[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Całe szczęście, że woda tujeszcze nie dotarła. I nigdy nie dotrze, zapewniam pana po raz chyba setny.Zakilka minut będziemy przejeżdżali koło mej wieży.Stamtąd moż-na ogarnąć wzrokiem całą okolicę.Zrozumie pan wówczas, dla-czego Kinsley nie może być zagrożone powodzią w żadnym wy-padku.Wieżą nazwała Juana pagórek, który raczej zasługiwał na mia-no kopca, bo wysokość jego ponad poziom doliny nie przekracza-ła dziesięciu metrów.Był za to bardzo stromy, pokryty na wszyst-kich stokach płaszczem gęstych krzaków, a na samym szczycierosło potężne, rozłożyste drzewo, jak się za chwilę przekonałem,dąb sędziwy, również, jak jego bracia w puszczy, ozdobiony si-wymi brodami zwisającego mchu.Dąb ten wystrzelał z wierz-chołka stożkowatego wzniesienia, przypominając z daleka kierzekszparagu, który także wyrasta z podobnego, acz w miniaturze,kopczyka.Uwiązawszy konie do jakiegoś solidniej wyglądającego krza-ka, zaczęliśmy się wspinać w górę po spadzistym stoku.Spłoszyli-śmy przy tej sposobności kilkanaście węży oraz ich prześladowcę,66 różowego flaminga, który w myśliwskim zapale zapuścił się ażtutaj i zmykał teraz pośpiesznie na moczary. Aadny widok, co?Skinąłem głową potakująco, wgramoliłem się na bardzo niskikonar dębu i patrzałem w dal.Poza mną, w odległości może dwu-stu kroków, wznosiła się ciemna ściana puszczy, którą opuścili-śmy zaledwie przed kwadransem.W zachodnim kierunku leżałafarma Allana Barkera; białe i ciemne kostki budynków widać byłojak na dłoni, a w pewnym momencie dostrzegłem nawet czarnypunkcik, sunący od najdłuższego baraku w stronę domu mieszkal-nego; w przyzwoitym odstępie maszerował drugi punkt.Juana,która spojrzała także w kierunku farmy, zawołała od razu. Wujaszek uspokoił Negrów i wraca.Ten z tyłu, to na pewnoDavy; nie śpieszy się, bo wie, że czeka go porządne kazanie.Nie chcąc się narazić na jej kpiny, dopiero na samym końcuzerknąłem w tę stronę, w którą chciałem spojrzeć przede wszyst-kim, to jest na północ.Odetchnąłem z ulgą, widząc, iż nic się tamnie zmieniło.Nad bajorkami przelatywały w misternych zygza-kach długodziobe bekasy, powyżej ciągnęły klucze dzikich ka-czek, a po mokradłach brodziły czaple.Ani śladu spodziewanegozalewu.Może więc Barker miał rację, może puszczone wody Czerwonej Rzeki odpłynęły gdzie indziej lub rozlały się i roz-proszyły w innych stronach wielkiej niziny, może powódz tu rze-czywiście nie dotrze.Juana napomknęła coś, że zrozumiem, czemu się to nie stanie,gdy wejdę na szczyt jej  wieży.Przypomniałem jej te słowa. Czy widzi pan taką długą kresę, biegnącą od zachodu nawschód? Nie, nie tak daleko.Proszę spojrzeć tam, gdzie te krzaki. Aha, tu, widzę.Cóż to za nasyp? To jest wał ochronny, który zbudował mój dziadek, ojciecwuja Allana i mojej matki.Było to w czasie wielkiej powodzi wroku 1876 czy ósmym, kiedy fale Red River rzeczywiście dotarłydo Kinsley i wyrządziły bardzo znaczne szkody.Dziadek się za-wziął wówczas, najął kilkuset bezrobotnych, kazał usypać wał na67 trzy metry wysoki, obsadził go krzakami dla nadania mu spoisto-ści i od tego czasu Kinsley wraz ze swymi plantacjami gwiżdże napowódz.Jako dziecko byłam tutaj raz w czasie wylewu; spacero-waliśmy z wujaszkiem po szczycie wału, patrząc na bezsilnąwściekłość żywiołu, który musiał skapitulować u naszych stóp iwzdłuż nasypu toczył spienione nurty na wschód, w kierunkuMissisipi.Teraz rozumie pan nareszcie, dlaczego ani wuj, ani ja,nie zamierzamy opuścić Kinsley. Uwaga  krzyknąłem  wąż pełza tuż za panią.Proszę gonie nadeptać. Iiii, nie lękam się tego poczciwca.A oto drugi, trzeci, widzipan?Zeskoczyłem z konaru i dla zabawy zaczęliśmy z pomocą szpi-cruty i uciętej witki wypędzać trwożliwe gady, od których roiło siępod każdym krzakiem. Dziwne; tyle razy tu byłam i nigdy nie spotkałam ani jedne-go węża.Jakaż u licha przyczyna tej masowej inwazji? Jaka? Ta sama, która skłoniła jelenia do ucieczki w pięknejharmonii z jaguarem, niedzwiedziami, szczurami i tak dalej, poprostu instynkt samozachowawczy, przeczucie wielkiego niebez-pieczeństwa.Juana skrzywiła się na znak zniecierpliwienia. Powraca pan do starej piosenki.Mówiłam już.Posłyszeliśmy szalony tętent koni gdzieś bardzo blisko.Roz-chyliwszy dwa rosłe krzewy, spostrzegłem ku niemiłemu rozcza-rowaniu, że to nasze wierzchowce urządzały sobie harce, wy-rwawszy z korzeniami krzak, który tak solidnie na oko wyglądał.Przestraszone szelestem taszczonego krzaka, rwały, jak szalone, wkierunku farmy. Aadna perspektywa, mruknąłem. Będziemy musieli wra-cać na piechotę.Dobrze, choć, że niedaleko.Przez chwilę spoglądałem za oddalającymi się końmi, leczwnet co innego zajęło moją uwagę.Podmuch północnego wiatru68 przyniósł z sobą echo znajomego dobrze odgłosu motoru spalino-wego.Hen, w oddali, poza chmarami płynącego w naszą stronęptactwa, wykwitł na szaroniebieskim tle nieba nie poruszającyskrzydłami owad, który szybko rósł w oczach, stał się wielki, jakkoliber, jak wróbel, gołąb i duża mewa.Był to hydroplan.Prze-płynął nad budynkami farmy w Kinsley bardzo nisko, rzucająckilka garści ostrzegawczych ulotek.Nasze wierzchowce, które jużdobiegły do ogrodzenia farmy, przestraszyły się widoku warczącejwściekle maszyny i pomknęły cwałem w stronę puszczy, tą samądrogą, którą szliśmy z Jasperem w towarzystwie Allana Barkera.Obserwując z zaciekawieniem ewolucje samolotu, który wciążjeszcze szybował ponad Kinsley i którego pilot dawał komuś roz-paczliwe znaki, nie zwróciliśmy uwagi na dziwny szum, idący odpółnocy.Dopiero, kiedy hydroplan odpłynął na zachód, kiedyścichło trajkotanie jego motoru, posłyszeliśmy oboje ów niezwy-kły szum, podobny do odgłosu nadciągającej burzy. Boże!.Co to?.Tam, tam.widzi pan?.Spojrzałem we wskazanym przez Juanę kierunku i nie mogłemsię powstrzymać od wydania głośnego okrzyku.Na skraju widnokręgu w stronie północnej poruszała się, jakokiem sięgnąć, olbrzymia żółtawa masa.Wydało mi się w pierw-szej chwili, że patrzę na potworne trzęsienie skorupy ziemskiej.Niesamowite falowanie płaskiej równiny obejmowało coraz więk-sze przestrzenie, zbliżało się do nas z zatrważającą szybkością,wysuwając raz tu, raz tam, długie, ruchliwe jęzory, co, nibyprzednie straże, przebiegały i oczyszczały teren przed nadejściemgigantycznej zaborczej armii.Owe języki przebijały z łatwościąwiększe kępy krzaków, czyniły szerokie wyrwy w polach trzcinycukrowej, czy bawełny, zajmowały w nagłych wypadach wszelkiezagłębienia nizinnego terenu, opasywały napotkane wzniesienia,kopce, pagórki i pierzchały w potyczce z silniejszymi drzewami,pozostawiając te słabe twierdze głównemu korpusowi, który cią-gnął w tyle nieprzerwaną ławą i ścierał na proch wszelkie zapory z69 równą łatwością, z jaką ciężki drogowy walec miażdży kruchyszuter wapienny.Zwycięski pochód zalewu wyglądał z tej odle-głości, jak łupieska wyprawa jakiejś fantastycznej, potworniewielkiej ośmiornicy lądowej, przy czym owe języki odgrywałyrolę morderczych macek polipów.Juana ocknęła się niebawem z pierwszego wrażenia [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl