[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pewnie zatkał się odpływ z klozetu, mówił.Ja czułam ten smród, szłam jego śladem.Przesuwałam drwa wkominku, szukałam truchełek.Ludmi usiłowała mi pomóc.%7łeby szukać myszy, zrobiła sobiespecjalnie kij z grubego konara i za każdym razem zawiązywała nawłosach czerwoną chusteczkę.Spędzałyśmy tak całe godziny, przetrząsając piwnicę, ogród ischowek.Niekiedy sądziłam, że ta wrażliwość na złe zapachy to winadręczących mnie mdłości, i jadłam kiwi, żeby mi przeszło.Może tobyła pozostałość po ciąży.A może czerwone karaluchy wypełzałynocą do kuchni i przechadzały się między okruchami na blatach, apotem biegły jak szalone schować się za lodówkę i za zmywarkę donaczyń.W dzień znikały, jak za sprawą czarów, nie pozostawiającżadnych śladów.Rozpyliłam znowu cytrynowy środek owadobójczy, ale nic sięnie zdarzyło.Kupiłam sobie dwa kremy, jeden na dzień i jeden na noc.Czasami czułam się nawet piękna.Piazza Dante, via Dusmet, piazza Stesicoro.Nie, to ta, którabiegnie do góry.Mój mąż dawał lekcje Dziewczynce.Lekcjetopografii miejskiej i politycznej, nazwy ulic i trasy autobusów.Nakanapie, na ławce w ogrodzie, w kuchni.Nigdy jeszcze niewidziałam, żeby wykazywał tyle cierpliwości.Kreślił jej mapy i robiłrysunki, i mówił cicho, nawet w czasie wiadomości w telewizji,tłumacząc, co znaczą bomby na Bliskim Wschodzie.Słuchała z uwagą, mrużąc niebieskie migdałowe oczy.Pochrząkiwała jak niecierpliwe dziecko albo pomrukiwała,przestraszona komplikacjami na świecie, gryząc kosmyk włosów, ztym dziwnym uśmiechem, który znikał i powracał.Tak jak i ona sama.Nigdy nie było jej tam, gdzie powinna być.A kiedy ją wołałam, wyłaniała się skądś, daleko od miejsca, wktórym była wcześniej, albo nie odpowiadała, znikała.Biegałabezszelestnie, nie robiąc hałasu.Jesień wciąż zdawała się odległa, był już listopad, ale wciążpanował upał i Ludmi chodziła w krótkich spodenkach,odsłaniających nogi pokryte jasnymi włoskami.Gryzła paznokcie,wargi, włosy, jej zmysłowe usta zawsze były w ruchu.Na szybach i na balkonach znowu rozpełzły się gałęzieobciążone liśćmi, zabierały niemal całe światło.Dom pogrążył się w dziwnym półcieniu, który odbierał ciężar idzwięk nawet rzeczom, słowom, i owijał nas wszystkich jakby gęstą,wełnistą siecią.Nasze kroki cichły w ciemności.Przedmioty spadały, nie robiąchałasu, wręcz przeciwnie, zaplątywały się w sieć pomiędzy słowami,nieme i zawieszone w powietrzu.Także zdania urywały się, apytania nie zyskiwały odpowiedzi.Nie widzisz tych wszystkich pajęczyn?, pytałamzniecierpliwiona Ludmiłę.Pod nogami stołów, w kątach pokojów,pod krzesłami.Ona potrząsała końskim ogonem, uzbrajała się wmiotłę, trzepała, odkurzała.Mówiła, że pająki zadomawiają się wjeden dzień, nie zdąży się ich wymieść, a już wracają, jeszczebardziej uparte.Uwikłani w ciemność, czekaliśmy na jakąkolwiek jesień, żebysię nami zaopiekowała.Być może właśnie z powodu tego półmroku Ludmi spała ispała.Zastawałam ją na kanapie albo w jej pokoju na łóżku, spałagrzecznie i niewinnie jak dziecko.Kiedy budziła się z tych dziwnychdrzemek, pytała, jaki to dzień, a jej głos był cichy i tęskny, włosyjeszcze jaśniejsze i lekkie jak piórko.Może to ona, mówiłam sobie, zaraziła nas monotonną iniespójną mową kogoś, kto używa nie swojego języka.Być może byłto wirus, który atakował słowa.Także mój mąż zadawał pytania, które nie wymagałyodpowiedzi, bo nie brzmiały odpowiednio, a Ludmi mówiła: jestemzadowolona?, lubicie mnie?, zupełnie bez powodu stawiając znakzapytania.Być może dlatego, gdy schodziłam nocą do kuchni,znajdowałam czasami fragmenty słów zawieszone jak kikuty wpowietrzu albo na klamce, albo na oparciu kanapy.Znikały, gdytylko się zbliżyłam.Wytężałam słuch na szepty, ale wtedy milkły,widziałam tylko bezładne cienie na ścianach.Mój mąż wyjaśniał mechanizm erupcji wulkanu i rysowałwyspę.Ja krążyłam po domu, szukając gazety, a potem okularów.W końcu siadałam przed nimi i patrzyłam na miękkie ibursztynowe nogi Ludmiły na kanapie, skryte częściowo pod mapąEtny.Właśnie wtedy zrozumiałam wreszcie jej sekret.Tajemnicęasymetrii [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Pewnie zatkał się odpływ z klozetu, mówił.Ja czułam ten smród, szłam jego śladem.Przesuwałam drwa wkominku, szukałam truchełek.Ludmi usiłowała mi pomóc.%7łeby szukać myszy, zrobiła sobiespecjalnie kij z grubego konara i za każdym razem zawiązywała nawłosach czerwoną chusteczkę.Spędzałyśmy tak całe godziny, przetrząsając piwnicę, ogród ischowek.Niekiedy sądziłam, że ta wrażliwość na złe zapachy to winadręczących mnie mdłości, i jadłam kiwi, żeby mi przeszło.Może tobyła pozostałość po ciąży.A może czerwone karaluchy wypełzałynocą do kuchni i przechadzały się między okruchami na blatach, apotem biegły jak szalone schować się za lodówkę i za zmywarkę donaczyń.W dzień znikały, jak za sprawą czarów, nie pozostawiającżadnych śladów.Rozpyliłam znowu cytrynowy środek owadobójczy, ale nic sięnie zdarzyło.Kupiłam sobie dwa kremy, jeden na dzień i jeden na noc.Czasami czułam się nawet piękna.Piazza Dante, via Dusmet, piazza Stesicoro.Nie, to ta, którabiegnie do góry.Mój mąż dawał lekcje Dziewczynce.Lekcjetopografii miejskiej i politycznej, nazwy ulic i trasy autobusów.Nakanapie, na ławce w ogrodzie, w kuchni.Nigdy jeszcze niewidziałam, żeby wykazywał tyle cierpliwości.Kreślił jej mapy i robiłrysunki, i mówił cicho, nawet w czasie wiadomości w telewizji,tłumacząc, co znaczą bomby na Bliskim Wschodzie.Słuchała z uwagą, mrużąc niebieskie migdałowe oczy.Pochrząkiwała jak niecierpliwe dziecko albo pomrukiwała,przestraszona komplikacjami na świecie, gryząc kosmyk włosów, ztym dziwnym uśmiechem, który znikał i powracał.Tak jak i ona sama.Nigdy nie było jej tam, gdzie powinna być.A kiedy ją wołałam, wyłaniała się skądś, daleko od miejsca, wktórym była wcześniej, albo nie odpowiadała, znikała.Biegałabezszelestnie, nie robiąc hałasu.Jesień wciąż zdawała się odległa, był już listopad, ale wciążpanował upał i Ludmi chodziła w krótkich spodenkach,odsłaniających nogi pokryte jasnymi włoskami.Gryzła paznokcie,wargi, włosy, jej zmysłowe usta zawsze były w ruchu.Na szybach i na balkonach znowu rozpełzły się gałęzieobciążone liśćmi, zabierały niemal całe światło.Dom pogrążył się w dziwnym półcieniu, który odbierał ciężar idzwięk nawet rzeczom, słowom, i owijał nas wszystkich jakby gęstą,wełnistą siecią.Nasze kroki cichły w ciemności.Przedmioty spadały, nie robiąchałasu, wręcz przeciwnie, zaplątywały się w sieć pomiędzy słowami,nieme i zawieszone w powietrzu.Także zdania urywały się, apytania nie zyskiwały odpowiedzi.Nie widzisz tych wszystkich pajęczyn?, pytałamzniecierpliwiona Ludmiłę.Pod nogami stołów, w kątach pokojów,pod krzesłami.Ona potrząsała końskim ogonem, uzbrajała się wmiotłę, trzepała, odkurzała.Mówiła, że pająki zadomawiają się wjeden dzień, nie zdąży się ich wymieść, a już wracają, jeszczebardziej uparte.Uwikłani w ciemność, czekaliśmy na jakąkolwiek jesień, żebysię nami zaopiekowała.Być może właśnie z powodu tego półmroku Ludmi spała ispała.Zastawałam ją na kanapie albo w jej pokoju na łóżku, spałagrzecznie i niewinnie jak dziecko.Kiedy budziła się z tych dziwnychdrzemek, pytała, jaki to dzień, a jej głos był cichy i tęskny, włosyjeszcze jaśniejsze i lekkie jak piórko.Może to ona, mówiłam sobie, zaraziła nas monotonną iniespójną mową kogoś, kto używa nie swojego języka.Być może byłto wirus, który atakował słowa.Także mój mąż zadawał pytania, które nie wymagałyodpowiedzi, bo nie brzmiały odpowiednio, a Ludmi mówiła: jestemzadowolona?, lubicie mnie?, zupełnie bez powodu stawiając znakzapytania.Być może dlatego, gdy schodziłam nocą do kuchni,znajdowałam czasami fragmenty słów zawieszone jak kikuty wpowietrzu albo na klamce, albo na oparciu kanapy.Znikały, gdytylko się zbliżyłam.Wytężałam słuch na szepty, ale wtedy milkły,widziałam tylko bezładne cienie na ścianach.Mój mąż wyjaśniał mechanizm erupcji wulkanu i rysowałwyspę.Ja krążyłam po domu, szukając gazety, a potem okularów.W końcu siadałam przed nimi i patrzyłam na miękkie ibursztynowe nogi Ludmiły na kanapie, skryte częściowo pod mapąEtny.Właśnie wtedy zrozumiałam wreszcie jej sekret.Tajemnicęasymetrii [ Pobierz całość w formacie PDF ]