[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Twierdziła, że nastąpił wybuch.Nie uderzenie i nie kula ognia.Fajerwerki, jakto nazwała.I zawsze o zmierzchu albo nocą.Słońce dopiero co wzniosło się ponad grzbiet na wschodzie, gdy dotarł dotylnego wejścia opuszczonego przedsiębiorstwa Penobscot Power.Phocoena ilekarska MK krótko współistniały w trzewiach tego gmachu.Jego tunele techniczneciągnęły się wzdłuż kręgosłupa wielkiego, podziemnego pasa oceanu o szerokościsześćdziesięciu metrów i długości sto razy większej, wywierconego w litej skale.Wczasach swego poczęcia była to śmiała rekonstrukcja napędu księżycowego,napędzającego pływy w zatoce Fundy, dwieście klików na północ.Teraz była tojedynie ogromna, zatopiona rura ściekowa, a także droga dla łodzi podwodnych, byniezauważenie dostać się w głąb lądu.Rzecz jasna, żadna z tych rzeczy nie była oczywista z tego miejsca.Tutaj byłjedynie osmalony łańcuch, pokryte sadzą prostokąty metalu, które kiedyś głosiłyWSTP WZBRONIONY, a także - pięćdziesiąt metrów w przeciwnym kierunku,gdzie z ziemi wyrastały skały - betonowa paszcza z połamanymi zębami na zboczugrani.Jeden z dwóch paneli przy bramie kołysał się z jękiem na suchej bryzie.Drugiwisiał krzywo, nieruchomy na zardzewiałych zawiasach.Stał tyłem do bramy.Uniósł dłoń i przytrzymał ją w górze.Pamiętał miejsce,które wskazywała lekarka, skorygował swoje ustawienie.Tędy.Zaledwie kilka stopni nad horyzontem.To sugerowało dalekosiężną obserwacjęlub wprost przeciwnie, znacznie bliższą, na niewielkiej wysokości.Lubinprzypominał sobie, że inwersje atmosferyczne były najsilniejsze o zmierzchu lub pozmroku.Z reguły miały grubość zaledwie kilkuset metrów i miały w zwyczajudziałać jak koce, przytrzymując uwolnione cząsteczki przy samej ziemi.Szedł na południe.Tu i tam wciąż migotały płomienie, trawiąc resztkiłatwopalnych materiałów.Od strony wybrzeża nadchodziła poranna bryza.Niosłaze sobą obietnicę niższych temperatur i czystszego powietrza.Teraz jednakwszędzie wciąż zalegał popiół.Lubin wypluł kredową flegmę i parł dalej.Lekarka wraz z granatami wręczyła mu pas.Małe, aerozolowe ładunkiwybuchowe obijały mu się o biodra.Broń stale trzymał w pogotowiu, zroztargnieniem kierując ją w stronę dogodnych celów, pieńków, wypalonychkrzewów i pozostałości po słupkach podtrzymujących ogrodzenie.Nie miał zbytwielkiego wyboru.Wyobraznia podsuwała mu w ich miejsce obrazy kończyn itwarzy.Lubin wyobrażał sobie, że krwawią.Oczywiście, jego świadek bynajmniej nie był chodzącym GPS-em.Jejwskazówki zawierały tak wiele nieprecyzyjnych danych, że próba wzięcia poprawkina prędkość wiatru była równoznaczna z dodaniem kolejnego małego błędu docałego szeregu większych.Chociaż o Lubinie można było powiedzieć wiele, to napewno nie to, że brak mu systematyki.Istniało spore prawdopodobieństwo, że wobecnej chwili znajdował się w odległości kilometra od miejsca wybuchu.Przezkilka minut szedł na wschód, biorąc poprawkę na bryzę.Następnie załadowałpierwszy granat do pistoletu i wystrzelił w niebo.Pocisk pomknął w górę niczym wielkie, żółte jajo i eksplodował chmurąfluorescencyjnego różu o średnicy dwudziestu metrów.Mężczyzna patrzył jak wiatr rozwiewa opar.Pierwsze pasma podążyły zadominującymi prądami powietrznymi, rozciągając chmurę w coś na kształtjajowatej, delikatnej waty cukrowej, z której wyciągnął pojedyncze wstążki.Jednakjuż po kilku chwilach obłok zaczął rozszerzać się na boki, jego cząsteczki składoweinstynktownie zaczęły węszyć w poszukiwaniu skarbu.%7ładnych oczywistych ruchów na wietrze.Na razie jeszcze było na to zawcześnie.Kolejny granat wystrzelił sto metrów po przekątnej pod wiatr od pierwszego.Trzeci - w odległości stu metrów od dwóch pozostałych, ostatni wierzchołekumownego trójkąta równobocznego.Ostatecznie ruszył zygzakiem po wypalonejziemi, wzbijając w powietrze tumany popiołów wszędzie tam, gdzie jeszcze wczorajrosły paprocie i zarośla, klucząc między niekończącymi się skalnymi muldami irozpadlinami.Raz przeskoczył nawet nad osmalonym korytem strumienia, wciążpłynącego wąską strużką, zasilanego jakimś cudownym zródłem z miejsca, któregonie tknęły płomienie miotaczy ognia.W mniej więcej równych odstępach czasuwystrzeliwał w niebo kolejną absurdalną różową chmurę, obserwował jejzachowanie i szedł dalej.Celował w niebo, chcąc wystrzelić ósmy granat, gdy zobaczył, że obłok posiódmym zachowuje się dziwnie.Początkowo przypominał pierzasty cumulus,podobnie jak wszystkie pozostałe.Teraz jednak zaczęły oddzielać się od niegosmugi i pasma, zupełnie jakby szarpane wiatrem.Nie byłoby w tym nic dziwnego,gdyby nie fakt, że wstęgi nie ciągnęły się za bryzą ale w poprzek.Jeszcze jedna chmura, nieco bardziej oddalona i rozproszona, zdawała się łamaćte same zasady.Rozpylone cząsteczki nie płynęły, przynajmniej nie gołym okiem.Raczej dryfowały pod wiatr, w kierunku jakiegoś punktu zbieżnego położonegowzdłuż drogi, którą przebył Lubin, odchylonego około trzydziestu stopni od trasyprzemarszu.Na dodatek traciły wysokość.Ruszył w ślad za nimi.Drobiny w tych chmurach trudno było nazwaćinteligentnymi, nawet naginając ten termin, ale z pewnością wiedziały, co lubią iposiadały sposoby na to, by to zdobyć.Stworzenia te kierowały się węchem i ponadwszystko kochały zapach dwóch rzeczy.Pierwszą stanowiły sygnatury proteinowewydzielane przez szeroki wachlarz bojowych biosprej - tropiły tę woń niczymrekiny, które zwęszyły krew w wodzie, a gdy już natrafiły na tę ambrozję, tarzały sięw niej i zmieniały na poziomie chemicznym [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Twierdziła, że nastąpił wybuch.Nie uderzenie i nie kula ognia.Fajerwerki, jakto nazwała.I zawsze o zmierzchu albo nocą.Słońce dopiero co wzniosło się ponad grzbiet na wschodzie, gdy dotarł dotylnego wejścia opuszczonego przedsiębiorstwa Penobscot Power.Phocoena ilekarska MK krótko współistniały w trzewiach tego gmachu.Jego tunele techniczneciągnęły się wzdłuż kręgosłupa wielkiego, podziemnego pasa oceanu o szerokościsześćdziesięciu metrów i długości sto razy większej, wywierconego w litej skale.Wczasach swego poczęcia była to śmiała rekonstrukcja napędu księżycowego,napędzającego pływy w zatoce Fundy, dwieście klików na północ.Teraz była tojedynie ogromna, zatopiona rura ściekowa, a także droga dla łodzi podwodnych, byniezauważenie dostać się w głąb lądu.Rzecz jasna, żadna z tych rzeczy nie była oczywista z tego miejsca.Tutaj byłjedynie osmalony łańcuch, pokryte sadzą prostokąty metalu, które kiedyś głosiłyWSTP WZBRONIONY, a także - pięćdziesiąt metrów w przeciwnym kierunku,gdzie z ziemi wyrastały skały - betonowa paszcza z połamanymi zębami na zboczugrani.Jeden z dwóch paneli przy bramie kołysał się z jękiem na suchej bryzie.Drugiwisiał krzywo, nieruchomy na zardzewiałych zawiasach.Stał tyłem do bramy.Uniósł dłoń i przytrzymał ją w górze.Pamiętał miejsce,które wskazywała lekarka, skorygował swoje ustawienie.Tędy.Zaledwie kilka stopni nad horyzontem.To sugerowało dalekosiężną obserwacjęlub wprost przeciwnie, znacznie bliższą, na niewielkiej wysokości.Lubinprzypominał sobie, że inwersje atmosferyczne były najsilniejsze o zmierzchu lub pozmroku.Z reguły miały grubość zaledwie kilkuset metrów i miały w zwyczajudziałać jak koce, przytrzymując uwolnione cząsteczki przy samej ziemi.Szedł na południe.Tu i tam wciąż migotały płomienie, trawiąc resztkiłatwopalnych materiałów.Od strony wybrzeża nadchodziła poranna bryza.Niosłaze sobą obietnicę niższych temperatur i czystszego powietrza.Teraz jednakwszędzie wciąż zalegał popiół.Lubin wypluł kredową flegmę i parł dalej.Lekarka wraz z granatami wręczyła mu pas.Małe, aerozolowe ładunkiwybuchowe obijały mu się o biodra.Broń stale trzymał w pogotowiu, zroztargnieniem kierując ją w stronę dogodnych celów, pieńków, wypalonychkrzewów i pozostałości po słupkach podtrzymujących ogrodzenie.Nie miał zbytwielkiego wyboru.Wyobraznia podsuwała mu w ich miejsce obrazy kończyn itwarzy.Lubin wyobrażał sobie, że krwawią.Oczywiście, jego świadek bynajmniej nie był chodzącym GPS-em.Jejwskazówki zawierały tak wiele nieprecyzyjnych danych, że próba wzięcia poprawkina prędkość wiatru była równoznaczna z dodaniem kolejnego małego błędu docałego szeregu większych.Chociaż o Lubinie można było powiedzieć wiele, to napewno nie to, że brak mu systematyki.Istniało spore prawdopodobieństwo, że wobecnej chwili znajdował się w odległości kilometra od miejsca wybuchu.Przezkilka minut szedł na wschód, biorąc poprawkę na bryzę.Następnie załadowałpierwszy granat do pistoletu i wystrzelił w niebo.Pocisk pomknął w górę niczym wielkie, żółte jajo i eksplodował chmurąfluorescencyjnego różu o średnicy dwudziestu metrów.Mężczyzna patrzył jak wiatr rozwiewa opar.Pierwsze pasma podążyły zadominującymi prądami powietrznymi, rozciągając chmurę w coś na kształtjajowatej, delikatnej waty cukrowej, z której wyciągnął pojedyncze wstążki.Jednakjuż po kilku chwilach obłok zaczął rozszerzać się na boki, jego cząsteczki składoweinstynktownie zaczęły węszyć w poszukiwaniu skarbu.%7ładnych oczywistych ruchów na wietrze.Na razie jeszcze było na to zawcześnie.Kolejny granat wystrzelił sto metrów po przekątnej pod wiatr od pierwszego.Trzeci - w odległości stu metrów od dwóch pozostałych, ostatni wierzchołekumownego trójkąta równobocznego.Ostatecznie ruszył zygzakiem po wypalonejziemi, wzbijając w powietrze tumany popiołów wszędzie tam, gdzie jeszcze wczorajrosły paprocie i zarośla, klucząc między niekończącymi się skalnymi muldami irozpadlinami.Raz przeskoczył nawet nad osmalonym korytem strumienia, wciążpłynącego wąską strużką, zasilanego jakimś cudownym zródłem z miejsca, któregonie tknęły płomienie miotaczy ognia.W mniej więcej równych odstępach czasuwystrzeliwał w niebo kolejną absurdalną różową chmurę, obserwował jejzachowanie i szedł dalej.Celował w niebo, chcąc wystrzelić ósmy granat, gdy zobaczył, że obłok posiódmym zachowuje się dziwnie.Początkowo przypominał pierzasty cumulus,podobnie jak wszystkie pozostałe.Teraz jednak zaczęły oddzielać się od niegosmugi i pasma, zupełnie jakby szarpane wiatrem.Nie byłoby w tym nic dziwnego,gdyby nie fakt, że wstęgi nie ciągnęły się za bryzą ale w poprzek.Jeszcze jedna chmura, nieco bardziej oddalona i rozproszona, zdawała się łamaćte same zasady.Rozpylone cząsteczki nie płynęły, przynajmniej nie gołym okiem.Raczej dryfowały pod wiatr, w kierunku jakiegoś punktu zbieżnego położonegowzdłuż drogi, którą przebył Lubin, odchylonego około trzydziestu stopni od trasyprzemarszu.Na dodatek traciły wysokość.Ruszył w ślad za nimi.Drobiny w tych chmurach trudno było nazwaćinteligentnymi, nawet naginając ten termin, ale z pewnością wiedziały, co lubią iposiadały sposoby na to, by to zdobyć.Stworzenia te kierowały się węchem i ponadwszystko kochały zapach dwóch rzeczy.Pierwszą stanowiły sygnatury proteinowewydzielane przez szeroki wachlarz bojowych biosprej - tropiły tę woń niczymrekiny, które zwęszyły krew w wodzie, a gdy już natrafiły na tę ambrozję, tarzały sięw niej i zmieniały na poziomie chemicznym [ Pobierz całość w formacie PDF ]