[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Piotr machnął wesoło ręką i zniknął.Bardzo był znużony, gdyż przez trzy dni pobytu w 63porcie ciężko pracował ze wszystkimi, więc wolał być teraz sam, aby wyłowić spojrzeniemwszystko godne uwagi; będzie musiał przecież zdać ze wszystkiego sprawę kapitanowi wGdyni i czytać ze swojej pamięci jak z książki.Począł tedy wałęsać się po wielkich, wysokichsalonach dworca pełnego ruchu i gwaru.Deszcz lał uparcie, więc nie było po co wychodzićna ulice, na które padał już mrok wczesnego jesiennego zmierzchu; Piotr postanowił zresztączekać tu na Wójcika, zrozumiał bowiem z jego gestów  słów bowiem nie dosłyszał  żewróci tu po niego.Lepiej zresztą będzie wracać z Wójcikiem, Piotr bowiem zdawszy się najego doświadczone towarzystwo nie zapamiętał drogi.Zmęczony wałęsaniem się usiadł naławce wśród oczekujących pociągu podróżnych i patrzył.Minęła jedna godzina i druga.Jużdawno zapadł wieczór, jedne pociągi odeszły, zajechały inne, zmienili się podróżni.Co sięstało z Wójcikiem i z tamtymi? Czyżby zle zrozumiał gesty Wójcika? Może ma powracaćsam? Spojrzał na zegar: ósma.O godzinie dziewiątej musi być na statku.Długo wałęsali siępo ulicach, nie zdawał sobie przeto sprawy, jak długo trzeba iść do portu i do tego basenu, wktórym stoi ,,Toruń.Może spytać, ale jak, w jakim języku? Zerwał się z ławki i wyjrzałprzez szerokie drzwi na plac przed dworcem.Plac był pusty i zasnuty dżdżem, w którym, jaktęczowe meduzy, drżały światła latarń.Powrócił do hali dworca i rozejrzał się zafrasowany.Tuż przed nim przechodził powolikrępy, niski człowiek, chwiejąc się na obie strony sposobem marynarzy.Piotr przypomniałsobie, że zauważył go już dawno, a teraz poznał po bliznie, która przeorała mu brew nadprawym okiem.Może i on schronił się tu przed deszczem? Przed chwilą liczny tłum ludziopuścił halę, wezwany do zajmowania miejsc w pociągu; teraz było w niej pusto.Człowiek zblizną spojrzał życzliwie na Piotra i zbliżył się do niego nieśmiało.Zagadał coś po fińsku, naco Piotr odpowiedział przeczącym ruchem głowy; tą samą odpowiedzią zbył pytanie w językuniemieckim, aż mu się twarz rozjaśniła, gdy nieznajomy zapytał po angielsku: Zna pan język angielski? Tak, tak!  zawołał Piotr. Dość dobrze. Ja, jako tako  uśmiechnął się tamten. Widzę, że pan jest niespokojny. Tak. Czemu, jeśli wolno zapytać? Czekam tu na towarzysza.Towarzysz nie przyszedł.Muszę wracać na statek. Pan Francuz? Nie, Polak. Och! Polak.Wiem.Polski statek.Jak?  Toruń.Panie! Którędy idzie się do portu? Daleko, daleko.Długa droga.Ale ma pan szczęście. Czemu? Ja też do portu.Ja mam auto.Powiozę pana.Rozmawiali obaj krótkimi, najprostszymi zdaniami, byle mówić najjaśniej. Dziękuję, bardzo dziękuję  uśmiechnął się Piotr, uszczęśliwiony. Pan skąd?  zapytał uprzejmie nieznajomy. Z Gdyni. To dobrze.Proszę iść.Tędy.Tam auto.Ujął Piotra łagodnie pod rękę i prowadził ku bocznemu wyjściu.Przez ruchomą cienkąszybę deszczu ujrzał Piotr duży zamknięty wóz, dość sfatygowany, z którego deszcz zmyłzaledwie część brudnego nalotu.%7ływo przypomniał mu się straszliwy połamaniec, ford jegoprzyjaciela z Gdyni; uśmiechnął się na to wspomnienie i otworzył drzwi wozu.Nieznajomyuczynił taki ruch, jak gdyby chciał mu pomóc wejść, gdy jednak Piotr stanął na stopniu,uderzył go mocno w plecy, tak że Piotr nie wszedł, lecz wleciał do wozu jak wrzucony siłąworek.Jeszcze nie zdążył pomyśleć, co się z nim stało, gdy jakaś silna ręka chwyciła go icisnęła w kąt, a druga przykrym gwałtownym ruchem zamknęła mu usta.Widział na swojej 64twarzy białą plamę rozłożystej ręki, a kątem oczu jaśniejszą w mroku plamę twarzy.W tejchwili automobil ruszył.To tamten usiadł przy kierownicy.Serce Piotra zaczęło bić z łoskotem; chciał krzyknąć, lecz nie mógł wydobyć głosu.Rój nagłych trzepocących się myśli zaszumiał w jego głowie jak rój much.Niczego nierozumiał, niczego nie mógł pojąć.Kto go wiezie i po co? Czemu ktoś dławi jego usta, a drugąręką trzyma go silnie?Automobil zaczął pędzić szybko, a w pewnej chwili mijana latarnia rozwidniła słabownętrze wozu.Nie było to światło, tylko jego słabiutki, przez deszcze przesiany odblask, leczPiotr ujrzał.Błyskawicznym spojrzeniem, jakim aparat fotograficzny chwyta obraz, dojrzałtwarz; poznał ją ostrym wysiłkiem pamięci; jest to twarz owego olbrzyma, co cisnął w niegonożem, a potem długo i przenikliwie patrzył mu w oczy w porcie.Piotr zwinął się jak sprężyna i cisnął się gwałtownym ruchem; dotąd nie rozumiał tegoporwania, teraz jednak w mgnieniu oka skojarzył je z kapitanem Barenem i to mu dodało sił;poczuł, że go ogarnął płomień gniewu i ten gniew przeciwko jakiejś tajemniczej podłościpchnął go do działania.Udało mu się tym gwałtownym ruchem sprężystego pstrąga wydobyćz uścisku ciężkich łap, które nagle opadły jak wiosła, ale równie nagle zacisnęły się dokołajego szyi.Wielki drab, mrucząc w niezrozumiałym języku, wyciskał z niego życie.Przedoczyma Piotra poczęły wirować czerwone koła, aż wreszcie wszystko uczyniło sięatramentowo czarne.Leżał na podłodze wozu charcząc jak człowiek, który się dusi.Zimne krople deszczu, padające na jego twarz, przywróciły go do przytomności.Zaczął zciężkim i bolesnym trudem przypominać sobie, co się z nim działo.W tej chwili czuł, że 20niosą.Otworzył oczy i dojrzał omdlałym spojrzeniem chwiejący się zarys człowieka, który godzwigał za nogi, drugi podtrzymywał go za ramiona.Było ciemno, a wiatr poruszałgwałtownie lasem kosmatych gałęzi. Niosą mnie przez sosnowy las  pomyślał.Gardło bolało go nieznośnie, tak że z trudem oddychał.Był senny i śmiertelnie znużony.Znowu zamknął oczy, jak gdyby raniła je rozmokła ciemność.Tak się czuł, jak gdyby gonagła i grozna powaliła choroba, wypijająca zachłannie siły z człowieka, a tak był odrętwiałyi zziębnięty, że gdy go rzucono na twardą pryczę, leżał jak nieczuły wór.Zdawało mu się, żektoś daleko, poza nim, gada coś niezrozumiale [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl