[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Cicho, cicho - odpowiedział jej mąż.- No co tam masz?- Nie wiem - rzekł Johnny i podniósł przedmiot.Sądził jednak, że wie.Że wiedział już od chwili, gdy się zorientował, iż to nie szczątki nieznanego letniego chrabąszcza.Chociaż żadnego ze znanych mu naboi też nie przypominało.To nie ta kula pozbawiła życia dziewczynę, to wydawało się pewne; byłaby wtedy spłaszczona i odkształcona.Natomiast ta dziwna rzecz nie miała na sobie nawet śladu zadrapania, mimo że została wystrzelona, przeszła przez siatkowe drzwi i strzaskała nogę stolika.- Pokaż mi to - poprosił Brad.Podpełzła do niego żona i zaglądała przez ramię.Marinville położył na jego bladej dłoni czarny stożek długości około siedemnastu centymetrów od czubka, tak ostrego, że mógłby przeciąć skórę, do kolistej podstawy.Oceniał, że w najszerszym miejscu ma on około pięciu centymetrów średnicy.Wykonano go z lanego, czarnego metalu bez żadnych oznakowań.Pod spodem nie miał wybitych koncentrycznych pierścieni, Johnny nie mógł się też doszukać śladów jaśniejszej szczerby zrobionej przez iglicę broni ani nazwy producenta czy oznakowania kalibru.- Ki diabeł? - spytał Brad, spoglądając na Johnny'ego równie zdumiony co on.- Dajcie obejrzeć - rzekła cicho Belinda.- Ojciec zabierał mnie na strzelnicę, jak byłam mała; pomagałam mu przeładowywać.Pokażcie to.Brad podał jej pocisk.Pokręciła metalowym stożkiem w palcach, uniosła go do oczu.Huknął piorun, najgłośniejszy od dobrych kilku minut i cała trójka aż podskoczyła.- Gdzie to znalazłeś? - zapytała Belinda.Johnny wskazał na porcelanowe skorupy pod przekrzywionym stolikiem.- Taak? - Belinda była sceptyczna.- A dlaczego nie rąbnął w ścianę?Teraz, kiedy podniosła tę kwestię, Johnny zdał sobie sprawę, jakie to mądre pytanie.Pocisk przeszedł przez drzwi i kruchą nogę stołową; czemu więc nie doleciał do ściany i nie wybił w niej dziury?- W życiu nie widziałam takiego naboju - rzekła Belinda.- Nie znam wszystkich, jakie istnieją, fakt, ale mogę wam powiedzieć, że to nie jest kula ani z pistoletu, ani z karabinu, ani ze strzelby.- Ale oni właśnie mieli strzelby - zaoponował Johnny.- Dwururki.Jesteś pewna, że nie.- Nawet nie wiadomo, jak to wystrzelili - przerwała mu.- Nie ma wklęśnięcia pod spodem, to pewne.I jest jakiś taki toporny.Tak mogłoby sobie wyobrażać pocisk dziecko.Wahadłowe drzwi prowadzące do kuchni otworzyły się i huknęły o ścianę.Przestraszyły ich bardziej niż grzmot.Ukazała się Susi Geller.Miała strasznie białą twarz.Wygląda - pomyślał Johnny - najwyżej na jedenaście lat, a nie siedemnaście.- W tym domu obok, u Billingsleya, ktoś krzyczy - oznajmiła.- Chyba kobieta, ale nie wiem.Dzieci się przestraszyły.- W porządku, kochanie - odparła Belinda z absolutnym spokojem, który wprawił Johnny'ego w podziw.- Wracaj teraz do kuchni.Zaraz też tam przyjdziemy.- Gdzie jest Debbie? - zapytała Susi.Widok na ganek przesłaniały jej miłosiernie potężne ciała Josephsonów.- Poszła do tamtego domu? Zdawało mi się, że biegnie tuż za mną.- Przerwała nagle.- A może to ona tak krzyczy, jak myślicie?- Nie, nie, na pewno nie ona - zapewnił ją Johnny i z przerażeniem odkrył, że znów jest o włos od parsknięcia śmiechem.- Idź już, Suze.Dziewczyna wróciła do kuchni, zamykając za sobą drzwi.Trójka dorosłych popatrzyła przez chwilę po sobie rozgorączkowanym wzrokiem konspiratorów.Nikt nic nie powiedział.Belinda oddała niezgrabny czarny stożek Johnny'emu i przykucnięta poczłapała do kuchennych drzwi niczym kaczka.Za nią na czworakach pospieszył Brad.Johnny przyglądał się jeszcze chwilę nabojowi, myśląc o porównaniu do dziecięcego wyobrażenia pocisku, jakiego użyła kobieta.Miała rację.Odkąd zaczął spisywać przygody Pata Kota-Detektywa, zdążył odbyć mnóstwo spotkań z dziećmi w szkołach podstawowych i obejrzeć sporo rysunków.Były na nich wielkie, wyszczerzone w uśmiechu mamusie i tatusiowie, stojący pod żółtymi kredkowymi słoneczkami, wśród dziwnych zielonych krajobrazów udekorowanych drzewami o równych pniach.Ten przedmiot wyglądał właśnie tak, jakby wypadł z takiego rysunku, cały i nienaruszony, przeniesiony jakoś w rzeczywistość.Brzydki jesteś, mój Kubusiu - odezwał się nagle głos w jego głowie.Kiedy jednak próbował pójść za tym głosem, pochwycić go i zapytać, czy faktycznie coś wie, czy tylko trzaska po próżnicy dziobem, głos umknął.Johnny włożył pocisk do prawej kieszeni spodni, razem z kluczykami do samochodu i ruszył za Josephsonami do kuchni.4Steven Jay Ames, zawodnik skreślony już jakiś czas temu z listy startowej wielkiego ogólnoamerykańskiego biegu z przeszkodami, miał życiową dewizę, która brzmiała:NIE MA PROBLEMU, STARY.Pierwszy semestr na Massachusetts Institute of Technology zaliczył na słabe trójki i to pomimo że w teście zdolności zawodowych nazbierał punktów jak stąd do księżyca - ale, słuchajcie:NIE MA PROBLEMU, STARY.Przeniósł się z inżynierii elektrycznej na inżynierię ogólną, a kiedy jego oceny nadal nie chciały przekroczyć magicznej granicy dwóch punktów, spakował manatki i udał się parę ulic dalej, na Uniwersytet Bostoński, postanawiając zamienić sterylne wnętrza nauk ścisłych na zielone pola Fil.ang.Coleridge, Keats, Hardy, trochę T.S.Eliota."Niechbym był parą wystrzępionych szponów, co szarpią wszechświata podłogi"; "więc okrążajmy kaktus nasz"3 ; frustracje dwudziestego wieku, te sprawy, stary.Na uniwerku szło mu początkowo nieźle, ale na drugim roku oblał wszystko, stając się ofiarą tyleż nocnych sesji brydżowych co piwka i marychy gatunku Panama Red.AleNIE MA PROBLEMU, STARY.Pokręcił się trochę po Cambridge, bywając tu i ówdzie, grając na gitarze i sypiając z panienkami.Gitarzysta był z niego taki sobie, z panienkami szło mu dużo lepiej, aleNIE MA PROBLEMU, STARY,naprawdę.Schował zwyczajnie gitarę do futerału i złapał stopa do Nowego Jorku.Od tamtej pory szarpał już parą swych wystrzępionych szponów robotę w sklepie, okrążał kaktus nasz jako disc jockey w padłej wkrótce heavymetalowej stacji radiowej w Fishkill w stanie Nowy Jork, zaczepił się jako mechanik w innej stacji, był organizatorem koncertów rockowych (sześć dobrych imprez, a potem ten koszmarny odwrót z Providence w środku nocy - do dziś jest tam winien paru ostrym kolesiom koło sześćdziesięciu tysięcy, aleW SUMIE NIE MA PROBLEMU, STARY),był guru chiromancji na deptaku w Wildwood w stanie New Jersey i na koniec technikiem od gitar.To mu jakoś najbardziej podeszło i stał się człowiekiem do wynajęcia na pograniczu Nowego Jorku i Pensylwanii.Lubił stroić i naprawiać gitary, to zajęcie koiło nerwy.Poza tym naprawianie szło mu dużo lepiej niż gra.W tym okresie niemal zupełnie zarzucił skręty i brydża, dzięki czemu życie stało się jeszcze prostsze.Dwa lata temu, gdy mieszkał w Albany, zaprzyjaźnił się z Deke'em Albesonem, właścicielem "Club Smile", niezłego baru przy autostradzie, gdzie niemal co noc można się było nasłuchać bluesa do upojenia.Najpierw zgłosił się do Smile jako wolny strzelec znający się na gitarach, lecz niedługo awansował, gdy facet od konsolety dostał lekkiego zawału.Na początku był to problem, może pierwszy poważny problem w dorosłym życiu Steve'a, ale z jakichś powodów trzymał się tej roboty, pomimo strachu, że coś spieprzy i zostanie zlinczowany przez pijanych kolesiów z gangów motocyklowych [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl