[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po­tem ko­cha­li­by­śmy się.Słu­cha­li­by­śmy Ge­ne­sis i Pink Floy­dów z walk­ma­na, któ­ry oj­ciec przy­wiózł mi z Wied­nia.Tak so­bie wy­obra­ża­łem mi­łość: jako słu­cha­nie mu­zy­ki na dwo­je uszu z jed­ne­go walk­ma­na.Nie my­śla­łem o przy­szło­ści, bo wy­da­wa­ła się oczy­wi­sta.Gdy po­zna­łem Ewę, by­łem w ma­tu­ral­nej kla­sie i wy­bie­ra­łem się na me­dy­cy­nę, bo w mo­jej ro­dzi­nie od trzech po­ko­leń męż­czyź­ni byli le­ka­rza­mi, a ko­bie­ty z re­gu­ły wy­cho­dzi­ły za le­ka­rzy, nie li­cząc jed­nej ciot­ki, któ­ra sama zo­sta­ła le­kar­ką.Dziś nie pa­mię­tam, na ile był to mój wy­bór, ale nie ma to żad­ne­go zna­cze­nia, całe ży­cie po­dej­mo­wa­łem złe wy­bo­ry.Tego dnia, gdy po­zna­łem Ewę, po­szli­śmy po lek­cjach na pącz­ki.Nie­da­le­ko li­ceum była mała pry­wat­na cu­kier­nia.Już jej nie ma, ni­cze­go już nie ma.Ku­pi­łem całą tor­bę pącz­ków i ke­fir tru­skaw­ko­wy w spo­żyw­czym, a po­tem je­dli­śmy te lep­kie od lu­kru, tłu­ste ciast­ka na skwe­rze przed szpi­ta­lem po­łoż­ni­czym.Ni­g­dy przed­tem nie wi­dzia­łem, by dziew­czy­na tak ja­dła.Nie ła­ko­mie, ra­czej za­wzię­cie.Od­gry­za­ła wiel­kie ka­wa­ły i ob­li­zy­wa­ła war­gi.Wo­kół ust mia­ła dro­bin­ki lu­kru i mar­mo­la­dy.Pa­trzy­łem za­fa­scy­no­wa­ny i co­raz bar­dziej pod­nie­co­ny.Chcia­łem ca­ło­wać jej po­lu­kro­wa­ne usta, zli­zy­wać czą­stecz­ki ró­ża­nej mar­mo­la­dy.Ostat­nie­go pącz­ka zo­sta­wi­ła dla cie­bie i we­pchnę­ła tut­kę do płó­cien­nej tor­by na ra­mię.„Mam młod­szą sio­strę” po­wie­dzia­ła, „gdy­by nie to, zja­dła­bym jesz­cze jed­ne­go”.Pa­mię­tam tam­tą chwi­lę tak, jak­by zda­rzy­ła się wczo­raj.Tak się mówi, ale wy­my­śli­li to ci, któ­rych pa­mięć jest jak no­tat­ki księ­go­we­go ma­łej, uczci­wej fir­my.Ja do­go­ry­wam tu, z pa­mię­cią oszu­sta, i nie mam po­ję­cia ani mnie nie ob­cho­dzi, co zda­rzy­ło się wczo­raj.Chwi­la sprzed trzy­dzie­stu lat na ław­ce z two­ją sio­strą jest tuż obok i ja tam je­stem.Tam zo­sta­łem.To, co wi­dzisz te­raz, to troll po­grą­żo­ny w zło­ści jak w smo­le.Ze­mści­łem się, ale nie przy­nio­sło mi to ulgi.Mój czas się koń­czy, Ali­cjo.Sie­dzie­li­śmy w peł­nym słoń­cu, tra­wa na skwe­rze była tak zie­lo­na, jak zda­rza się tyl­ko w snach.Ewa z prze­chy­lo­ną gło­wa wy­są­czy­ła ostat­nie kro­ple ke­fi­ru, wy­tar­ła usta brze­giem dło­ni.„Wiesz dla­cze­go tra­wa jest tu taka zie­lo­na?” Po­krę­ci­łem gło­wą.„Bo cho­wa­ją pod nią trup­ki”.„Trup­ki?” „Ze szpi­ta­la.Mar­twe pło­dy i no­wo­rod­ki.W je­sien­ne noce za­ko­pu­ją tu całe ko­sze cia­łek.Nie­któ­re mają dwie gło­wy, czte­ry ręce, skrze­la, po­kry­te są fu­trem”.Mar­twe pło­dy nie mo­gły mnie prze­ra­zić, bo by­łem sy­nem gi­ne­ko­lo­ga i mia­łem za parę lat zo­stać le­ka­rzem, ale chcia­łem zro­zu­mieć sens jej opo­wie­ści.„Dla­cze­go je tu za­ko­pu­ją?” „Bo fa­ce­ci z kre­ma­to­rium sprze­da­ją wę­giel na lewo.Piją” wy­ja­śni­ła, jak­by to była naj­oczy­wist­sza rzecz.„Pod­czas peł­ni księ­ży­ca uno­si się tu se­le­dy­no­wa po­świa­ta.To du­sze tych dzie­ci.Wca­le nie są smut­ne.Cie­szą się, że nie nie żyją.Chciał­byś zo­ba­czyć? Mo­że­my ku­pić wino, i może parę pącz­ków, i cze­kać na tej sa­mej ław­ce.Chy­ba nie bo­isz się du­chów?” Wiem, że mnie spraw­dza­ła.Chcia­ła wie­dzieć, czy się na­da­ję [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl