[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ubogi człowiek bez mowy musi wiele cierpieć, zwłaszcza jeżeli był pierwej bogatym ipróżnującym; ale ja mogłem już tylko żyć - cierpiąc! Bez tego roztrzaskałbym sobie gło-wę kulą rewolwerową albo o jaki mur.I z początku bardzo myślałem, aby tak zrobić, alepotem zawstydziłem się tego myślenia jak nowej plamy.Uciekłbym tym sposobem od sa-mego siebie, ale wstąpiłbym do grobu tak samo, jak byłem: poplamionym.Kilka lat temu zacząłem słabnąć i opanowała mię ta choroba, z której teraz umieram.Wtedy zapragnąłem strasznie zobaczyć raz jeszcze w życiu swoje rodzinne strony.Niemiałem pieniędzy na drogę, więc trochę pieszo, trochę o głodzie, trochę o zebranym chle-bie dostałem się tutaj i zacząłem najmować się do piłowania drzewa.Ale już nie zdołałemdługo.Nie jestem tak stary, jestem młodszy od twego brata, pani, ale czasem jedno życietyle znaczy, co dziesięć.Bóg dał mi to szczęście, że ciebie zobaczyłem.Nie potrafiłem tego szczęścia znieść pocichu, bo było ono pełne boleści.Za to, że upadłem wtedy przed tobą na ziemię i że krzy-czałem z okropnej trudności powstrzymania się od mowy, której miałem pełne piersi i peł-ne usta.przepraszam!I za to przepraszam, że list ten piszę.Przez wiele dni go piszę, bo tak mi trudno.aleodeślę przed samą śmiercią.Miałem postanowienie, abyś nigdy nie dowiedziała się, co sięze mną stało i kim był niemy tracz.Ale zabrakło mi siły do pozostania na zawsze czarnymw twojej pamięci.Nie mogłem! Boże mój! tyś świadkiem, że tego jednego nie mogłem!Niech ona nie myśli, że po wszystkim, co stało się i gdym ją utracił, piłem szampana i róż-ne tam inne.Pokaż list ten bratu i wstaw się za mną, aby przebaczył!.I ty mi przebacz! Tyle lat przeszło, jestem teraz jak ci prości ludzie, którzy prawie nieumieją pisać.Wszystko stoi mi przed oczyma, jak gdyby wczoraj było.Ten kulig, mojestepowe konie, taki jasny rąbek nieba nad śniegiem.domek leśny.Jeszcze dwa wiersze pisma, prawie zupełnie już nieczytelnego.Kilka słów tylko dopołowy wynurza się z chaosu znaków.Bóg.może.do grobu.z czystą duszą.Jak przez mgłę zobaczyłam pobladłą twarz brata.Silny ten człowiek obu rękoma ściskałgłowę, zbielałymi usty szepcąc:- Boże! Boże! Boże wielki! A potem zawołał:- Chodzmy! Nie! Jedzmy! Prędzej!Jadąc trzymałam na kolanach chudą dziewczynkę, która wskazywała drogę.Wkrótceprzybyliśmy do miejsca, od którego jechanie stało się niepodobnym i puściliśmy się pie-175szo, biegiem spiesznym, w gęstym już zmierzchu, przez labirynt uliczek, podwórek, ruder,płotów, śmietnisk, aż przewodniczka nasza zawołała:- Tu! tu!I we wnętrzu niskiej chałupy zniknęła.Mała izdebka z ciemnymi ścianami i w świetle nędznej lampki, mętnie majaczące po-stacie ludzkie, z których jedna ujrzawszy nas wchodzących, stłumionym głosem rzekła:- Już! Już!W tym nawet siedlisku nędzy można było po uciszonych postaciach i głosach rozpo-znać, że śmierć już tu jest; ktoś milczącym gestem wskazał zamknięte, niskie drzwiczki.Prosiłam brata, aby na chwilę tu pozostał, bo chcę być sama jedna.Otworzyłam niskiedrzwiczki i cicho je za sobą zamknęłam.Tam nie izba już była, lecz nora bez okna, z wil-gotną ziemią zamiast podłogi.I nie lampka już choćby nędzna, lecz gliniany kaganek zżółtym płomykiem nad odrobiną tłuszczu.Dym kaganka szedł w ciemność, a płomyk jegoczerwoną plamą znaczył spróchniałą ścianę.Pod plamą czerwonego światła, grubym okryciem zasłonięte, martwe na niskim legowi-sku wzdymały się kształty człowiecze.Ciężkie, kamienne kształty, z twarzą ginącą wewłosach osypanych popiołem.Oparłam się o niskie odrzwia i stałam zmartwiała jak ten trup.Był niegdyś zielony dzień majowy.Las, młode pędy sośniny, jak pęki świec w kande-labrach, jasne w słonecznym złocie, deszcz jaskrów na murawie, wysoki krzak róży dzi-kiej.Płatki różane padają mi na ręce i suknię - jeden upadł na jego złote włosy i drży jakróżowy motyl.Pierwsze spotkanie nasze.I oto jak spotkaliśmy się po raz ostatni.Umilkła.W głębi pokoju, dotykane dalekim światłem lampy, mętnie majaczą iskry po-złot na książkach i zarysy obrazów na ścianach.Za oknami stoi bezoka noc listopadowa iw czarnym łonie toczy westchnienia coraz głębsze, coraz głuchsze, coraz dalsze.176ZMIER DOMUHałas grubych rozmów, śmiechów, sprzeczek; tłum koni przez różnych ludzi za uzdytrzymanych i bydła, któremu na szyję powrozy zarzucają; tłum chłopów.%7łydów, zagro-dowców, szary, siermiężny, chęcią zysku rozgrzany, rozgadany, rozmachany, oczami spodzmiętych czapek połyskujący.Wśród tłumu, przed rozwartymi wrotami stodoły, stajen,obór, na podścielisku słomy brudnej i zmiętej - kocz stary, kabriolet jeszcze nowy i ładny,parę bryczek, wozy, z których na jednym błękitno pomalowana młocarnia, na innych pługiz połyskującymi lemieszami, brony zębami do góry obrócone, splątane nogi od stołów istołków, grube, czerwone szafy, nadwerężone albo i połamane, bezimienne i bezkształtnesprzęty, narzędzia, graty, rupiecie.To wszystko na wielkim, gładkim dziedzińcu, z któregostrony jednej stoi wysoka gęstwina drzew, prawie pozbawionych liści, z drugiej, za szta-chetami, tu i ówdzie rozwalonymi, leżą pod białym niebem pola brunatne, rozległe, uśpio-ne.Pod gęstwiną drzew, która zasłoną z ciemnych koronek wznosi się nad białym, długimdomem, na głębokim ganku przez cztery grube słupy wspieranym stoi stół z brudnym ka-łamarzem, z trochą szarych papierów, z piórem w atramencie powalanym i ze starymdzwonkiem, którego rączka naśladuje figlarnie wykrzywioną małpkę.Przy stole trzy niezajęte w tej chwili krzesła: z obu stron ganku po sześć okien, niewiele nad ziemią wznie-sionych - wszystkie pozamykane szczelnie, a wewnątrz nagie.Nad gontowym dachem oszerokim u dołu okapie i spiczastym szczycie, na drzewie najwyższym, sterczy przez wiatrzapewne wykrzywione gniazdo bocianie.Drzwi domu staroświeckie, okryte rzezbą naśladującą gęste nabicie gwozdzmi, roztwie-rają się szeroko i kilku ludzi z wielkim stukiem grubego obuwia wynosi z nich sprzęt długii ciężki.Jakby na dane hasło, część tłumu hałasującego dokoła koni, bydła i wozów z po-śpiechem rzuca się ku gankowi.Zapewne panowie urzędnicy skończyli już jeść śniadanie iwnet zaczną prowadzić dalej przerwaną na pół godziny licytację.Konie, bydło, narzędziagospodarskie, graty zawalające oficyny i spichrze już są sprzedane i nabyte; teraz kolej nasprzęty domowe.Ho, ho, ciekawa to rzecz sprzęty takiego starego domu; bardzo starego,bo Joachim ogrodnik, który już ze siedemdziesiąt lat ma, najpewniej opowiada, że zbudo-wano go za młodości jego dziadka [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Ubogi człowiek bez mowy musi wiele cierpieć, zwłaszcza jeżeli był pierwej bogatym ipróżnującym; ale ja mogłem już tylko żyć - cierpiąc! Bez tego roztrzaskałbym sobie gło-wę kulą rewolwerową albo o jaki mur.I z początku bardzo myślałem, aby tak zrobić, alepotem zawstydziłem się tego myślenia jak nowej plamy.Uciekłbym tym sposobem od sa-mego siebie, ale wstąpiłbym do grobu tak samo, jak byłem: poplamionym.Kilka lat temu zacząłem słabnąć i opanowała mię ta choroba, z której teraz umieram.Wtedy zapragnąłem strasznie zobaczyć raz jeszcze w życiu swoje rodzinne strony.Niemiałem pieniędzy na drogę, więc trochę pieszo, trochę o głodzie, trochę o zebranym chle-bie dostałem się tutaj i zacząłem najmować się do piłowania drzewa.Ale już nie zdołałemdługo.Nie jestem tak stary, jestem młodszy od twego brata, pani, ale czasem jedno życietyle znaczy, co dziesięć.Bóg dał mi to szczęście, że ciebie zobaczyłem.Nie potrafiłem tego szczęścia znieść pocichu, bo było ono pełne boleści.Za to, że upadłem wtedy przed tobą na ziemię i że krzy-czałem z okropnej trudności powstrzymania się od mowy, której miałem pełne piersi i peł-ne usta.przepraszam!I za to przepraszam, że list ten piszę.Przez wiele dni go piszę, bo tak mi trudno.aleodeślę przed samą śmiercią.Miałem postanowienie, abyś nigdy nie dowiedziała się, co sięze mną stało i kim był niemy tracz.Ale zabrakło mi siły do pozostania na zawsze czarnymw twojej pamięci.Nie mogłem! Boże mój! tyś świadkiem, że tego jednego nie mogłem!Niech ona nie myśli, że po wszystkim, co stało się i gdym ją utracił, piłem szampana i róż-ne tam inne.Pokaż list ten bratu i wstaw się za mną, aby przebaczył!.I ty mi przebacz! Tyle lat przeszło, jestem teraz jak ci prości ludzie, którzy prawie nieumieją pisać.Wszystko stoi mi przed oczyma, jak gdyby wczoraj było.Ten kulig, mojestepowe konie, taki jasny rąbek nieba nad śniegiem.domek leśny.Jeszcze dwa wiersze pisma, prawie zupełnie już nieczytelnego.Kilka słów tylko dopołowy wynurza się z chaosu znaków.Bóg.może.do grobu.z czystą duszą.Jak przez mgłę zobaczyłam pobladłą twarz brata.Silny ten człowiek obu rękoma ściskałgłowę, zbielałymi usty szepcąc:- Boże! Boże! Boże wielki! A potem zawołał:- Chodzmy! Nie! Jedzmy! Prędzej!Jadąc trzymałam na kolanach chudą dziewczynkę, która wskazywała drogę.Wkrótceprzybyliśmy do miejsca, od którego jechanie stało się niepodobnym i puściliśmy się pie-175szo, biegiem spiesznym, w gęstym już zmierzchu, przez labirynt uliczek, podwórek, ruder,płotów, śmietnisk, aż przewodniczka nasza zawołała:- Tu! tu!I we wnętrzu niskiej chałupy zniknęła.Mała izdebka z ciemnymi ścianami i w świetle nędznej lampki, mętnie majaczące po-stacie ludzkie, z których jedna ujrzawszy nas wchodzących, stłumionym głosem rzekła:- Już! Już!W tym nawet siedlisku nędzy można było po uciszonych postaciach i głosach rozpo-znać, że śmierć już tu jest; ktoś milczącym gestem wskazał zamknięte, niskie drzwiczki.Prosiłam brata, aby na chwilę tu pozostał, bo chcę być sama jedna.Otworzyłam niskiedrzwiczki i cicho je za sobą zamknęłam.Tam nie izba już była, lecz nora bez okna, z wil-gotną ziemią zamiast podłogi.I nie lampka już choćby nędzna, lecz gliniany kaganek zżółtym płomykiem nad odrobiną tłuszczu.Dym kaganka szedł w ciemność, a płomyk jegoczerwoną plamą znaczył spróchniałą ścianę.Pod plamą czerwonego światła, grubym okryciem zasłonięte, martwe na niskim legowi-sku wzdymały się kształty człowiecze.Ciężkie, kamienne kształty, z twarzą ginącą wewłosach osypanych popiołem.Oparłam się o niskie odrzwia i stałam zmartwiała jak ten trup.Był niegdyś zielony dzień majowy.Las, młode pędy sośniny, jak pęki świec w kande-labrach, jasne w słonecznym złocie, deszcz jaskrów na murawie, wysoki krzak róży dzi-kiej.Płatki różane padają mi na ręce i suknię - jeden upadł na jego złote włosy i drży jakróżowy motyl.Pierwsze spotkanie nasze.I oto jak spotkaliśmy się po raz ostatni.Umilkła.W głębi pokoju, dotykane dalekim światłem lampy, mętnie majaczą iskry po-złot na książkach i zarysy obrazów na ścianach.Za oknami stoi bezoka noc listopadowa iw czarnym łonie toczy westchnienia coraz głębsze, coraz głuchsze, coraz dalsze.176ZMIER DOMUHałas grubych rozmów, śmiechów, sprzeczek; tłum koni przez różnych ludzi za uzdytrzymanych i bydła, któremu na szyję powrozy zarzucają; tłum chłopów.%7łydów, zagro-dowców, szary, siermiężny, chęcią zysku rozgrzany, rozgadany, rozmachany, oczami spodzmiętych czapek połyskujący.Wśród tłumu, przed rozwartymi wrotami stodoły, stajen,obór, na podścielisku słomy brudnej i zmiętej - kocz stary, kabriolet jeszcze nowy i ładny,parę bryczek, wozy, z których na jednym błękitno pomalowana młocarnia, na innych pługiz połyskującymi lemieszami, brony zębami do góry obrócone, splątane nogi od stołów istołków, grube, czerwone szafy, nadwerężone albo i połamane, bezimienne i bezkształtnesprzęty, narzędzia, graty, rupiecie.To wszystko na wielkim, gładkim dziedzińcu, z któregostrony jednej stoi wysoka gęstwina drzew, prawie pozbawionych liści, z drugiej, za szta-chetami, tu i ówdzie rozwalonymi, leżą pod białym niebem pola brunatne, rozległe, uśpio-ne.Pod gęstwiną drzew, która zasłoną z ciemnych koronek wznosi się nad białym, długimdomem, na głębokim ganku przez cztery grube słupy wspieranym stoi stół z brudnym ka-łamarzem, z trochą szarych papierów, z piórem w atramencie powalanym i ze starymdzwonkiem, którego rączka naśladuje figlarnie wykrzywioną małpkę.Przy stole trzy niezajęte w tej chwili krzesła: z obu stron ganku po sześć okien, niewiele nad ziemią wznie-sionych - wszystkie pozamykane szczelnie, a wewnątrz nagie.Nad gontowym dachem oszerokim u dołu okapie i spiczastym szczycie, na drzewie najwyższym, sterczy przez wiatrzapewne wykrzywione gniazdo bocianie.Drzwi domu staroświeckie, okryte rzezbą naśladującą gęste nabicie gwozdzmi, roztwie-rają się szeroko i kilku ludzi z wielkim stukiem grubego obuwia wynosi z nich sprzęt długii ciężki.Jakby na dane hasło, część tłumu hałasującego dokoła koni, bydła i wozów z po-śpiechem rzuca się ku gankowi.Zapewne panowie urzędnicy skończyli już jeść śniadanie iwnet zaczną prowadzić dalej przerwaną na pół godziny licytację.Konie, bydło, narzędziagospodarskie, graty zawalające oficyny i spichrze już są sprzedane i nabyte; teraz kolej nasprzęty domowe.Ho, ho, ciekawa to rzecz sprzęty takiego starego domu; bardzo starego,bo Joachim ogrodnik, który już ze siedemdziesiąt lat ma, najpewniej opowiada, że zbudo-wano go za młodości jego dziadka [ Pobierz całość w formacie PDF ]