[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Codawniej było obrzydło; co bawiło i radowało wydawało się samą marnością.Pójdę, bywało, zpługiem i tylko wspominam, co w tamtych złotnych dniach widziałem i słyszałem; twarze różne,postępki, sprzeczki i zdania wspominam i z pamięci swojej umyślnie je wybieram, podobnie jakskąpiec dukaty ze skrzyni wybiera, oglądając je i lubując się nimi.Tak czasem pośród mgływiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestoję o robocie, do której wprzódy chętliwy i zdatnybyłem, zapominając.Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy, bywało, wejdę i patrzę, jakludzie rychło o wszystkim zapominający śpiewają, weselą się, tańczą. Czy oni powariowali? myślę sobie, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, a im więcej oni weselą się, tymwidoczniej przed oczami staje mnie ta polana leśna z tym swoim smętnym pagórkiem i*F e s t y n a, właśc.: festyn uroczystość.Mowa tu o okresie przygotowań do powstania styczniowego.*Z a ć m a (gwar.) zaćmienie.175śniegiem, co na nią w ciemności nocnej białymi płatami pada.Co nowy taniec zagrają, to jazaszepczę: Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie! Co nową pieśnię kto zawiedzie, to jaznów: Wieczne odpoczywanie! Co głośniejszym śmiechem kto wybuchnie, w mojej głowierozlega się: Wieczne odpoczywanie! Na weselących się ręką machnę i do chaty pod śniegiempadającym idę, a w chacie.Chryste!.miejsce po bracie jedynym już i zastygło, żonka jego jużpo drugich weselnych godach, tylko sierotka mały mnie spotyka i tuli się do opiekuna jedynego,który mu na tym świecie pozostał.W drzwiach bokówki ozwał się szelest; Jan stał na progu, plecami o drzwi oparty, zramionami na piersi skrzyżowanymi.W cieniu postać jego rysowała się w liniach prostych iwyniosłych.Cała świetlica pogrążona była w cieniu, bo mała lampa na olchowej komodziestojąca słabe rzucała światło i tylko wąski jej promień spływał na ciemną kapotę Anzelma i napołyskliwe, rozpuszczone włosy Justyny.Po długim milczeniu Anzelm półgłosem i powoli znówmówić zaczął: Każdemu jednakże stworzeniu dany jest zmysł ratowania się i od ostatniej zguby ubiegania.Tak i ja w jednym miejscu ratunek dla siebie postrzegając, do niego się udałem.Nie było mniewtenczas więcej nad lat trzydzieści, nie dziwno tedy, że kochanie tyle prawie dla mnie znaczyło,co życie i szczęście.Widać, że przeznaczonym było, aby wszystkie miody i trucizny z Korczynana mnie ściekły, bo tam mnie objawiły się te widowiska senne, po których pocieszyć się niemogłem, i tam też gwiazda kochania mego zaświeciła.Może niejeden powie, że moja nadziejanierozsądna była i że za wysoko odważyłem się spojrzeć, ale ja tak wtenczas nie myślałem.Wszak już mało nie dwa tysiące lat temu Pan Jezus równość po świecie ogłaszał i dużo o niejgadania w tym samym Korczynie słyszałem.Choć ta panna do pańskiej familii należała, ale jateż od niewolników rodu swego nie wiodłem, a choć ubogi, żonie i dzieciom kawałek chleba daćmogłem, nie gorszy może od tego, który w te czasy niektórzy panowie jadać zaczynali, a może ispokojniejszy, pewniejszy.Do tego, choć z pańskiej familii ona pochodziła, niewielka z niej byłapani.niewielka! Cudze suknie na grzbiecie nosiła, wszystkiego od łaski krewnych wyglądając.Czemużby jej, zdaje się, własnego domu, choć niskiego, i własnej woli przy mężu kochanym ikochającym nie chcieć? Wzajemność zaś wiedziałem, że mam.wiedziałem.Nie na ślepegoprzecież patrzała ona swymi takimi ognistymi oczami i nie głuchemu takie rzeczy niejeden razmówiła, które o wzajemności upewniają.Posunąłem się tedy.i odprawiony zostałem.Niechciała.Nie można nawet powiedzieć, aby jej familia wielkie przeszkody stawiła.Pewno, żebyły tam ze strony krewnych perswazje, może i pośmiewiska, ale od ołtarza nikt by gwałtem jejnie odciągał.Sama nie chciała.I widzieć się ze mną nie chciała, aż ją raz w ogrodziedopilnowałem i za rękę chwyciwszy o przyczyny tego despektu, który mnie od niej spotykał,zapytałem.Powiedziała przyczyny takie, że tylko na nie plunąć było warto.Perswadowaćchciałem i przekonywać, ale wyrwała się mnie i uciekła.Z płaczem ode mnie uciekła.I samadesperowała, a jednakowoż nie chciała.nie chciała.Od tej pory zaczął się najgorszy czas jego życia.Tylko co był świadkiem przerazliwejzawodności ludzkich walk i nadziei, teraz poznał zmienność ludzkiego serca.Wszystko wydałomu się niepewnym, nietrwałym, marnym. Taka mnie ogarnęła zwątpiałość, że wszystko, na co tylko pojrzałem, okazywało mi się wpostaci znikomej mary.Dziś jest, myślałem sobie, a jutro rozwieje się i zniknie.Posłyszałem raz,jak ksiądz w kościele mówił: Z ziemiśmy poszli i w ziemię przemienić się mamy , i te słowanigdy już z głowy mojej nie wychodziły.Gorzej od wszystkiego zwątpiałość ta mnie gniotła, bożadnej już chęci i żadnego zamiaru do serca nie dopuszczała.Kiedy jeszcze cokolwiek robiłem,to tylko o tym biednym sierotce myśląc, żeby przy mnie z głodu nie zdechł, a dla siebie tobymjuż i palcem nie kiwnął, bo ciągle mnie na myśli stało: Na co? dla jakiej przyczyny o marność idoczesność dbać? Przed Bogiem się upokarzałem, ale już tylko o zlitowanie dla nieśmiertelnej176duszy swojej prosząc; o to zaś, co mnie w tym życiu spotka, bynajmniej nie dbałem, pewnymbędąc, że wszystko na zawsze utraciłem, a gdybym znów nabył, zaraz bym znów utracił.Jednak zbyt młodym był może i zbyt proste, zdrowe dotąd życie prowadził, aby w tymzwątpieniu o trwałości i wartości rzeczy ziemskich zastygnąć mógł i zmartwieć.Owszem,tęsknota za lepszymi dniami i żal po ukochanej kobiecie dręczyły go ciągle. Nie zaskórną, ale głęboko w sercu zasadzoną tęskliwość i boleść czułem.Gdyby człowiekmógł łzami do grobu ściec, już bym wtenczas ściekł pewno.Samego siebie lękać się zacząłem,myśląc, że zwariuję albo nieprzyrodzoną śmiercią zginę; bo mi też już gałęzie drzew igłębokości Niemna po głowie chodziły.Wstyd mnie zdejmował, że mocy nijakiej nad sobą miećnie mogłem, i Pana Boga na pomoc wzywałem, i niedobrowolnie łzy ciekły mnie z oczu.Którego dnia dzwignę się już z myśli ponurych i samego siebie nauczam: Siły do kupy ściśnij,na biedę oczy zmruż i rzuć ją pod nogi, a pocieszenia sobie jakiego szukaj, ażeby woli boskiejnie sprzeciwiać się i marnie nie ginąć.Zdaje się, że już i wyperswaduję sobie, desperacjęodpędzę i dzień, drugi jak wszyscy ludzie przeżyję.Nie, do życia ochota nie bierze i choć takpracuję, że aż cały oblewam się potem, najmniejszym czasem o miłych nadziejach utraconych i omarności wszystkiego myślę.Raz już nawet zaswatałem się do panny jednej i sam pojechałemdo niej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Codawniej było obrzydło; co bawiło i radowało wydawało się samą marnością.Pójdę, bywało, zpługiem i tylko wspominam, co w tamtych złotnych dniach widziałem i słyszałem; twarze różne,postępki, sprzeczki i zdania wspominam i z pamięci swojej umyślnie je wybieram, podobnie jakskąpiec dukaty ze skrzyni wybiera, oglądając je i lubując się nimi.Tak czasem pośród mgływiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestoję o robocie, do której wprzódy chętliwy i zdatnybyłem, zapominając.Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy, bywało, wejdę i patrzę, jakludzie rychło o wszystkim zapominający śpiewają, weselą się, tańczą. Czy oni powariowali? myślę sobie, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, a im więcej oni weselą się, tymwidoczniej przed oczami staje mnie ta polana leśna z tym swoim smętnym pagórkiem i*F e s t y n a, właśc.: festyn uroczystość.Mowa tu o okresie przygotowań do powstania styczniowego.*Z a ć m a (gwar.) zaćmienie.175śniegiem, co na nią w ciemności nocnej białymi płatami pada.Co nowy taniec zagrają, to jazaszepczę: Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie! Co nową pieśnię kto zawiedzie, to jaznów: Wieczne odpoczywanie! Co głośniejszym śmiechem kto wybuchnie, w mojej głowierozlega się: Wieczne odpoczywanie! Na weselących się ręką machnę i do chaty pod śniegiempadającym idę, a w chacie.Chryste!.miejsce po bracie jedynym już i zastygło, żonka jego jużpo drugich weselnych godach, tylko sierotka mały mnie spotyka i tuli się do opiekuna jedynego,który mu na tym świecie pozostał.W drzwiach bokówki ozwał się szelest; Jan stał na progu, plecami o drzwi oparty, zramionami na piersi skrzyżowanymi.W cieniu postać jego rysowała się w liniach prostych iwyniosłych.Cała świetlica pogrążona była w cieniu, bo mała lampa na olchowej komodziestojąca słabe rzucała światło i tylko wąski jej promień spływał na ciemną kapotę Anzelma i napołyskliwe, rozpuszczone włosy Justyny.Po długim milczeniu Anzelm półgłosem i powoli znówmówić zaczął: Każdemu jednakże stworzeniu dany jest zmysł ratowania się i od ostatniej zguby ubiegania.Tak i ja w jednym miejscu ratunek dla siebie postrzegając, do niego się udałem.Nie było mniewtenczas więcej nad lat trzydzieści, nie dziwno tedy, że kochanie tyle prawie dla mnie znaczyło,co życie i szczęście.Widać, że przeznaczonym było, aby wszystkie miody i trucizny z Korczynana mnie ściekły, bo tam mnie objawiły się te widowiska senne, po których pocieszyć się niemogłem, i tam też gwiazda kochania mego zaświeciła.Może niejeden powie, że moja nadziejanierozsądna była i że za wysoko odważyłem się spojrzeć, ale ja tak wtenczas nie myślałem.Wszak już mało nie dwa tysiące lat temu Pan Jezus równość po świecie ogłaszał i dużo o niejgadania w tym samym Korczynie słyszałem.Choć ta panna do pańskiej familii należała, ale jateż od niewolników rodu swego nie wiodłem, a choć ubogi, żonie i dzieciom kawałek chleba daćmogłem, nie gorszy może od tego, który w te czasy niektórzy panowie jadać zaczynali, a może ispokojniejszy, pewniejszy.Do tego, choć z pańskiej familii ona pochodziła, niewielka z niej byłapani.niewielka! Cudze suknie na grzbiecie nosiła, wszystkiego od łaski krewnych wyglądając.Czemużby jej, zdaje się, własnego domu, choć niskiego, i własnej woli przy mężu kochanym ikochającym nie chcieć? Wzajemność zaś wiedziałem, że mam.wiedziałem.Nie na ślepegoprzecież patrzała ona swymi takimi ognistymi oczami i nie głuchemu takie rzeczy niejeden razmówiła, które o wzajemności upewniają.Posunąłem się tedy.i odprawiony zostałem.Niechciała.Nie można nawet powiedzieć, aby jej familia wielkie przeszkody stawiła.Pewno, żebyły tam ze strony krewnych perswazje, może i pośmiewiska, ale od ołtarza nikt by gwałtem jejnie odciągał.Sama nie chciała.I widzieć się ze mną nie chciała, aż ją raz w ogrodziedopilnowałem i za rękę chwyciwszy o przyczyny tego despektu, który mnie od niej spotykał,zapytałem.Powiedziała przyczyny takie, że tylko na nie plunąć było warto.Perswadowaćchciałem i przekonywać, ale wyrwała się mnie i uciekła.Z płaczem ode mnie uciekła.I samadesperowała, a jednakowoż nie chciała.nie chciała.Od tej pory zaczął się najgorszy czas jego życia.Tylko co był świadkiem przerazliwejzawodności ludzkich walk i nadziei, teraz poznał zmienność ludzkiego serca.Wszystko wydałomu się niepewnym, nietrwałym, marnym. Taka mnie ogarnęła zwątpiałość, że wszystko, na co tylko pojrzałem, okazywało mi się wpostaci znikomej mary.Dziś jest, myślałem sobie, a jutro rozwieje się i zniknie.Posłyszałem raz,jak ksiądz w kościele mówił: Z ziemiśmy poszli i w ziemię przemienić się mamy , i te słowanigdy już z głowy mojej nie wychodziły.Gorzej od wszystkiego zwątpiałość ta mnie gniotła, bożadnej już chęci i żadnego zamiaru do serca nie dopuszczała.Kiedy jeszcze cokolwiek robiłem,to tylko o tym biednym sierotce myśląc, żeby przy mnie z głodu nie zdechł, a dla siebie tobymjuż i palcem nie kiwnął, bo ciągle mnie na myśli stało: Na co? dla jakiej przyczyny o marność idoczesność dbać? Przed Bogiem się upokarzałem, ale już tylko o zlitowanie dla nieśmiertelnej176duszy swojej prosząc; o to zaś, co mnie w tym życiu spotka, bynajmniej nie dbałem, pewnymbędąc, że wszystko na zawsze utraciłem, a gdybym znów nabył, zaraz bym znów utracił.Jednak zbyt młodym był może i zbyt proste, zdrowe dotąd życie prowadził, aby w tymzwątpieniu o trwałości i wartości rzeczy ziemskich zastygnąć mógł i zmartwieć.Owszem,tęsknota za lepszymi dniami i żal po ukochanej kobiecie dręczyły go ciągle. Nie zaskórną, ale głęboko w sercu zasadzoną tęskliwość i boleść czułem.Gdyby człowiekmógł łzami do grobu ściec, już bym wtenczas ściekł pewno.Samego siebie lękać się zacząłem,myśląc, że zwariuję albo nieprzyrodzoną śmiercią zginę; bo mi też już gałęzie drzew igłębokości Niemna po głowie chodziły.Wstyd mnie zdejmował, że mocy nijakiej nad sobą miećnie mogłem, i Pana Boga na pomoc wzywałem, i niedobrowolnie łzy ciekły mnie z oczu.Którego dnia dzwignę się już z myśli ponurych i samego siebie nauczam: Siły do kupy ściśnij,na biedę oczy zmruż i rzuć ją pod nogi, a pocieszenia sobie jakiego szukaj, ażeby woli boskiejnie sprzeciwiać się i marnie nie ginąć.Zdaje się, że już i wyperswaduję sobie, desperacjęodpędzę i dzień, drugi jak wszyscy ludzie przeżyję.Nie, do życia ochota nie bierze i choć takpracuję, że aż cały oblewam się potem, najmniejszym czasem o miłych nadziejach utraconych i omarności wszystkiego myślę.Raz już nawet zaswatałem się do panny jednej i sam pojechałemdo niej [ Pobierz całość w formacie PDF ]