[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko mój pan może was przed nimi ochronić.Rand z trudem przełknął ślinę. Nie wiemy, o czym mówisz.Zostaw nas w spokoju.Deski w podłodze korytarza zatrzeszczały.Gode nie był sam.Ilu ludzi mógłprzywiezć w dwóch powozach? Przestańcie się wygłupiać, moi młodzi przyjaciele.Wy wiecie.Wiecie bardzodobrze.Wielki Władca Ciemności naznaczył was.Jesteście jego własnością.Zapisano,że kiedy on się obudzi, przyjdą nowi Władcy Strachu, aby go wielbić.Wy musicie donich należeć, bo inaczej nie wysłano by mnie, abym was znalazł.Pomyślcie o tym.Czekawas wieczne życie i władza, o jakiej wam się nie śniło.Jego głos aż ociekał własną żądzą władzy.Rand obejrzał się na okno w chwili, gdy błyskawica oświetliła niebo i omal nie jęknął.Krótki błysk światła ukazał mężczyzn zaczajonych na zewnątrz, ludzi czekającychw deszczu, pilnujących jedynej drogi ucieczki.74 Jestem tym zmęczony obwieścił Gode. Poddacie się memu panu, waszemupanu, albo zostaniecie do tego zmuszeni.To nie będzie dla was przyjemne.WielkiWładca Ciemności rządzi śmiercią i może wybrać, czy da wam życie w śmierci, czyśmierć w życiu.Otwórzcie te drzwi.Tak czy inaczej wasza ucieczka dobiegła końca.Otwórzcie je, nakazuję! Musiał powiedzieć coś jeszcze, bo nagle czyjeś ciężkie ciałorunęło z całym impetem na deski.Drzwi zadrżały, kliny przesunęły się o ułamek cala,posypała się garść rdzy startej o drewno.Drzwi drżały raz za razem, kiedy kolejne ciaławaliły w nie.Kliny czasami tkwiły w miejscu, czasami przesuwały się o trochę i takkawałek po kawałku drzwi nieubłaganie otwierały się. Poddajcie się żądał Gode albo spędzicie całą wieczność żałując, żeście tego nie zrobili! Skoro nie mamy żadnego wyboru. Mat oblizał wargi pod wpływem spojrzeniaRanda.Miał oczy rozbiegane jak borsuk w potrzasku, twarz zbielałą, dyszał, gdy mówił. Możemy powiedzieć tak i potem uciec.Krew i popioły, Rand, nie mamy wyjścia!Randowi wydawało się, że te słowa płyną do niego przez wełnę w uszach. Nie ma wyjścia.W górze rozległ się pomruk pioruna, który zatonął w świście błyskawicy. Trzeba znalezć jakieś wyjście.Gode wołał do nich, żądał, namawiał, szpara w drzwiach powiększyła się o kolejnycal. Wyjście!Zwiatło wypełniło izbę, zamazując pole widzenia, powietrze zaryczało i zadrżałogorącem.Rand poczuł, że coś go unosi i ciska na ścianę.Osunął się bezwładnie, w uszachmu dzwięczało, a każdy włos na jego ciele usiłował stanąć na baczność.Oszołomionypodniósł się chwiejnie.Kolana uginały się pod nim, musiał podeprzeć się ręką o ścianę,żeby utrzymać równowagę.Ze zdumieniem rozejrzał się dookoła.Lampa, przewrócona na brzegu jednej z półek wciąż wiszących na ścianach, jeszczesię paliła, dając światło.Wszystkie beczki i skrzynie, niektóre poczerniałe i dymiące,leżały przewrócone tam, gdzie nimi rzuciło.Okno, łącznie z kratami i częścią ściany,zniknęło, pozostawiając nierówny otwór.Dach zapadł się, a smugi dymu wsiąkaływ deszcz, wokół poszarpanych krawędzi otworu.Drzwi zostały wybite z zawiasówi bokiem przepchnięte przez framugę na korytarz.Przekonany, że to jakieś pijane zwidy, podniósł lampę.Wydało mu się, że najważniejsząrzeczą na świecie jest sprawdzenie, czy się nie zbiła.Nagle stos skrzyń wybrzuszył się i w samym jego środku stanął Mat.Chwiał się,mrugał i obmacywał swoje ciało, jakby nie wierząc, że jeszcze jest cały.Przypatrzył sięRandowi. Rand? Czy to ty? %7łyjesz.Myślałem, że obydwaj. Urwał, zagryzając wargęi trzęsąc się.Rand pojął dopiero po chwili, że się śmieje, doprowadzony niemalże naskraj histerii.75 Co się stało, Mat? Mat? Mat! Co się stało?Mata przeszył jeszcze jeden wstrząs, aż wreszcie znieruchomiał. Piorun, Rand.Patrzyłem na okno, kiedy trafił w kraty.Piorun.Nie znam. Urwał, patrząc zmrużonymi oczyma na przekrzywione drzwi, a jego głos nabrałostrego tonu. Gdzie jest Gode?W ciemnym korytarzu za drzwiami nic się nie poruszało.Po Godem i jegotowarzyszach nie było śladu, choć w tej ciemności mogło się kryć wszystko.Randpojął, że liczy na to, iż nie żyją, ale, choćby ofiarowano mu królestwo, nie miał ochotywystawiać głowy na korytarz, aby się o tym przekonać.W mroku za drzwiami nicsię nie poruszało, lecz pozostali wrogowie byli na górze i wszędzie dookoła.Z piętrakarczmy dochodziły ich okrzyki zamieszania i łomot biegnących stóp. Uciekajmy, póki możemy powiedział Rand.Pośpiesznie powybierał swój dobytek spomiędzy rumowiska, chwycił Mata za ramięi częściowo go ciągnąc, częściowo prowadząc, wyszedł w noc przez otwór ziejącyw murze.Mat, trzymając go za rękę, kuśtykał obok.Wyciągał głowę, usiłując wzrokiemprzebić mrok.Kiedy pierwsze krople deszczu uderzyły Randa w twarz i błyskawica rozszczepiłasię nad karczmą, odruchowo przystanął.Ludzie Godego wciąż tam byli, leżeli zwrócenistopami w stronę otworu.Zalani deszczem wpatrywali się otwartymi oczyma w niebo. Co to jest? spytał Mat. Krew i popioły! Nie widzę własnej, przeklętej ręki. Nic odparł Rand. Szczęście.Zwiatłości.Czy naprawdę?Drżąc ostrożnie poprowadził Mata wokół ciał. To tylko błyskawica.Oprócz błyskawic nie było żadnego światła i kiedy odchodzili chwiejnym krokiemod karczmy, bez przerwy wpadali w wyżłobione koleiny.Mat nieomal wisiał na nim,każdy krok groził upadkiem, lecz dreptali, dyszeli i biegli.Rand obejrzał się raz za siebie.Raz, zanim deszcz nie zgęstniał i przybrał formęogłuszającej zasłony, która przesłoniła widok na Tańczącego furmana.Błyskawicaoświetliła sylwetkę mężczyzny na tyłach karczmy, mężczyzny wygrażającego pięściąalbo im, albo niebu.Czy to był Gode czy Hake? Nie widział, każdy z nich był równie zły.Nastąpiło oberwanie chmury, zalewając ich ścianą wody.Biegli przez noc, na tle burzy,nasłuchując odgłosów pościgu.CZARNY CZEKAWóz o wysokich kołach podskakiwał pod ołowianym niebem na wybojach DrogiCaemlyn.Rand uniósł się ze słomy, by móc wyglądać ponad burtą.Poszło mu terazznacznie lepiej niż przed godziną.Odnosił wrażenie, że jego ręce rozciągają się, zamiastgo podciągnąć, głowa przez chwilę miała wyraznie ochotę gdzieś odpłynąć, jakoś sięjednak udało.Zaczepił łokcie o niskie listewki i wpatrywał się w mijany krajobraz.Słońce, wciąż skryte za ciemnymi chmurami, stało już wysoko na niebie, a wóz wtaczałsię hałaśliwie do następnej wioski, pomiędzy szeregi oplecionych winoroślą domostwz czerwonej cegły.Od Czterech Króli odległości między osadami stawały się corazmniejsze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Tylko mój pan może was przed nimi ochronić.Rand z trudem przełknął ślinę. Nie wiemy, o czym mówisz.Zostaw nas w spokoju.Deski w podłodze korytarza zatrzeszczały.Gode nie był sam.Ilu ludzi mógłprzywiezć w dwóch powozach? Przestańcie się wygłupiać, moi młodzi przyjaciele.Wy wiecie.Wiecie bardzodobrze.Wielki Władca Ciemności naznaczył was.Jesteście jego własnością.Zapisano,że kiedy on się obudzi, przyjdą nowi Władcy Strachu, aby go wielbić.Wy musicie donich należeć, bo inaczej nie wysłano by mnie, abym was znalazł.Pomyślcie o tym.Czekawas wieczne życie i władza, o jakiej wam się nie śniło.Jego głos aż ociekał własną żądzą władzy.Rand obejrzał się na okno w chwili, gdy błyskawica oświetliła niebo i omal nie jęknął.Krótki błysk światła ukazał mężczyzn zaczajonych na zewnątrz, ludzi czekającychw deszczu, pilnujących jedynej drogi ucieczki.74 Jestem tym zmęczony obwieścił Gode. Poddacie się memu panu, waszemupanu, albo zostaniecie do tego zmuszeni.To nie będzie dla was przyjemne.WielkiWładca Ciemności rządzi śmiercią i może wybrać, czy da wam życie w śmierci, czyśmierć w życiu.Otwórzcie te drzwi.Tak czy inaczej wasza ucieczka dobiegła końca.Otwórzcie je, nakazuję! Musiał powiedzieć coś jeszcze, bo nagle czyjeś ciężkie ciałorunęło z całym impetem na deski.Drzwi zadrżały, kliny przesunęły się o ułamek cala,posypała się garść rdzy startej o drewno.Drzwi drżały raz za razem, kiedy kolejne ciaławaliły w nie.Kliny czasami tkwiły w miejscu, czasami przesuwały się o trochę i takkawałek po kawałku drzwi nieubłaganie otwierały się. Poddajcie się żądał Gode albo spędzicie całą wieczność żałując, żeście tego nie zrobili! Skoro nie mamy żadnego wyboru. Mat oblizał wargi pod wpływem spojrzeniaRanda.Miał oczy rozbiegane jak borsuk w potrzasku, twarz zbielałą, dyszał, gdy mówił. Możemy powiedzieć tak i potem uciec.Krew i popioły, Rand, nie mamy wyjścia!Randowi wydawało się, że te słowa płyną do niego przez wełnę w uszach. Nie ma wyjścia.W górze rozległ się pomruk pioruna, który zatonął w świście błyskawicy. Trzeba znalezć jakieś wyjście.Gode wołał do nich, żądał, namawiał, szpara w drzwiach powiększyła się o kolejnycal. Wyjście!Zwiatło wypełniło izbę, zamazując pole widzenia, powietrze zaryczało i zadrżałogorącem.Rand poczuł, że coś go unosi i ciska na ścianę.Osunął się bezwładnie, w uszachmu dzwięczało, a każdy włos na jego ciele usiłował stanąć na baczność.Oszołomionypodniósł się chwiejnie.Kolana uginały się pod nim, musiał podeprzeć się ręką o ścianę,żeby utrzymać równowagę.Ze zdumieniem rozejrzał się dookoła.Lampa, przewrócona na brzegu jednej z półek wciąż wiszących na ścianach, jeszczesię paliła, dając światło.Wszystkie beczki i skrzynie, niektóre poczerniałe i dymiące,leżały przewrócone tam, gdzie nimi rzuciło.Okno, łącznie z kratami i częścią ściany,zniknęło, pozostawiając nierówny otwór.Dach zapadł się, a smugi dymu wsiąkaływ deszcz, wokół poszarpanych krawędzi otworu.Drzwi zostały wybite z zawiasówi bokiem przepchnięte przez framugę na korytarz.Przekonany, że to jakieś pijane zwidy, podniósł lampę.Wydało mu się, że najważniejsząrzeczą na świecie jest sprawdzenie, czy się nie zbiła.Nagle stos skrzyń wybrzuszył się i w samym jego środku stanął Mat.Chwiał się,mrugał i obmacywał swoje ciało, jakby nie wierząc, że jeszcze jest cały.Przypatrzył sięRandowi. Rand? Czy to ty? %7łyjesz.Myślałem, że obydwaj. Urwał, zagryzając wargęi trzęsąc się.Rand pojął dopiero po chwili, że się śmieje, doprowadzony niemalże naskraj histerii.75 Co się stało, Mat? Mat? Mat! Co się stało?Mata przeszył jeszcze jeden wstrząs, aż wreszcie znieruchomiał. Piorun, Rand.Patrzyłem na okno, kiedy trafił w kraty.Piorun.Nie znam. Urwał, patrząc zmrużonymi oczyma na przekrzywione drzwi, a jego głos nabrałostrego tonu. Gdzie jest Gode?W ciemnym korytarzu za drzwiami nic się nie poruszało.Po Godem i jegotowarzyszach nie było śladu, choć w tej ciemności mogło się kryć wszystko.Randpojął, że liczy na to, iż nie żyją, ale, choćby ofiarowano mu królestwo, nie miał ochotywystawiać głowy na korytarz, aby się o tym przekonać.W mroku za drzwiami nicsię nie poruszało, lecz pozostali wrogowie byli na górze i wszędzie dookoła.Z piętrakarczmy dochodziły ich okrzyki zamieszania i łomot biegnących stóp. Uciekajmy, póki możemy powiedział Rand.Pośpiesznie powybierał swój dobytek spomiędzy rumowiska, chwycił Mata za ramięi częściowo go ciągnąc, częściowo prowadząc, wyszedł w noc przez otwór ziejącyw murze.Mat, trzymając go za rękę, kuśtykał obok.Wyciągał głowę, usiłując wzrokiemprzebić mrok.Kiedy pierwsze krople deszczu uderzyły Randa w twarz i błyskawica rozszczepiłasię nad karczmą, odruchowo przystanął.Ludzie Godego wciąż tam byli, leżeli zwrócenistopami w stronę otworu.Zalani deszczem wpatrywali się otwartymi oczyma w niebo. Co to jest? spytał Mat. Krew i popioły! Nie widzę własnej, przeklętej ręki. Nic odparł Rand. Szczęście.Zwiatłości.Czy naprawdę?Drżąc ostrożnie poprowadził Mata wokół ciał. To tylko błyskawica.Oprócz błyskawic nie było żadnego światła i kiedy odchodzili chwiejnym krokiemod karczmy, bez przerwy wpadali w wyżłobione koleiny.Mat nieomal wisiał na nim,każdy krok groził upadkiem, lecz dreptali, dyszeli i biegli.Rand obejrzał się raz za siebie.Raz, zanim deszcz nie zgęstniał i przybrał formęogłuszającej zasłony, która przesłoniła widok na Tańczącego furmana.Błyskawicaoświetliła sylwetkę mężczyzny na tyłach karczmy, mężczyzny wygrażającego pięściąalbo im, albo niebu.Czy to był Gode czy Hake? Nie widział, każdy z nich był równie zły.Nastąpiło oberwanie chmury, zalewając ich ścianą wody.Biegli przez noc, na tle burzy,nasłuchując odgłosów pościgu.CZARNY CZEKAWóz o wysokich kołach podskakiwał pod ołowianym niebem na wybojach DrogiCaemlyn.Rand uniósł się ze słomy, by móc wyglądać ponad burtą.Poszło mu terazznacznie lepiej niż przed godziną.Odnosił wrażenie, że jego ręce rozciągają się, zamiastgo podciągnąć, głowa przez chwilę miała wyraznie ochotę gdzieś odpłynąć, jakoś sięjednak udało.Zaczepił łokcie o niskie listewki i wpatrywał się w mijany krajobraz.Słońce, wciąż skryte za ciemnymi chmurami, stało już wysoko na niebie, a wóz wtaczałsię hałaśliwie do następnej wioski, pomiędzy szeregi oplecionych winoroślą domostwz czerwonej cegły.Od Czterech Króli odległości między osadami stawały się corazmniejsze [ Pobierz całość w formacie PDF ]