[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wówczas staną się jako barankowie.Źli ludzie… Nie ma innych.To albo tłuste bydlęta warujące nad swoją zdobyczą i przeżuwające własne sadło, albo wściekłe psy skaczące do gardła.Nie ma innych.Jemioł wstał i waląc pięścią w stół powtarzał w nagłym wybuchu furii:— Nie ma, nie ma, nie ma!…— Nie podzielam twego pesymizmu, przyjacielu — spokojnie powiedział Wilczur.— Sam znam innych…— Na Marsie? Na Księżycu?… Na jakiej planecie? — wrzasnął Jemioł.— Na naszej.Na Ziemi.³⁰ ce freu e (niem.) — radość z niepowodzeń innych.³¹ iros or (z ros.) — cierpienie z powodu tego, jaki jest świat; Wel scerz.-Profesor Wilczur— Ach, tak? — zaśmiał się szyderczo Jemioł i nagle się uspokoiwszy, zapytał układnym tonem:— Czy może mi szanowny pan podać adres?Wilczur wsparł podbródek na ręku.— Dużo takich adresów musiałbym ci podać, przyjacielu.Dużo jest ludzi dobrych.— W takim razie, ach, jakże świetnie się ukrywają… No, twoje zdrowie, ŚwiętyFranciszku.Twoje zdrowie.Jemioł wychylił duszkiem swój kieliszek, odłupał palcem kawałek łososia z półmiska,przełknął i machnął ręką:— e ere issi e³², adres znam tylko jeden: twój.Drugiego podać ci nie mogę, bo nie posiadam stałego miejsca zamieszkania.Kieruj zainteresowanych:lisse e Drożdżyk.Pos e rese.— To nieprawda — powiedział Wilczur.— Jest ich wielu.Tylko widzisz, trudno ichdostrzec.Są mniej aktywni od złych.Nie zwracają na siebie uwagi.Zajęci swoją spokojną pracą zadowalają się zwykłym kawałkiem chleba, a tamci walczą o byt er f s eef s³³.— Ach — przerwał Jemioł.— Taki robisz podział,e r³⁴, zgoda.Ale weź w takimrazie pod uwagę, że ci aktywni po prostu żywią się tamtymi.Tamci, którzy nie walczą o byt, po prostu spełniają rolę paszy.Rośnie trawka, rośnie, a gdy wyrośnie na chwałę bożą, przyjdzie jakiś sukinsyn, zeżre ją, ot i po trawce.Cha, cha.Czyś się zastanawiał kiedy, co to jest miasto? Miasto to wynalazek szatana, a wieś to trawka.Miasta pożerają wieś.Im więcej żrą, tym są chciwsze.e i ieee³⁵.Pęcznieją te potwory, dławiąsię w gorączce pożerania, pławią się we własnych ekskrementach, bo przecież wszystkiego przetrawić nie mogą… Miasta…Nalał sobie znowu kieliszek i mówił:— Nienawidzę miasta, ale pociąga mnie potwornością swoich ohydnych procesówtrawienia.Tkwię w jego kiszkach.I jeżeli nie duszę się, to tylko dlatego, że sam jestem jego produktem.Oto dzieło!Wstał, upozował się po napoleońsku.Jego zmierzwione włosy błyszczące od potu,nieogolona i brudna twarz, oczy szkliste i pijackie, łachmany jego ubrania, wszystko to składało się na wstrętną i groźną całość.— Oto c efoeu re³⁶ — zapiał teatralnym tonem.— Oto arcydzieło miasta, oto kwiat naszej cywilizacji, oto kwintesencja postępu!…Wilczur wzdrygnął się.Istotnie w słowach swego dziwnego gościa odczuł jakąś praw-dę, istotnie tragikomiczna postać Jemioła kojarzyła się w jakiś sposób z tym, co mówił.Profesor wstał i zbliżył się do okna.„Miasto — myślał — miasto chciwych zwierząt…”Ulica była pusta.Skądś z daleka dolatywały jakieś miarowe dźwięki.Minęła dłuższachwila, zanim je rozpoznał: dzwony.Dzwoniono na pasterkę.Wróciwszy od znajomych z willi Łucja zastała w swoim pokoju dużą wiązankę róż.Prze-padała za kwiatami, te jednak były dla niej przykrą niespodzianką.Oczywiście nie wątpiła, że przysłał je Kolski, chociaż przy kwiatach nie było kartki.„Po co on to robi, po co on to robi” — pomyślała z przykrością.W takim anonimowym przysłaniu kwiatów było coś studenckiego i coś mieszczań-skiego zarazem.Przecież tyle razy dawała mu do zrozumienia, że z jej strony nie może liczyć na nic więcej poza sympatią i przyjaźnią.Lubiła go szczerze, szanowała jego prawość i charakter, ale był przecież dla niej tylko kolegą i tylko kolegą mógł pozostać.Ilekroć zdarzało się tak, że zostawali sam na sam i właśnie oboje nie mieli pilnejroboty, Kolski zawsze próbował skierować rozmowy na tory ściśle osobiste.Kosztowało ³² re ere issi e (łac.) — z najwyższym szacunkiem.³³ er f s eef s (łac.) — nie przebierając w środkach; godziwymi i niegodziwymi sposobami.³⁴e r (ang.) — mój drogi.³⁵e i ieee(.) — apetyt rośnie w miarę jedzenia.³⁶ c efoeu re (.) — arcydzieło.-Profesor Wilczurją to wiele trudu i dyplomacji, by nie dopuścić do tego.Nie chciała mu przecież sprawiać przykrości.On jednak zdawał się nie rozumieć motywów, jakimi się kierowała, lub nie czuć w jej postępowaniu tego, że na jej uczucia liczyć nie może, gdyż wciąż i uparcie powracał do swego tematu.Właściwie nic nie miała mu do zarzucenia.Może tylko to, że całkowicie był pochło-nięty swoją karierą, że wciąż pracował, uczył się i studiował, że starał się coraz lepiej zarabiać i wprost pojąć nie umiał jej postępowania.Przecież nie dawniej jak przed paru dniami omal się z tego powodu nie pokłócili.— Nie rozumiem pani stosunku do swojej przyszłości — powiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Wówczas staną się jako barankowie.Źli ludzie… Nie ma innych.To albo tłuste bydlęta warujące nad swoją zdobyczą i przeżuwające własne sadło, albo wściekłe psy skaczące do gardła.Nie ma innych.Jemioł wstał i waląc pięścią w stół powtarzał w nagłym wybuchu furii:— Nie ma, nie ma, nie ma!…— Nie podzielam twego pesymizmu, przyjacielu — spokojnie powiedział Wilczur.— Sam znam innych…— Na Marsie? Na Księżycu?… Na jakiej planecie? — wrzasnął Jemioł.— Na naszej.Na Ziemi.³⁰ ce freu e (niem.) — radość z niepowodzeń innych.³¹ iros or (z ros.) — cierpienie z powodu tego, jaki jest świat; Wel scerz.-Profesor Wilczur— Ach, tak? — zaśmiał się szyderczo Jemioł i nagle się uspokoiwszy, zapytał układnym tonem:— Czy może mi szanowny pan podać adres?Wilczur wsparł podbródek na ręku.— Dużo takich adresów musiałbym ci podać, przyjacielu.Dużo jest ludzi dobrych.— W takim razie, ach, jakże świetnie się ukrywają… No, twoje zdrowie, ŚwiętyFranciszku.Twoje zdrowie.Jemioł wychylił duszkiem swój kieliszek, odłupał palcem kawałek łososia z półmiska,przełknął i machnął ręką:— e ere issi e³², adres znam tylko jeden: twój.Drugiego podać ci nie mogę, bo nie posiadam stałego miejsca zamieszkania.Kieruj zainteresowanych:lisse e Drożdżyk.Pos e rese.— To nieprawda — powiedział Wilczur.— Jest ich wielu.Tylko widzisz, trudno ichdostrzec.Są mniej aktywni od złych.Nie zwracają na siebie uwagi.Zajęci swoją spokojną pracą zadowalają się zwykłym kawałkiem chleba, a tamci walczą o byt er f s eef s³³.— Ach — przerwał Jemioł.— Taki robisz podział,e r³⁴, zgoda.Ale weź w takimrazie pod uwagę, że ci aktywni po prostu żywią się tamtymi.Tamci, którzy nie walczą o byt, po prostu spełniają rolę paszy.Rośnie trawka, rośnie, a gdy wyrośnie na chwałę bożą, przyjdzie jakiś sukinsyn, zeżre ją, ot i po trawce.Cha, cha.Czyś się zastanawiał kiedy, co to jest miasto? Miasto to wynalazek szatana, a wieś to trawka.Miasta pożerają wieś.Im więcej żrą, tym są chciwsze.e i ieee³⁵.Pęcznieją te potwory, dławiąsię w gorączce pożerania, pławią się we własnych ekskrementach, bo przecież wszystkiego przetrawić nie mogą… Miasta…Nalał sobie znowu kieliszek i mówił:— Nienawidzę miasta, ale pociąga mnie potwornością swoich ohydnych procesówtrawienia.Tkwię w jego kiszkach.I jeżeli nie duszę się, to tylko dlatego, że sam jestem jego produktem.Oto dzieło!Wstał, upozował się po napoleońsku.Jego zmierzwione włosy błyszczące od potu,nieogolona i brudna twarz, oczy szkliste i pijackie, łachmany jego ubrania, wszystko to składało się na wstrętną i groźną całość.— Oto c efoeu re³⁶ — zapiał teatralnym tonem.— Oto arcydzieło miasta, oto kwiat naszej cywilizacji, oto kwintesencja postępu!…Wilczur wzdrygnął się.Istotnie w słowach swego dziwnego gościa odczuł jakąś praw-dę, istotnie tragikomiczna postać Jemioła kojarzyła się w jakiś sposób z tym, co mówił.Profesor wstał i zbliżył się do okna.„Miasto — myślał — miasto chciwych zwierząt…”Ulica była pusta.Skądś z daleka dolatywały jakieś miarowe dźwięki.Minęła dłuższachwila, zanim je rozpoznał: dzwony.Dzwoniono na pasterkę.Wróciwszy od znajomych z willi Łucja zastała w swoim pokoju dużą wiązankę róż.Prze-padała za kwiatami, te jednak były dla niej przykrą niespodzianką.Oczywiście nie wątpiła, że przysłał je Kolski, chociaż przy kwiatach nie było kartki.„Po co on to robi, po co on to robi” — pomyślała z przykrością.W takim anonimowym przysłaniu kwiatów było coś studenckiego i coś mieszczań-skiego zarazem.Przecież tyle razy dawała mu do zrozumienia, że z jej strony nie może liczyć na nic więcej poza sympatią i przyjaźnią.Lubiła go szczerze, szanowała jego prawość i charakter, ale był przecież dla niej tylko kolegą i tylko kolegą mógł pozostać.Ilekroć zdarzało się tak, że zostawali sam na sam i właśnie oboje nie mieli pilnejroboty, Kolski zawsze próbował skierować rozmowy na tory ściśle osobiste.Kosztowało ³² re ere issi e (łac.) — z najwyższym szacunkiem.³³ er f s eef s (łac.) — nie przebierając w środkach; godziwymi i niegodziwymi sposobami.³⁴e r (ang.) — mój drogi.³⁵e i ieee(.) — apetyt rośnie w miarę jedzenia.³⁶ c efoeu re (.) — arcydzieło.-Profesor Wilczurją to wiele trudu i dyplomacji, by nie dopuścić do tego.Nie chciała mu przecież sprawiać przykrości.On jednak zdawał się nie rozumieć motywów, jakimi się kierowała, lub nie czuć w jej postępowaniu tego, że na jej uczucia liczyć nie może, gdyż wciąż i uparcie powracał do swego tematu.Właściwie nic nie miała mu do zarzucenia.Może tylko to, że całkowicie był pochło-nięty swoją karierą, że wciąż pracował, uczył się i studiował, że starał się coraz lepiej zarabiać i wprost pojąć nie umiał jej postępowania.Przecież nie dawniej jak przed paru dniami omal się z tego powodu nie pokłócili.— Nie rozumiem pani stosunku do swojej przyszłości — powiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]