[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ngili wziął cynowy kubek z ręki Hendrijksa, który nalałmuwody, Ken natomiast sięgnął po słuchawki, założył je i włączył radio.Zacząłpowtarzać sygnał identyfikacyjny samolotu.Potem przestał.Nie słyszałzwykłych trzasków odległych rozmów, lecz martwą ciszę.Wcisnąłguzikii nasłuchiwał wstrzymując oddech.Ale radio milczało.Teraz Hendrijks nałożył słuchawki i powciskał guziki.Po chwiliodłożyłzamarły odbiornik na siedzenie pilota. Daj mi strzelbę rzekł Ken.Pilot odzyskał już zdrowy rozsądek, wiedział, kiedy się sprzeciwiać,a kiedy nie.Wręczył Kenowi niezwykle lekką, niegroznie wyglądającąbroń.Amerykanin wziął ją, kazał Hendrijksowi przymocować z powrotemsamolot,Ngilemu zaś rozłożyć plandekę nad stanowiskiem wykopaliskowym iod-począć.On sam przyniesie im wszystkim jakiś obiad.5en szedł przez wysoką trawę, rozglądając się za skupiskamiKdrzew akacjowych.Akacje, typowe drzewa sawanny, ciernis-te, o płaskich wierzchołkach, dostarczały jedynie wątłego cienia, gdyżliściemiały cienkie jak igły i wyrastające w poziomych pękachprzypominającychkształtem zielone tace wyciągnięte ku słońcu.Mimo to ich cień byłlepszy odostrych bezpośrednich promieni słońca.O tej porze większość antyloppowinna tu odpoczywać, przeżuwając spożytą rano trawę.Ranek byłby dużą lepszą porą na polowanie, ale Ken nie miałwyboru.Wielkie akacje rosły wzdłuż długiej linii odsłoniętych skałek,tworzącychniemal nieprzerwaną kamienną palisadę, która dzieliła porosły trawąteren.Ciągnęła się, jak okiem sięgnąć, dołączając w oddali do ostatnich odnógMau.Ken ruszył w jej stronę, spodziewając się znalezć dujkery, zwierzęta odrobnychkopytach, pozwalających im równie dobrze kłusować po sawannie, copiąć siępo skałach.Polowanie na dujkery w pobliżu skał to dobra strategia.Gdybyspudłował w wysokiej trawie, rozbiegłyby się we wszystkichkierunkach.Przypalisadzie widziałby je na tle skał niczym wielkie skaczące cele.Niepewny krok, jakim się poruszał, uświadomił mu, jak bardzo jestzmęczony i osłabiony z głodu.Dotarł do linii drzew i stwierdził, że pnie akacji są okopcone naczarno.Przetrwały pożar buszu.Dawały niewiele cienia, a jednak dujkery byłytam,rozciągnięte na ziemi niczym rude poduszki ż głowami antylop.Czarnepasy naczołach zwierząt poruszały się łagodnie w górę i w doi w rytm żucia,a spoczywające na ziemi niewielkie, czarne przednie nogi i kopytkarobiływrażenie zbyt delikatnych i kruchych, by zdołały utrzymać ciężarzwierzęcia Kenpostanowił podejść do nich jak najbliżej.Nie chciał tracić kul aninarażać zwierzątna długą agonię po kiepskim strzale.Spojrzały na niego niewinnie i jęłysiępodnosić, ale bez obawy.Uświadomił sobie, że wszystkie tutejszestworzenia nieprzywykły, jak się zdaje, do człowieka, albo też nie odczuwały przednim lęku.Rozleniwiony południowym upałem, zastanawiał się, czy starczymu sił,żeby przenieść zabitego dujkera.Uniósł strzelbę, mierząc dla zabawyw szereg52 ciemnych głów i zwlekając ze strzałem, aż większa liczba zwierzątpodniesiesię i oddali płynnym krokiem ku skałom, w których dostrzegł szeregprzejśćzarosłych rudym głuchym owsem i skrzypem.Powyżej nich skały pięłysięw górę, tworząc nieforemne pierwsze piętro.Teren ten, obfitujący wdoskonałenaturalne kryjówki, stanowiłby raj dla kłusowników.Potknął się, wykręcając na zewnątrz lewą kostkę.Wydał okrzykbólu,a dujkery, zupełnie już zaalarmowane, pobiegły szybciej ku skałom,podczas gdyon biegł za nimi, kulejąc i krzywiąc się, wciąż jednak pewny celnościpierwszegostrzału.W pewnej chwili oparł kolbę o ramię, znieruchomiał, wypalił i.chybił.Ostatnie dujkery zniknęły machając z przerażeniem miotełkamiogonów.Został teraz sam, nie mając w zasięgu żadnego celu.Zachichotał.Czuł się głupio, ale był odprężony.Opadł na kolana,rozmasował puchnącą kostkę, następnie pokuśtykał między skały,przekonany, żezdoła dogonić stadko.' Spojrzał na odciski kopyt i zobaczył, żewybiegają dalekow przód.Przystanął zastanawiając się, czy iść dalej.Im bardziej sięoddali, tymdłużej będzie musiał dzwigać zdobycz do samolotu, kulejąc wskutekurazu kostki.Zawrócił głodny, z przytępioną uwagą i wreszcie rozdrażnionyi znalazł się ponownie pod akacjami.Przyjrzał się śladom, by ocenićszansena napotkanie innej zwierzyny.Zauważył, że niektóre z nich nałożyłysię nawydłużony odcisk jakiejś stopy o głęboko odciśniętej pięcie.Przystanął,zbytzdumiony i zmęczony, żeby czuć się rzeczywiście wstrząśnięty.Odciśnięte palce były długawe, dobrze uformowane.Duży paluchodwiedziony na zewnątrz.Postawił obok obutą stopę i stwierdził, żeodciskjest o połowę krótszy od niej.Rozmiarem przypominał ślad dziecka.Podkażdym innym względem wczesnych hominidów.Cofnął się, nie chcąc go zatrzeć, i nastąpił na inny.Uskoczył w bok,żebyuniknąć zadeptania krótkiego łańcuszka śladów, poprzecinanegowszędzieodciskami kopyt antylop.Poczuł mocniejsze bicie serca, któremu udzieliło się terazpodniecenieumysłu.Zaczął liczyć: raz, dwa, trzy, cztery.Aącznie siedemodcisków stóp,niektóre prawie zatarte przez zwierzęta.Przypadł do ziemi i ostrożnie przyłożył dłoń do jednego ze śladów.Suchypył zapadł się pod dotknięciem, a odciski palców straciły ostrość.Byłyświeże.Zostawiono je parę godzin albo, co najwyżej, parę dni temu.Niemogłybyć starsze, biorąc pod uwagę nieustanne ruchy stad antylop.Te ślady były świeże.Wtedy usłyszał kopyta dudniące jak bębny.Dujkery pędziły wpopłochuz powrotem, pobekując cienko [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Ngili wziął cynowy kubek z ręki Hendrijksa, który nalałmuwody, Ken natomiast sięgnął po słuchawki, założył je i włączył radio.Zacząłpowtarzać sygnał identyfikacyjny samolotu.Potem przestał.Nie słyszałzwykłych trzasków odległych rozmów, lecz martwą ciszę.Wcisnąłguzikii nasłuchiwał wstrzymując oddech.Ale radio milczało.Teraz Hendrijks nałożył słuchawki i powciskał guziki.Po chwiliodłożyłzamarły odbiornik na siedzenie pilota. Daj mi strzelbę rzekł Ken.Pilot odzyskał już zdrowy rozsądek, wiedział, kiedy się sprzeciwiać,a kiedy nie.Wręczył Kenowi niezwykle lekką, niegroznie wyglądającąbroń.Amerykanin wziął ją, kazał Hendrijksowi przymocować z powrotemsamolot,Ngilemu zaś rozłożyć plandekę nad stanowiskiem wykopaliskowym iod-począć.On sam przyniesie im wszystkim jakiś obiad.5en szedł przez wysoką trawę, rozglądając się za skupiskamiKdrzew akacjowych.Akacje, typowe drzewa sawanny, ciernis-te, o płaskich wierzchołkach, dostarczały jedynie wątłego cienia, gdyżliściemiały cienkie jak igły i wyrastające w poziomych pękachprzypominającychkształtem zielone tace wyciągnięte ku słońcu.Mimo to ich cień byłlepszy odostrych bezpośrednich promieni słońca.O tej porze większość antyloppowinna tu odpoczywać, przeżuwając spożytą rano trawę.Ranek byłby dużą lepszą porą na polowanie, ale Ken nie miałwyboru.Wielkie akacje rosły wzdłuż długiej linii odsłoniętych skałek,tworzącychniemal nieprzerwaną kamienną palisadę, która dzieliła porosły trawąteren.Ciągnęła się, jak okiem sięgnąć, dołączając w oddali do ostatnich odnógMau.Ken ruszył w jej stronę, spodziewając się znalezć dujkery, zwierzęta odrobnychkopytach, pozwalających im równie dobrze kłusować po sawannie, copiąć siępo skałach.Polowanie na dujkery w pobliżu skał to dobra strategia.Gdybyspudłował w wysokiej trawie, rozbiegłyby się we wszystkichkierunkach.Przypalisadzie widziałby je na tle skał niczym wielkie skaczące cele.Niepewny krok, jakim się poruszał, uświadomił mu, jak bardzo jestzmęczony i osłabiony z głodu.Dotarł do linii drzew i stwierdził, że pnie akacji są okopcone naczarno.Przetrwały pożar buszu.Dawały niewiele cienia, a jednak dujkery byłytam,rozciągnięte na ziemi niczym rude poduszki ż głowami antylop.Czarnepasy naczołach zwierząt poruszały się łagodnie w górę i w doi w rytm żucia,a spoczywające na ziemi niewielkie, czarne przednie nogi i kopytkarobiływrażenie zbyt delikatnych i kruchych, by zdołały utrzymać ciężarzwierzęcia Kenpostanowił podejść do nich jak najbliżej.Nie chciał tracić kul aninarażać zwierzątna długą agonię po kiepskim strzale.Spojrzały na niego niewinnie i jęłysiępodnosić, ale bez obawy.Uświadomił sobie, że wszystkie tutejszestworzenia nieprzywykły, jak się zdaje, do człowieka, albo też nie odczuwały przednim lęku.Rozleniwiony południowym upałem, zastanawiał się, czy starczymu sił,żeby przenieść zabitego dujkera.Uniósł strzelbę, mierząc dla zabawyw szereg52 ciemnych głów i zwlekając ze strzałem, aż większa liczba zwierzątpodniesiesię i oddali płynnym krokiem ku skałom, w których dostrzegł szeregprzejśćzarosłych rudym głuchym owsem i skrzypem.Powyżej nich skały pięłysięw górę, tworząc nieforemne pierwsze piętro.Teren ten, obfitujący wdoskonałenaturalne kryjówki, stanowiłby raj dla kłusowników.Potknął się, wykręcając na zewnątrz lewą kostkę.Wydał okrzykbólu,a dujkery, zupełnie już zaalarmowane, pobiegły szybciej ku skałom,podczas gdyon biegł za nimi, kulejąc i krzywiąc się, wciąż jednak pewny celnościpierwszegostrzału.W pewnej chwili oparł kolbę o ramię, znieruchomiał, wypalił i.chybił.Ostatnie dujkery zniknęły machając z przerażeniem miotełkamiogonów.Został teraz sam, nie mając w zasięgu żadnego celu.Zachichotał.Czuł się głupio, ale był odprężony.Opadł na kolana,rozmasował puchnącą kostkę, następnie pokuśtykał między skały,przekonany, żezdoła dogonić stadko.' Spojrzał na odciski kopyt i zobaczył, żewybiegają dalekow przód.Przystanął zastanawiając się, czy iść dalej.Im bardziej sięoddali, tymdłużej będzie musiał dzwigać zdobycz do samolotu, kulejąc wskutekurazu kostki.Zawrócił głodny, z przytępioną uwagą i wreszcie rozdrażnionyi znalazł się ponownie pod akacjami.Przyjrzał się śladom, by ocenićszansena napotkanie innej zwierzyny.Zauważył, że niektóre z nich nałożyłysię nawydłużony odcisk jakiejś stopy o głęboko odciśniętej pięcie.Przystanął,zbytzdumiony i zmęczony, żeby czuć się rzeczywiście wstrząśnięty.Odciśnięte palce były długawe, dobrze uformowane.Duży paluchodwiedziony na zewnątrz.Postawił obok obutą stopę i stwierdził, żeodciskjest o połowę krótszy od niej.Rozmiarem przypominał ślad dziecka.Podkażdym innym względem wczesnych hominidów.Cofnął się, nie chcąc go zatrzeć, i nastąpił na inny.Uskoczył w bok,żebyuniknąć zadeptania krótkiego łańcuszka śladów, poprzecinanegowszędzieodciskami kopyt antylop.Poczuł mocniejsze bicie serca, któremu udzieliło się terazpodniecenieumysłu.Zaczął liczyć: raz, dwa, trzy, cztery.Aącznie siedemodcisków stóp,niektóre prawie zatarte przez zwierzęta.Przypadł do ziemi i ostrożnie przyłożył dłoń do jednego ze śladów.Suchypył zapadł się pod dotknięciem, a odciski palców straciły ostrość.Byłyświeże.Zostawiono je parę godzin albo, co najwyżej, parę dni temu.Niemogłybyć starsze, biorąc pod uwagę nieustanne ruchy stad antylop.Te ślady były świeże.Wtedy usłyszał kopyta dudniące jak bębny.Dujkery pędziły wpopłochuz powrotem, pobekując cienko [ Pobierz całość w formacie PDF ]