[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozmowa trwała i trwała i następne, co usłyszałam, to pukanie dodrzwi łazienki.- Ginnie? Hej, nic ci nie jest?Zasnęłam w wannie i Don się niepokoił.- Co? O.Wszystko w porządku.Musiałam zasnąć.- W wannie?- Nie bądz głupi.Na kiblu.Wytarłam się i wyszłam, oczywiście w szlafroku.Duży Al i Arnie jużsobie poszli, zostawiając Dona w towarzystwie butelki szkockiej, z którejrobił dobry użytek.Był najwyrazniej nieszczęśliwy i uznałam, że opo-wiedzenie mu, jak świetnie ułożyły się moje sprawy, nie jest kwestiąnajwyższej wagi.Gadaliśmy i gadaliśmy i szczegółowo opisał mi wszystkich w 20thoraz ich politykę.Miotał się, widziałam to wyraznie.Lada chwila mógłLRTpęknąć.Cała ta cudowna fasada, cała ta poza i pewność siebie odpadałypłatami, w miarę upływu nocy, odłupywały się, łuszczyły i ciężko byłomu trzymać się jednego tematu.W trakcie sporo dowiedziałam się o Be-nie, o jego pracy w sklepie z pocztówkami, o tym, jakim był świetnymcopywriterem, jaki był naturalny i skazany na sukces.Sprytnie usiłowałam wybadać, co z życiem uczuciowym Bena, z kimchodził, jakie dziewczyny lubił.Niewiele brakowało, żebym przesadziła,kiedy zadzwonił telefon.Bob Stein- man nie żył.Samobójstwo albo wy-padek - na razie nie dało się stwierdzić.Pogrzeb miał być następnegodnia, %7łydzi nie lubili, żeby nieboszczyk za długo czekał.Tej nocy Don nie powiedział już ani słowa.Po prostu siedział na swo-im krześle, a ja siedziałam obok, wypełniając ciszę całą niepotrzebną mą-drością, na jaką mogła się zdobyć siedemnastoletnia uciekinierka z domu.W końcu nakłoniłam go, żeby poszedł spać, pomagając mu dojść do po-koju, układając na łóżku i zdejmując buty.Gadał głupoty.- Polubisz Boba Steinmana.To prawdziwy bohater wojenny.Przestraszyłam się i nie położyłam się spać, trochę tylkopodrzemałam w jego pokoju, podczas gdy on leżał w łóżku, w ciem-nościach, aż do rana.Oczy miał cały czas otwarte.Kiedy zaczęło się rozjaśniać, zajrzałam do kuchni, żeby sprawdzić,czy Don naprawdę zrobił jakieś zakupy.Kupił całą masę bezwartościo-wych śmieci, dokładnie to, co sama bym kupiła, gdyby mnie wpuścić doA&P.Ale znalazły się jakaś kawa i sok, więc kiedy Don wyszedł ze swo-jego pokoju, śniadanie było już w trakcie.Wystroił się w niebieski garnitur, białą koszulę i kasztanowy krawat.- Nie masz przypadkiem kapelusza, co, mała?- Niestety.- Cóż, dadzą mi coś w świątyni.Zjedliśmy w spokoju, ciężar pogawędki wzięłam na siebie.Byłamzmęczona i słabo mi to szło.Potem Don stał się niepokojąco rozmowny,oczy miał czerwone i lśniące od łez, na które nie chciał sobie pozwolić.- Bob był moim ostatnim przyjacielem.Na Ala i Arniego nie mogęliczyć.Oni idą własną drogą.Nie mam zbyt wielu przyjaciół.Nigdy niemiałem.Wszystkich odstraszałem swoją niewyparzoną gębą.Virginia,dziecko, patrzysz na kawałek, który nie pasuje do tej układanki.Ja tu niepasuję.LRT- Uważam, że się mylisz.- Pójdziesz ze mną?- Na pogrzeb?- Masz coś lepszego do roboty?- Będę musiała zdobyć jakieś ciuchy.- Masz parę godzin.Chodz ze mną.Wszyscy tam będą.Może ktoś cięodkryje.- Jasne.Szkolny kurator.Poszliśmy na pogrzeb.Nie było specjalnie zabawnie.Część odbyła siępo angielsku, część po hebrajsku, ale wszystko razem nie miało żadnegosensu.To znaczy całe to wsadzanie człowieka do skrzyni i chodzenie wprocesji, wzywanie Boga i gadanie, że Bóg wie najlepiej.Jak zwykle pła-kałam, podobnie cała reszta.Na trumnie leżała amerykańska flaga i przy-szła masa wojskowych.A po wszystkim bardzo uroczyście zwinęli flagę idali niedużej kobiecinie, która, jak przypuszczałam, była matką Boba.Przyjęła ją z takim uczuciem, jakby wiedziała, że jeśli będzie flagę co-dziennie podlewać, może z niej wyrosnąć jej syn.Pojęcia nie miałam, cowłaściwie mogłaby z nią zrobić.Co się robi z flagą, którą ci dają, kiedyumiera twój syn? Wywiesza się ją Czwartego Lipca? Wiesza w oknie wdniu jego urodzin? Rzuca na pianino jako dekorację? Albo odkłada nastrych? A jak się nie ma strychu? Może do szuflady? Tak, wkłada się fla-gę do szuflady.To samo można by zrobić z synem, gdyby pozwolili gozatrzymać.Można by go włożyć do szuflady. Witajcie, miło was wi-dzieć.Chcecie zobaczyć mojego syna? E, Morris? - w której szufladzietrzymamy Bobbiego?".Nie pojechaliśmy na cmentarz, który najwyrazniej znajdował się takdaleko na Long Island, że potrzebowalibyśmy paszportów, żeby się tamdostać.Duży Al wyprowadził mnie ze świątyni.Arnie Felsen wyprowa-dził Dona.%7łydzi zdecydowanie wiedzieli, jak się zachować na pogrze-bach.Czułam się bardzo samotna, bardzo apatyczna.Nie żył ktoś, kogoprawie znałam.A ktoś, kogo rozpaczliwie pragnęłam poznać, prawie tambył.Wszystko wydawało się takie zagmatwane.Wsadzili Dona i mnie dotaksówki i odesłali do domu, jakbyśmy byli głuchoniemymi w Afganista-nie.Don się śmiał.- Co cię tak bawi? - zapytałam.LRT- Arnie dostał powołanie.Dziś rano.- To takie zabawne?- Nie.To śmieszne.Wykańczamy Boba i posyłamy Arniego, żeby za-jął jego miejsce.Co jeszcze mogłoby się stać, żeby dopełnić ten grote-skowy dzień?To, co jeszcze mogło się stać, czekało w skrzynce pocztowej.List odBena.Cześć DonPochowaliśmy dziś sierżanta Walkera Deya.W jednostce.Zewszystkimi honorami.Właściwie to nie był nikim specjalnym.Tłu-ścioszek, który tyle pił, że sikał stuprocentowym alkoholem.Dołączyłdo nas na biwaczku w zimnie i do rana zamarzł.Odpowiedzialny zato był Luther Holdoffer, ale to armia stwarza takich Lutherów Hol-dofferów.Tony zabije Holdoffera.To tylko kwestia czasu.A jak nieon, to Johnny i ja.A jak nie my, to Bóg.Jak powiedziałem, sierż.Deyo nie był nikim wyjątkowym.Ale wczoraj żył, a dziś nie.i jaknapisał Arthur Miller Trzeba na to zwrócić uwagę".Pozdrawiam wszystkich.Proszę, przekaż specjalne pozdrowieniaBobowi.Zwiadomość, że siły zbrojne mogą wyprodukować takich lu-dzi, pozwala mi zaakceptować wydarzenia tego zimnego dnia bezpodjęcia próby dezercji na księżyc.O, być znów w Wiedniu Don przeczytał mi ten list na głos.A kiedy go odłożył, stwierdził:- Ginnie, dziecko, świat się kończy.Nie przetrzyma następnego roku.- Powiedział to bez histerii, jako proste stwierdzenie faktu.Nie spierałamsię, bo podejrzewałam, że może mieć rację.Coś potwornego.Nie mo-głam pomóc Donowi.Nie mogłam pomóc Benowi.Sama z trudem sobieradziłam.Następnego dnia, zaraz rano, Don rzucił pracę w 20th.Powiedział mito, kiedy tylko wróciłam z wyprawy po zakupy.- Cóż - zapytałam - masz inną pracę?LRT- Nic.- Czy to mądre?- Nie.Ale konieczne.Nigdy tam nie wrócę.To wyjątkowo słuszneposunięcie.Zgodnie z obietnicą, Don nigdy tam nie wrócił.Wystartowaliśmy w Błękitnym Aniele.Furora! Dwa występy co wie-czór i wszystkie miejsca wyprzedane.Mieliśmy prawdziwą siedmiooso-bową orkiestrę i światła wirujące na pomarańczowo i żółto z taką mocą,że pierwsze stoliki mogły się opalać.Bo tak, byli tam prawdziwi ludzie,niektórzy, owszem, niegrzeczni, ale większość pełna uznania.I brawa.Dostawaliśmy brawa.Nigdy wcześniej tego nie słyszałam - i cóż za roz-kosz mi sprawiały.Tylko kilku naszych wcześniej tańczyło zawodowo ikiedy wyszliśmy się ukłonić po pierwszym numerze, byliśmy tacy nakrę-ceni, że dla obserwatora z boku musieliśmy wyglądać jak świry.W każ-dym razie połknęłam haczyk.To znaczy po prostu to uwielbiałam.Bum,bam, zoka-łoka-czang!Recenzje? Wspaniałe.Prawie wszystkie wspominały o wysokiejblondynce w grupie samych czarnych" [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Rozmowa trwała i trwała i następne, co usłyszałam, to pukanie dodrzwi łazienki.- Ginnie? Hej, nic ci nie jest?Zasnęłam w wannie i Don się niepokoił.- Co? O.Wszystko w porządku.Musiałam zasnąć.- W wannie?- Nie bądz głupi.Na kiblu.Wytarłam się i wyszłam, oczywiście w szlafroku.Duży Al i Arnie jużsobie poszli, zostawiając Dona w towarzystwie butelki szkockiej, z którejrobił dobry użytek.Był najwyrazniej nieszczęśliwy i uznałam, że opo-wiedzenie mu, jak świetnie ułożyły się moje sprawy, nie jest kwestiąnajwyższej wagi.Gadaliśmy i gadaliśmy i szczegółowo opisał mi wszystkich w 20thoraz ich politykę.Miotał się, widziałam to wyraznie.Lada chwila mógłLRTpęknąć.Cała ta cudowna fasada, cała ta poza i pewność siebie odpadałypłatami, w miarę upływu nocy, odłupywały się, łuszczyły i ciężko byłomu trzymać się jednego tematu.W trakcie sporo dowiedziałam się o Be-nie, o jego pracy w sklepie z pocztówkami, o tym, jakim był świetnymcopywriterem, jaki był naturalny i skazany na sukces.Sprytnie usiłowałam wybadać, co z życiem uczuciowym Bena, z kimchodził, jakie dziewczyny lubił.Niewiele brakowało, żebym przesadziła,kiedy zadzwonił telefon.Bob Stein- man nie żył.Samobójstwo albo wy-padek - na razie nie dało się stwierdzić.Pogrzeb miał być następnegodnia, %7łydzi nie lubili, żeby nieboszczyk za długo czekał.Tej nocy Don nie powiedział już ani słowa.Po prostu siedział na swo-im krześle, a ja siedziałam obok, wypełniając ciszę całą niepotrzebną mą-drością, na jaką mogła się zdobyć siedemnastoletnia uciekinierka z domu.W końcu nakłoniłam go, żeby poszedł spać, pomagając mu dojść do po-koju, układając na łóżku i zdejmując buty.Gadał głupoty.- Polubisz Boba Steinmana.To prawdziwy bohater wojenny.Przestraszyłam się i nie położyłam się spać, trochę tylkopodrzemałam w jego pokoju, podczas gdy on leżał w łóżku, w ciem-nościach, aż do rana.Oczy miał cały czas otwarte.Kiedy zaczęło się rozjaśniać, zajrzałam do kuchni, żeby sprawdzić,czy Don naprawdę zrobił jakieś zakupy.Kupił całą masę bezwartościo-wych śmieci, dokładnie to, co sama bym kupiła, gdyby mnie wpuścić doA&P.Ale znalazły się jakaś kawa i sok, więc kiedy Don wyszedł ze swo-jego pokoju, śniadanie było już w trakcie.Wystroił się w niebieski garnitur, białą koszulę i kasztanowy krawat.- Nie masz przypadkiem kapelusza, co, mała?- Niestety.- Cóż, dadzą mi coś w świątyni.Zjedliśmy w spokoju, ciężar pogawędki wzięłam na siebie.Byłamzmęczona i słabo mi to szło.Potem Don stał się niepokojąco rozmowny,oczy miał czerwone i lśniące od łez, na które nie chciał sobie pozwolić.- Bob był moim ostatnim przyjacielem.Na Ala i Arniego nie mogęliczyć.Oni idą własną drogą.Nie mam zbyt wielu przyjaciół.Nigdy niemiałem.Wszystkich odstraszałem swoją niewyparzoną gębą.Virginia,dziecko, patrzysz na kawałek, który nie pasuje do tej układanki.Ja tu niepasuję.LRT- Uważam, że się mylisz.- Pójdziesz ze mną?- Na pogrzeb?- Masz coś lepszego do roboty?- Będę musiała zdobyć jakieś ciuchy.- Masz parę godzin.Chodz ze mną.Wszyscy tam będą.Może ktoś cięodkryje.- Jasne.Szkolny kurator.Poszliśmy na pogrzeb.Nie było specjalnie zabawnie.Część odbyła siępo angielsku, część po hebrajsku, ale wszystko razem nie miało żadnegosensu.To znaczy całe to wsadzanie człowieka do skrzyni i chodzenie wprocesji, wzywanie Boga i gadanie, że Bóg wie najlepiej.Jak zwykle pła-kałam, podobnie cała reszta.Na trumnie leżała amerykańska flaga i przy-szła masa wojskowych.A po wszystkim bardzo uroczyście zwinęli flagę idali niedużej kobiecinie, która, jak przypuszczałam, była matką Boba.Przyjęła ją z takim uczuciem, jakby wiedziała, że jeśli będzie flagę co-dziennie podlewać, może z niej wyrosnąć jej syn.Pojęcia nie miałam, cowłaściwie mogłaby z nią zrobić.Co się robi z flagą, którą ci dają, kiedyumiera twój syn? Wywiesza się ją Czwartego Lipca? Wiesza w oknie wdniu jego urodzin? Rzuca na pianino jako dekorację? Albo odkłada nastrych? A jak się nie ma strychu? Może do szuflady? Tak, wkłada się fla-gę do szuflady.To samo można by zrobić z synem, gdyby pozwolili gozatrzymać.Można by go włożyć do szuflady. Witajcie, miło was wi-dzieć.Chcecie zobaczyć mojego syna? E, Morris? - w której szufladzietrzymamy Bobbiego?".Nie pojechaliśmy na cmentarz, który najwyrazniej znajdował się takdaleko na Long Island, że potrzebowalibyśmy paszportów, żeby się tamdostać.Duży Al wyprowadził mnie ze świątyni.Arnie Felsen wyprowa-dził Dona.%7łydzi zdecydowanie wiedzieli, jak się zachować na pogrze-bach.Czułam się bardzo samotna, bardzo apatyczna.Nie żył ktoś, kogoprawie znałam.A ktoś, kogo rozpaczliwie pragnęłam poznać, prawie tambył.Wszystko wydawało się takie zagmatwane.Wsadzili Dona i mnie dotaksówki i odesłali do domu, jakbyśmy byli głuchoniemymi w Afganista-nie.Don się śmiał.- Co cię tak bawi? - zapytałam.LRT- Arnie dostał powołanie.Dziś rano.- To takie zabawne?- Nie.To śmieszne.Wykańczamy Boba i posyłamy Arniego, żeby za-jął jego miejsce.Co jeszcze mogłoby się stać, żeby dopełnić ten grote-skowy dzień?To, co jeszcze mogło się stać, czekało w skrzynce pocztowej.List odBena.Cześć DonPochowaliśmy dziś sierżanta Walkera Deya.W jednostce.Zewszystkimi honorami.Właściwie to nie był nikim specjalnym.Tłu-ścioszek, który tyle pił, że sikał stuprocentowym alkoholem.Dołączyłdo nas na biwaczku w zimnie i do rana zamarzł.Odpowiedzialny zato był Luther Holdoffer, ale to armia stwarza takich Lutherów Hol-dofferów.Tony zabije Holdoffera.To tylko kwestia czasu.A jak nieon, to Johnny i ja.A jak nie my, to Bóg.Jak powiedziałem, sierż.Deyo nie był nikim wyjątkowym.Ale wczoraj żył, a dziś nie.i jaknapisał Arthur Miller Trzeba na to zwrócić uwagę".Pozdrawiam wszystkich.Proszę, przekaż specjalne pozdrowieniaBobowi.Zwiadomość, że siły zbrojne mogą wyprodukować takich lu-dzi, pozwala mi zaakceptować wydarzenia tego zimnego dnia bezpodjęcia próby dezercji na księżyc.O, być znów w Wiedniu Don przeczytał mi ten list na głos.A kiedy go odłożył, stwierdził:- Ginnie, dziecko, świat się kończy.Nie przetrzyma następnego roku.- Powiedział to bez histerii, jako proste stwierdzenie faktu.Nie spierałamsię, bo podejrzewałam, że może mieć rację.Coś potwornego.Nie mo-głam pomóc Donowi.Nie mogłam pomóc Benowi.Sama z trudem sobieradziłam.Następnego dnia, zaraz rano, Don rzucił pracę w 20th.Powiedział mito, kiedy tylko wróciłam z wyprawy po zakupy.- Cóż - zapytałam - masz inną pracę?LRT- Nic.- Czy to mądre?- Nie.Ale konieczne.Nigdy tam nie wrócę.To wyjątkowo słuszneposunięcie.Zgodnie z obietnicą, Don nigdy tam nie wrócił.Wystartowaliśmy w Błękitnym Aniele.Furora! Dwa występy co wie-czór i wszystkie miejsca wyprzedane.Mieliśmy prawdziwą siedmiooso-bową orkiestrę i światła wirujące na pomarańczowo i żółto z taką mocą,że pierwsze stoliki mogły się opalać.Bo tak, byli tam prawdziwi ludzie,niektórzy, owszem, niegrzeczni, ale większość pełna uznania.I brawa.Dostawaliśmy brawa.Nigdy wcześniej tego nie słyszałam - i cóż za roz-kosz mi sprawiały.Tylko kilku naszych wcześniej tańczyło zawodowo ikiedy wyszliśmy się ukłonić po pierwszym numerze, byliśmy tacy nakrę-ceni, że dla obserwatora z boku musieliśmy wyglądać jak świry.W każ-dym razie połknęłam haczyk.To znaczy po prostu to uwielbiałam.Bum,bam, zoka-łoka-czang!Recenzje? Wspaniałe.Prawie wszystkie wspominały o wysokiejblondynce w grupie samych czarnych" [ Pobierz całość w formacie PDF ]