[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wzrok kobiety ostatni raz powędrował po inskrypcji.Jak zwyklezaczęła drżeć, gdy jej oczy zawisły na dacie śmierci Ericka.Siedemnastyczerwca to był zły dzień.W dodatku w tym roku przypadł naponiedziałek.Hedwig miała rację.Takie niedobre dni niosą ze sobąnieszczęście.Erick wprawdzie na koniec mógł jej jeszcze wiele powiedzieć, jednakjedno bolesne pytanie pozostało na zawsze bez odpowiedzi.Nigdy więcejnie dowie się z jego ust, czy wrócił do Kónigsbergu z jej powodu, czytylko ze względu na swoje interesy.Z ciężkim sercem zmówiła jeszczejedno Ojcze nasz w nadziei, że dla duszy Ericka w zaświatach nie będziejuż żadnych złych dni.Powinien tam zostać obdarowany mnóstwemdobrych dni, które do końca rozwiązałyby wszystkie komplikacje jegożycia.Pocieszona wyszła ze świątyni.Na rozległym placu wokół knipawskiej katedry panował nieznośnyupał.Kramarze siedzieli znużeni w swoich dusznych budach i czekali naklientów.Mało która służąca czy pani domu miała jednak odwagę wyjśćna zewnątrz.Warzywa i owoce wyłożone na koszach więdły, zanim dzieńzdążył się skończyć.Zgniły słodkawy zapach przyciągał tysiącekomarów.Nie było ucieczki przed ich uciążliwym bzyczeniem.Napobliskim uniwersytecie dzwony obwieszczały godzinę czwartą popołudniu.Kilka chwil pózniej odezwał się tępo katedralny dzwon.Magdalena przyspieszyła kroku, żeby dotrzeć do rynku.Gęsty szeregotaczających go kamiennych domów zapowiadał chłodny cień.- Szanowna pani Grohnert, poczekajcież! - Nie wiadomo skądpojawiła się nagle wysoka męska postać z twarzą początkowo ukrytą wcieniu.Magdalena cofnęła się.Ten głos rozpoznałaby zawsze i wszędzie,nie wiedziała jednak, czy ma się cieszyć, czy niepokoić.O wiele za częstona próżno przywoływała z pamięci ów melodyjnie donośny dzwięk.Jejpalce powędrowały do szyi, tam, gdzie od śmierci Ericka nosiła bursztynjego kuzyna Englunda.Znalazła go w skromnej spuściznie po Ericku ipotraktowała jako znak ich wiecznego związku.- Helmbrecht, to wy? - powiedziała w końcu.Spojrzenie jejszmaragdowych oczu już zatonęło w ciemnym bursztynie jego tęczówek.W łagodnym świetle popołudnia ciemne cętki przypominałyinkluzje w kamieniu.Wielki nos tak bardzo nie wystawał, równieżbrzydkie blizny na policzkach traciły znaczenie w obliczu blasku, jakimlśniły jego oczy.Zawstydzona, spuściła wzrok.Dopiero przed kilkoma chwilami stałaprzy grobie Ericka, modląc się za jego biedną duszę.Jakaż to niewiernośćz jej strony, chwilę potem zatracać się w spojrzeniu innego mężczyzny.- Wybaczcie moją obcesowość, że zagaduję was pośrodku ulicy.-Helmbrecht łagodnie pociągnął ją do półokrągłej niszy jakiegośprzedproża i zasłonił sobą od strony ulicy.Już chciała się bronić przed tąniestosowną poufałością, gdy usłyszała tętent końskich kopyt.Końprzegalopował niebezpiecznie blisko obok nich.Helmbrecht uchronił jąprzed wypadkiem.Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.-Przejdziemy się kawałek razem? - zaproponował, wskazując kapeluszemna wschód, w kierunku rynku.Skinęła głową.- Opowiedzcie mi, jak mnie znalezliście.Co się z wami w ostatnichmiesiącach działo? Przywiezliście ze sobą moją kuzynkę? Gdzie sąPohlmannowie? - Sama się zdziwiła, jak pospiesznie wyskakiwały z niejpytania.- Wybaczcie, ale czuję się oszołomiona tym, że was tak naglespotykam.Ostatnio miałam wrażenie, że widziałam was na giełdzie.Kilka dni pózniej wydawało mi się, że byliście przy łasztowni obokstatków z Gdańska.Ale zawsze, gdy podchodziłam bliżej, ci, którychbrałam za was, znikali.Nawet tutejsi towarzysze z cechu nie byli mi wstanie udzielić informacji o tym, gdzie przebywacie.Przy czym wszyscyod początku czerwca liczyli na wasze przybycie i byli zmartwieni, że niema żadnych wieści o miejscu waszego pobytu.- Z tego zapału wnoszę, że ulotniła się już wasza uraza w stosunku domnie.W przeciwnym razie nie liczylibyście na spotkanie mnie tu wKónigsbergu.- Na jego gładko wygolonej, opalonej słońcem twarzypojawił się uśmiech.Przy tym nie powiedział, czy przebywa w mieście oddłuższego czasu, czy nie.Czuła, jak jej policzki zaczynają płonąć.- O co miałabym jeszcze żywić do was urazę? - skłamała, starając sięmówić obojętnym tonem.Na wspomnienie tego, jak w obliczunieprawdopodobnej zniewagi Adelaide jej nie pomógł, wciąż jeszczedrżała.Jego tchórzostwo trudno było wytłumaczyć tylko misją wToruniu, którą podał jako powód swojego zachowania.Szwedów mógłbyteż spotkać w Toruniu, gdyby przybył wraz z nią i Carlottą w taborze.Amimo wszystko przeważała radość, że widzi go przed sobą zdrowego.- Pohlmannowie nie żyją - przerwał jej myśli ochrypłym głosem.- Co? - pobladła.- A Adelaide? Moja kuzynka? Co z nią? No, mówciewreszcie! - Machinalnie chwyciła go za rękę i potrząsała nią.Unikał jejspojrzenia.Zaniepokojona, lustrowała jego na wpół odwróconą twarz.- Zostaliśmy napadnięci - zaczął po długiej przerwie i patrzył obokniej w dal.- Jeszcze tej samej nocy, kiedy wy wyruszyliście z córką zobozu, napadli nas maruderzy.Nie mieliśmy żadnych szans.Było ichponad dwa razy tyle, ile nas.Kobiety zhańbili w najstraszliwszy sposób,mężczyzn bestialsko zamordowali [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Wzrok kobiety ostatni raz powędrował po inskrypcji.Jak zwyklezaczęła drżeć, gdy jej oczy zawisły na dacie śmierci Ericka.Siedemnastyczerwca to był zły dzień.W dodatku w tym roku przypadł naponiedziałek.Hedwig miała rację.Takie niedobre dni niosą ze sobąnieszczęście.Erick wprawdzie na koniec mógł jej jeszcze wiele powiedzieć, jednakjedno bolesne pytanie pozostało na zawsze bez odpowiedzi.Nigdy więcejnie dowie się z jego ust, czy wrócił do Kónigsbergu z jej powodu, czytylko ze względu na swoje interesy.Z ciężkim sercem zmówiła jeszczejedno Ojcze nasz w nadziei, że dla duszy Ericka w zaświatach nie będziejuż żadnych złych dni.Powinien tam zostać obdarowany mnóstwemdobrych dni, które do końca rozwiązałyby wszystkie komplikacje jegożycia.Pocieszona wyszła ze świątyni.Na rozległym placu wokół knipawskiej katedry panował nieznośnyupał.Kramarze siedzieli znużeni w swoich dusznych budach i czekali naklientów.Mało która służąca czy pani domu miała jednak odwagę wyjśćna zewnątrz.Warzywa i owoce wyłożone na koszach więdły, zanim dzieńzdążył się skończyć.Zgniły słodkawy zapach przyciągał tysiącekomarów.Nie było ucieczki przed ich uciążliwym bzyczeniem.Napobliskim uniwersytecie dzwony obwieszczały godzinę czwartą popołudniu.Kilka chwil pózniej odezwał się tępo katedralny dzwon.Magdalena przyspieszyła kroku, żeby dotrzeć do rynku.Gęsty szeregotaczających go kamiennych domów zapowiadał chłodny cień.- Szanowna pani Grohnert, poczekajcież! - Nie wiadomo skądpojawiła się nagle wysoka męska postać z twarzą początkowo ukrytą wcieniu.Magdalena cofnęła się.Ten głos rozpoznałaby zawsze i wszędzie,nie wiedziała jednak, czy ma się cieszyć, czy niepokoić.O wiele za częstona próżno przywoływała z pamięci ów melodyjnie donośny dzwięk.Jejpalce powędrowały do szyi, tam, gdzie od śmierci Ericka nosiła bursztynjego kuzyna Englunda.Znalazła go w skromnej spuściznie po Ericku ipotraktowała jako znak ich wiecznego związku.- Helmbrecht, to wy? - powiedziała w końcu.Spojrzenie jejszmaragdowych oczu już zatonęło w ciemnym bursztynie jego tęczówek.W łagodnym świetle popołudnia ciemne cętki przypominałyinkluzje w kamieniu.Wielki nos tak bardzo nie wystawał, równieżbrzydkie blizny na policzkach traciły znaczenie w obliczu blasku, jakimlśniły jego oczy.Zawstydzona, spuściła wzrok.Dopiero przed kilkoma chwilami stałaprzy grobie Ericka, modląc się za jego biedną duszę.Jakaż to niewiernośćz jej strony, chwilę potem zatracać się w spojrzeniu innego mężczyzny.- Wybaczcie moją obcesowość, że zagaduję was pośrodku ulicy.-Helmbrecht łagodnie pociągnął ją do półokrągłej niszy jakiegośprzedproża i zasłonił sobą od strony ulicy.Już chciała się bronić przed tąniestosowną poufałością, gdy usłyszała tętent końskich kopyt.Końprzegalopował niebezpiecznie blisko obok nich.Helmbrecht uchronił jąprzed wypadkiem.Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.-Przejdziemy się kawałek razem? - zaproponował, wskazując kapeluszemna wschód, w kierunku rynku.Skinęła głową.- Opowiedzcie mi, jak mnie znalezliście.Co się z wami w ostatnichmiesiącach działo? Przywiezliście ze sobą moją kuzynkę? Gdzie sąPohlmannowie? - Sama się zdziwiła, jak pospiesznie wyskakiwały z niejpytania.- Wybaczcie, ale czuję się oszołomiona tym, że was tak naglespotykam.Ostatnio miałam wrażenie, że widziałam was na giełdzie.Kilka dni pózniej wydawało mi się, że byliście przy łasztowni obokstatków z Gdańska.Ale zawsze, gdy podchodziłam bliżej, ci, którychbrałam za was, znikali.Nawet tutejsi towarzysze z cechu nie byli mi wstanie udzielić informacji o tym, gdzie przebywacie.Przy czym wszyscyod początku czerwca liczyli na wasze przybycie i byli zmartwieni, że niema żadnych wieści o miejscu waszego pobytu.- Z tego zapału wnoszę, że ulotniła się już wasza uraza w stosunku domnie.W przeciwnym razie nie liczylibyście na spotkanie mnie tu wKónigsbergu.- Na jego gładko wygolonej, opalonej słońcem twarzypojawił się uśmiech.Przy tym nie powiedział, czy przebywa w mieście oddłuższego czasu, czy nie.Czuła, jak jej policzki zaczynają płonąć.- O co miałabym jeszcze żywić do was urazę? - skłamała, starając sięmówić obojętnym tonem.Na wspomnienie tego, jak w obliczunieprawdopodobnej zniewagi Adelaide jej nie pomógł, wciąż jeszczedrżała.Jego tchórzostwo trudno było wytłumaczyć tylko misją wToruniu, którą podał jako powód swojego zachowania.Szwedów mógłbyteż spotkać w Toruniu, gdyby przybył wraz z nią i Carlottą w taborze.Amimo wszystko przeważała radość, że widzi go przed sobą zdrowego.- Pohlmannowie nie żyją - przerwał jej myśli ochrypłym głosem.- Co? - pobladła.- A Adelaide? Moja kuzynka? Co z nią? No, mówciewreszcie! - Machinalnie chwyciła go za rękę i potrząsała nią.Unikał jejspojrzenia.Zaniepokojona, lustrowała jego na wpół odwróconą twarz.- Zostaliśmy napadnięci - zaczął po długiej przerwie i patrzył obokniej w dal.- Jeszcze tej samej nocy, kiedy wy wyruszyliście z córką zobozu, napadli nas maruderzy.Nie mieliśmy żadnych szans.Było ichponad dwa razy tyle, ile nas.Kobiety zhańbili w najstraszliwszy sposób,mężczyzn bestialsko zamordowali [ Pobierz całość w formacie PDF ]