[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie rozumiał sięna zbytkach, to, co mu się zazwyczaj podobało, było tanie, arzeczy najbardziej wyszukane i rzadkie miał zawsze za darmo: swojewielkie plany, marzenia, chimery.Więc zamierzał jakoweś fundacje, subsydia.Nusym surowo nakazywałmu wydać te pieniądze, gdyż za trzy miesiące miał dostać dwa razytyle, i tak dalej, do samej śmierci, co nie znaczy, żeby jegokapitalik miał się uszczuplić o jeden grosz, przeciwnie, stalebędzie wzrastał.I Marek nauczył się wydawać pieniądze.Nasprawiałsobie ubrań, zamówił piękne meble do swojej pracowni, kupił nawystawie parę obrazków, pakietami znosił do domu książki, na nicwięcej się nie zdobył, a pieniędzy wciąż jeszcze była mocolbrzymia.Wreszcie z niezmierną radością odkrył, że hrabinaChosłowska nie odrzuca jego kwiatów i drobnych darów hołdowniczychi dziękczynnych.Swoją zażyłość z nią ukrywał wstydliwie,zwłaszcza od czasu, gdy Botwid spadł z księżyca na bruk warszawskii zamieszkał na razie u Nusyma w wolnym pokoju.Do "Bristolu"wsuwał się nieznacznie, windziarzowi podawał mylne piętro iprzemykał się chyłkiem po schodach, po korytarzach do drzwi oczarownej cyfrze.Tam truchlał.Może wyszła? Może kto u niejsiedzi? Może się co stało? Ale zawsze drzwi ustępowały bezskrzypnięcia, owiewało go gorące tchnienie jej perfum i tuż odprogu poczynało się bezwstydne, święte misterium szaleństwa.Wspaniała uroda jej nagości, omdlewająca pieszczota dumnych ust,za każdym razem inna nowość jej namiętności.Nadspodziewane wniej objawienia, coraz głębiej wciągające go w nieznane,nieprzypuszczalne otchłanie żądzy, gdzie wciąż odnajdywał, iodkrywał samego siebie.Nieprzenikniona była tajemność tejduszy, gdzie w mrokach przebłyskiwały zaklęte skarby, gdziekłębiły się odurzające, trujące wyziewy.Biło od pani hrabinyChosłowskiej tysiąc uroków, ale ponad to wszystko panował i trwałwiernie niezniszczalny, zawsze świeży, przepotężny czarmłodzieńczej pamięci, wizja jedynej tamtej nocy.W jej objęciachzawsze był pacholęciem z piekącą, rozkoszną pręgą na piersiach,śmiertelnie odurmanionym, za życia wniebowziętym.Zawsze było wniej opętanie i coś ze snu niepodobnego do żadnej prawdy.Zapanowała nad nim jak nad niewolnikiem, jak nad dzieckiem.Igrałaz nim, uczyła go złego bez żadnego wstydu, odsłaniała przed nimswoje przerażające sądy o ludziach i rzeczach.W opowiadaniach zeswego bogatego życia, w urywkach najtajemniejszych wspomnień,które wymykały się jej jakby pomimo woli, w pewnych momentachzapamiętania, stawała przed nim wyzywająco naga, wyzuta ze czci iwiary, imponująca.Piekielnie szczerym śmiechem, idącym z głębipiersi, szydziła z jego przerażonych oczu, z oniemiałego milczenia, gdy nie śmiał wierzyć i nie śmiał pytać.Zachwycała jąta dziewiczość duszy, która tak łatwo mogła się oburzać i tak podziecinnemu dzieliła rzeczy na dobre i złe, na szlachetne ihaniebne.Nie do pojęcia były jej dawne sprawy i sprawki, aleMarek wszystkiemu uwierzył.Zachował nietknięty swój zwyczajnyludzki kodeks moralny, ale po pierwszym odruchu przerażenia doznałna sobie ciężkiego, nieprzepartego uroku tej ciemnej duszy.Jejjednej jedynej na świecie przyzwalał na wszystko i wszystko w niejrozumiał.W początkach niepokoiło go oburzenie, odpychał od niejwstręt.Gdy wracał od niej, postanawiał zerwać lub uciec, aleprzychodził dzień po dniu i przez nią tylko żył.Wreszcie ułożyłosię to w pewien system, na jakiś osobliwy ład, wykrętny a zarazemszczery.Nie mogła i nie powinna być inna.Hrabina Chosłowska byłachimerą, istotą fantastyczną postacią z pochłaniającej powieści.Jej poczwarne wyznania, szeptane w jego objęciach, gdy ustadotykały ust, potęgowały rozkosz.Przenikała ona w głąb mózgu,stawała się prawdziwą ekstazą, poczwarnie mistyczną - rozpustą.Nie miał dla niej ani jednego słowa miłosnego, ani jednegodrgnięcia serca.Nie żądał od niej wierności.%7łył z nią jenogodzinami, nocami, spędzanymi w zacisznym Nr 423, poza tym niemyślał o niej ani o tym, czym ona żyje, co robi, z kim się zadaje.Wspaniała była ich obustronna wolność.Marek miał wyznaczone dniei godziny.I dopiero gdy się zbliżała jego godzina, doznawał udarużądzy, niepokoił się, marł z niecierpliwości i pędził, targanyobawą, że coś się stało, że dziś jej nie zobaczy.Na samą myśl otym chwytała go furia, ale jak dotychczas za każdym razem, gdyprzybywał zdenerwowany, na wpół przytomny i wydzwonił umówionetrzy sygnały, drzwi uchylały się miękko i otwierał się przed nimzaczarowany świat.Nieład dwóch pokojów, podniszczone aksamitykotar, wyłysiały dywan, szczątki przedwojennego zbytku, zwiędłekwiaty, pootwierane szafy i kufry, wszędzie pył, wszędzie jejtrujący zapach, rozrzucone, nie zasłane szerokie łoże.Poza tym pracował.Od czasu hekatomby nieodżałowanych rękopisówinaczej zabierał się do rzeczy.Trzymał się mocno w garści, nierozpuszczał się, już nie dowierzał natchnieniu.Rwał się do pióra,ale tylko z rzadka pozwalał sobie coś napisać.Myślał.Dużoczytał.Ostrożnie, chyłkiem podglądał ludzi pióra, nigdy niczymnie zdradzając swych aspiracyj.Naiwnie sądził, że są to ludzieosobliwi, wyjątkowi, był wobec nich nieśmiały i pełen oczekiwań.Nie opuszczał ani jednej soboty literackiej Nusyma.Poznałjedenastu poetów, szesnastu plastyków, dwa razy tylu krytyków ijednego muzyka, który zwykle grywał do tańca.A obok nich całemrowie pospólstwa, które otaczało wybrańców i miało za zadaniewytwarzać atmosferę artystyczną tych wieczorów i utrzymywać wysokipoziom.Wszystko to było wygadane i z urzędu inteligentne, i co do jednego przesubtelnione.Było wśród nich kilkoro prawdziwychsnobów, reszta wysilała się na snobizm jak umiała.Międzyartystami krew ludzka utrzymywała się na pewnym nieznacznymprocencie, ale dla hałastry miłośników nie było żadnego numeruclausus.Nastrój tych wieczorów był swobodny i miły, ale kolacjinie zastawiano.W pokoju jadalnym piętrzyły się góry przekąsek isłodyczy, a gdański koniak płynął potokiem.Tam też dookoławielkiego stołu obracały się te wieczory.Tam uciekał, kto mógł,gdy któryś autor uproszony zaczynał odczytywać swój nie drukowanyutwór lub gdy znakomity krytyk rzucał najnowsze problematy jakozagajenie mającej nastąpić dyskusji, do której nigdy niedochodziło.Tam rozpajano do nieprzytomności jedynego mecenasawszystkich sztuk wyzwolonych, arcybogacza wojennego IzaakaEisenbruna, wmawiano weń najgrubsze komplimenty, toastowano najego cześć, drwiono zeń w żywe oczy i na miejscu nabieranobezwstydnie i z humorem.Tam zakładano nowe pisma literackie igrzebano stare, tam godzono zwaśnione talenty, wychylano z krytykąnieszczere bruderszafty.Koło północy, po teatrach, przybywaliaktorzy i znosili najnowsze plotki i anegdoty.Było wesoło,hulaszczo, młodzieńczo, za pan brat, po koleżeńsku i nic więcej.To pouczyło zakonspirowanego kandydata na szczytny urząd w służbiemuz, żeby pracował i czekał, a reszta będzie mu dodana.Tyleskorzystał, że poznał mnóstwo dobrych kawałów i paru przemiłychludzi.Artur Lubiński, autor dwóch rozgłośnych tomików poezyj,wydanych jeszcze za okupacji, zamilkł w niepodległej Polsce [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl