzeszło między okami sieci, szyli za nimi z łuków, ręce drżały, nie ubili żadnego.Tyle co się przyogniu pogrzali, nawet bab nie gwałcili.Uwiązali je do drągów w puste miejsca, krzyczące i dzikie.Nie zwolił Giez chat palić; znów - potykając się, padając i wstając - z trudem, z krwią naspękanych wargach, z zapadniętymi oczami ledwo w obrosłych mordach widocznych, powlekli sięw puszczę.Znów im zabiegła drogę gąszczem, wydobyli topory, rąbali.Szli.Jakoś śnieg zaczai padać - przelotny śnieg wiosenny - stróża w Szreńsku dojrzała trzechludzi, kulających się do grodu - jakby w pośpiechu; ale pełzli ci ludzie kiej szkraby.Gdy doszli,zdziwiła się stróża tym strupom ciekącym ropą, okręconym w szmaty.Kazały się wieść dogrododzierżcy, pokazały mu znak księży.Jeden ze strupów zacharczał:- Niedaleko stąd Prusy dościgły wyprawę księżą, wiedzie ją Giez ze Zlizniowego rodu.Domorza doszlim, wiedziem czterdziestu niewolnych.Kiej nie poskoczycie wraz z pomocą, Prusypobiją naszych.Zarazże kaprawymi oczyma patrzyli z wałów, jak setka szczytników szła biegiem ku lasowipo twardym, wiosennym śniegu.W tymże czasie cesarz rzymski Otto wraz z orszakiem wchodzili w otwarte wrotaGniezdna.Zpiew świątków mieszał się z głosem dzwonu. 14 [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl