[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. A ja? Nikt nie wątpi w twe zdolności, Piotrze odpowiedziałem lecz pozwól imnie przyczynić się do sukcesu naszej wspólnej sprawy.Jak dotąd nie miałemokazji.Nie protestował więcej. Uwaga, Karolu! Wstaję.Kanoe jest bardzo chybotliwą łodzią, a na brzegu nie było nawet skrawka ziemi,na którym mógłbym postawić stopę. Poczekaj.Oparł się mocniej wiosłem o dno i wepchnął dziób łódki między zielone witkikrzewów. Teraz powiedział.Podniosłem się, a on mi podał winczester. Będzie zawadzał. Chcesz odgrywać rolę myśliwego bez broni? Słusznie zawstydziłem się.Chwyciłem za strzelbę i uczyniłem jeden długi krok z łodzi wprost na zielonąścianę.Ugięła się pod moim ciężarem niby materac, lecz nie ustąpiła. No i co? zagadnął mój przyjaciel. Można przejść? A niech to! prawie wrzasnąłem szamocząc się wśród gałęzi. Przydałbysię tu słoń albo siekiera.Prawie że runąłem na ziemię.Od zetknięcia się z twardym pełnym wystającychkorzeni gruntem ocaliła mnie mała brzózka.Lecz kapelusz został zdarty zgłowy, a pasek od winczestera zaczepił o sęczek.Mimo wszystko jakośsforsowałem czołową przeszkodę i znalazłem się w półmrocznej, kwaśnopachnącej głębi.Nieba nie mogłem dojrzeć, nad głową kłębiła się plątaninagałązek i pnączy przeskakujących z pnia na pień.Przestraszyłem się, że może tobyć niebezpieczny bluszcz, wywołujący na skórze długotrwałe bolesneoparzenia w postaci czerwonych plam.Z trującym działaniem tej nie znanej mirośliny miałem parokrotnie okazję zetknąć się u mych pacjentów powracającychz kanadyjskich puszcz. Jak tam, Janie? dobiegł mnie przytłumiony głos Karola. Wszystko wporządku. W porządku odparłem.Ruszyłem w głąb, rozpychając piersiami i łokciami giętkie liściaste witki ikostropate gałęzie świerczków, jakie niejeden raz przesunęły się mi po czole ipoliczkach drapiąc niczym szczotka do czesania konia.Paskudna to byławędrówka i gdyby nie wizja ironicznych uśmieszków na obliczach mychtowarzyszy, na pewno zawróciłbym, aby poszukać lepszej drogi.Na dobitkęstraciłem orientację: gdzie północ, gdzie południe? Z której strony leży zatoka, az której Fort Franklin?Doświadczeni myśliwi i drwale wiedzą, że w gęsto zarośniętym terenie, gdziebrak charakterystycznych cech topograficznych, nawet przywykły do puszczwędrowiec może zabłądzić.Gdy człowiek traci orientację, poczyna bezwiedniekrążyć w kółko.Znałem mnóstwo takich przypadków.Parłem jednakbohatersko przed siebie nie będąc równocześnie pewnym, czy obrałem właściwykierunek.Całe szczęście, że zarośla tworzyły pas około jednej mili.Wychynąłem zeń, zupełnie nie wiedząc, jak to się stało.I oto ukazała się dalekaprzestrzeń porosła niską trawą.Na prawo migotała w słońcu błękitna taflajeziora, na lewo na dalekim wzgórku ciemniały jakieś dziwaczne kontury.Ruszyłem ku nim, a przebywszy chyba z połowę odległości, sięgnąłem polornetkę.Dziwaczne kontury okazały się ruinami większego domostwa idrobnych przybudówek.To musiało być wszystko, co pozostało z opuszczonegoprzed laty fortu zwanego Fort Franklin.Wzniesiony w I825 roku przez Warrena Dease'a dla drugiej wyprawy badawczejkapitana Johna Franklina, gościł przez dwie zimy uczestników tej wyprawy, poczym został opuszczony.Z kolei w zimie 1894 50 przebywał tu porucznikHooper, a w roku 1863 John Hope uruchomił w nim placówkę handlową, lecznie utrzymał się długo.Miejsce nie przynosiło szczęścia chwilowym jego posiadaczom.Wielokrotniezasiedlany, odbudowywany lub naprawiany fort przetrwał w postaci reszteksmętnych pozostałości.Lecz przecież tu miało znajdować się indiańskie osiedle!Gdzie go szukać?Dotarłem do ruin.Ze sporego zapewne budynku pozostał jedynie kominekskonstruowany z pospajanych gliną głazów oraz komin drewnianej konstrukcji,taką samą gliną wysmarowany.Znałem te prymitywne urządzenia i ich zawodnebezpieczeństwo.Glina, którą wykładano również i wnętrze komina, często gęstoodpadała, w efekcie drewniany komin stawał się.pochodnią, od którejzajmowała się reszta budynku.Fort Franklin jednak się nie spalił.Najprawdopodobniej uszkodził go jeden z zimowych huraganów, a pózniejstopniowo rozebrali go na opał przygodni biali lub czerwoni wędrowcy.Okrągłe czarne placki ziemi, jakie zauważyłem w sąsiedztwie, a na nichzwęglone kawałki bierwion najdowodniej świadczyły, na co zużyto konstrukcjębudynku.Zaiste, zupełnie niewiarygodna jest bezmyślność wielu traperów! Nieistniejący obecnie dom długo jeszcze mógł służyć za schronienie przeddeszczem w lecie, przed śnieżycą w zimie.Zburzono go, chociaż w odległościkilkudziesięciu jardów rósł las!Usiadłem na resztce ściany ostatniej belce, która pozostała, i oparłszy się okominek przyłożyłem szkła lornetki do oczu.Pusto było dokoła, ani ludzi, anizwierząt poza lemingiem, który właśnie przemykał między paroma głazamiwieńczącymi obły szczyt małego kopczyka.Odwróciłem głowę bardziej w lewo i dostrzegłem coś interesującego.Piach,skałki, dwie kępy zarośli, czarna ściana boru, a na jej tle trzy jaśniejsze punkty.W miarę zbliżania się ich kształt stawał się coraz wyrazniejszy.Z prawej stronydzwigała się budowla przypominająca chatę traperską, a parę kroków od niejstały dwa wigwamy, czyli okrągłe szałasy z giętkich gałęzi, nakryte skórami.Mieszkańców nie zauważyłem, lecz chyba musieli znajdować się w pobliżu lubwe wnętrzach tych trzech niepozornych budowli, ponieważ nagle ruszyło kumnie kilkanaście psów, a gdzie psy tam ludzie.Ująłem strzelbę za lufę, abymóc bronić się kolbą.Indiańskie psy są agresywne.Wtem wyskoczył jak spodziemi na wpół goły indiański malec z patykiem w garści.Runął międzyczworonogi i począł je okładać z wielką energią.Wyglądało to zabawnie, gdyżrozżarte psy, niekiedy dorównujące malcowi wzrostem, podkuliły ogony ipotulnie umknęły na boki.Podobne sceny oglądałem w indiańskich wioskachniejeden raz, nie mogąc pojąć, czemu to psy czuły większy respekt przeddziećmi niż przed dorosłymi.Kundle rozbiegły się, malec zniknął.Zostałem samotny na pustym wygonie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
. A ja? Nikt nie wątpi w twe zdolności, Piotrze odpowiedziałem lecz pozwól imnie przyczynić się do sukcesu naszej wspólnej sprawy.Jak dotąd nie miałemokazji.Nie protestował więcej. Uwaga, Karolu! Wstaję.Kanoe jest bardzo chybotliwą łodzią, a na brzegu nie było nawet skrawka ziemi,na którym mógłbym postawić stopę. Poczekaj.Oparł się mocniej wiosłem o dno i wepchnął dziób łódki między zielone witkikrzewów. Teraz powiedział.Podniosłem się, a on mi podał winczester. Będzie zawadzał. Chcesz odgrywać rolę myśliwego bez broni? Słusznie zawstydziłem się.Chwyciłem za strzelbę i uczyniłem jeden długi krok z łodzi wprost na zielonąścianę.Ugięła się pod moim ciężarem niby materac, lecz nie ustąpiła. No i co? zagadnął mój przyjaciel. Można przejść? A niech to! prawie wrzasnąłem szamocząc się wśród gałęzi. Przydałbysię tu słoń albo siekiera.Prawie że runąłem na ziemię.Od zetknięcia się z twardym pełnym wystającychkorzeni gruntem ocaliła mnie mała brzózka.Lecz kapelusz został zdarty zgłowy, a pasek od winczestera zaczepił o sęczek.Mimo wszystko jakośsforsowałem czołową przeszkodę i znalazłem się w półmrocznej, kwaśnopachnącej głębi.Nieba nie mogłem dojrzeć, nad głową kłębiła się plątaninagałązek i pnączy przeskakujących z pnia na pień.Przestraszyłem się, że może tobyć niebezpieczny bluszcz, wywołujący na skórze długotrwałe bolesneoparzenia w postaci czerwonych plam.Z trującym działaniem tej nie znanej mirośliny miałem parokrotnie okazję zetknąć się u mych pacjentów powracającychz kanadyjskich puszcz. Jak tam, Janie? dobiegł mnie przytłumiony głos Karola. Wszystko wporządku. W porządku odparłem.Ruszyłem w głąb, rozpychając piersiami i łokciami giętkie liściaste witki ikostropate gałęzie świerczków, jakie niejeden raz przesunęły się mi po czole ipoliczkach drapiąc niczym szczotka do czesania konia.Paskudna to byławędrówka i gdyby nie wizja ironicznych uśmieszków na obliczach mychtowarzyszy, na pewno zawróciłbym, aby poszukać lepszej drogi.Na dobitkęstraciłem orientację: gdzie północ, gdzie południe? Z której strony leży zatoka, az której Fort Franklin?Doświadczeni myśliwi i drwale wiedzą, że w gęsto zarośniętym terenie, gdziebrak charakterystycznych cech topograficznych, nawet przywykły do puszczwędrowiec może zabłądzić.Gdy człowiek traci orientację, poczyna bezwiedniekrążyć w kółko.Znałem mnóstwo takich przypadków.Parłem jednakbohatersko przed siebie nie będąc równocześnie pewnym, czy obrałem właściwykierunek.Całe szczęście, że zarośla tworzyły pas około jednej mili.Wychynąłem zeń, zupełnie nie wiedząc, jak to się stało.I oto ukazała się dalekaprzestrzeń porosła niską trawą.Na prawo migotała w słońcu błękitna taflajeziora, na lewo na dalekim wzgórku ciemniały jakieś dziwaczne kontury.Ruszyłem ku nim, a przebywszy chyba z połowę odległości, sięgnąłem polornetkę.Dziwaczne kontury okazały się ruinami większego domostwa idrobnych przybudówek.To musiało być wszystko, co pozostało z opuszczonegoprzed laty fortu zwanego Fort Franklin.Wzniesiony w I825 roku przez Warrena Dease'a dla drugiej wyprawy badawczejkapitana Johna Franklina, gościł przez dwie zimy uczestników tej wyprawy, poczym został opuszczony.Z kolei w zimie 1894 50 przebywał tu porucznikHooper, a w roku 1863 John Hope uruchomił w nim placówkę handlową, lecznie utrzymał się długo.Miejsce nie przynosiło szczęścia chwilowym jego posiadaczom.Wielokrotniezasiedlany, odbudowywany lub naprawiany fort przetrwał w postaci reszteksmętnych pozostałości.Lecz przecież tu miało znajdować się indiańskie osiedle!Gdzie go szukać?Dotarłem do ruin.Ze sporego zapewne budynku pozostał jedynie kominekskonstruowany z pospajanych gliną głazów oraz komin drewnianej konstrukcji,taką samą gliną wysmarowany.Znałem te prymitywne urządzenia i ich zawodnebezpieczeństwo.Glina, którą wykładano również i wnętrze komina, często gęstoodpadała, w efekcie drewniany komin stawał się.pochodnią, od którejzajmowała się reszta budynku.Fort Franklin jednak się nie spalił.Najprawdopodobniej uszkodził go jeden z zimowych huraganów, a pózniejstopniowo rozebrali go na opał przygodni biali lub czerwoni wędrowcy.Okrągłe czarne placki ziemi, jakie zauważyłem w sąsiedztwie, a na nichzwęglone kawałki bierwion najdowodniej świadczyły, na co zużyto konstrukcjębudynku.Zaiste, zupełnie niewiarygodna jest bezmyślność wielu traperów! Nieistniejący obecnie dom długo jeszcze mógł służyć za schronienie przeddeszczem w lecie, przed śnieżycą w zimie.Zburzono go, chociaż w odległościkilkudziesięciu jardów rósł las!Usiadłem na resztce ściany ostatniej belce, która pozostała, i oparłszy się okominek przyłożyłem szkła lornetki do oczu.Pusto było dokoła, ani ludzi, anizwierząt poza lemingiem, który właśnie przemykał między paroma głazamiwieńczącymi obły szczyt małego kopczyka.Odwróciłem głowę bardziej w lewo i dostrzegłem coś interesującego.Piach,skałki, dwie kępy zarośli, czarna ściana boru, a na jej tle trzy jaśniejsze punkty.W miarę zbliżania się ich kształt stawał się coraz wyrazniejszy.Z prawej stronydzwigała się budowla przypominająca chatę traperską, a parę kroków od niejstały dwa wigwamy, czyli okrągłe szałasy z giętkich gałęzi, nakryte skórami.Mieszkańców nie zauważyłem, lecz chyba musieli znajdować się w pobliżu lubwe wnętrzach tych trzech niepozornych budowli, ponieważ nagle ruszyło kumnie kilkanaście psów, a gdzie psy tam ludzie.Ująłem strzelbę za lufę, abymóc bronić się kolbą.Indiańskie psy są agresywne.Wtem wyskoczył jak spodziemi na wpół goły indiański malec z patykiem w garści.Runął międzyczworonogi i począł je okładać z wielką energią.Wyglądało to zabawnie, gdyżrozżarte psy, niekiedy dorównujące malcowi wzrostem, podkuliły ogony ipotulnie umknęły na boki.Podobne sceny oglądałem w indiańskich wioskachniejeden raz, nie mogąc pojąć, czemu to psy czuły większy respekt przeddziećmi niż przed dorosłymi.Kundle rozbiegły się, malec zniknął.Zostałem samotny na pustym wygonie [ Pobierz całość w formacie PDF ]