[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Krajobraz wszędzie był podobny: nad brzegiem piasek zpalmami kokosowymi miejscami pomniejsze skały; potem krzewiaste zarośla, adalej, w głębi wyspy, tu i ówdzie z rzadka drzewa.Ląd na południu od mej wyspy rysował się nieco uchwytniej niż ze szczytugóry, jednak wciąż był dosyć daleko.Czyżby udało się przepłynąć dzielącą nascieśninę za pomocą tratwy lub czegoś podobnego? Należało tu chyba mieć silnąłódkę.Zwiadomość ta rozwiała cichą nadzieję, że bez trudu potrafię przepłynąć.na ląd stały, alem przynajmniej teraz wiedział, czego się trzymać.Wciąż kroczyłem dalej brzegiem morza.Nagle stanąłem osłupiały, do głębiwstrząśnięty: w piasku ujrzałem wyrazny, świeży ślad stopy ludzkiej.Stało się totak nieoczekiwanie, że kolana niemal ugięły się pode mną.Spojrzałem uważniej.Nie było pomyłki.Nie ślad, lecz ślady dwóch ludzi wciskały się aż nazbytdokładnie w piasku i w mój oszołomiony umysł.Odruchowo skryłem się za najbliższym krzakiem.Badawczym wzrokiemtoczyłem dokoła.Potem oczy wbiłem w dal, przed siebie.Wiatr, idący od morza,targał zaroślami i trudno było w tym nieustannym ruchu coś zauważyć, chociażbytam krzątali się ludzie.A tu bliżej fale szumiały, wiatr w agawach szeleścił, ptakićwierkały i wszystkie te odgłosy razem tworzyły nade mną drażniącą ścianędzwięków, spoza której słuch mój nic innego nie mógł wyłowić.Po wrażeniu pierwszej chwili przyszło wnet opamiętanie.Długo siedziećpod krzakiem, niby zając, nie miało celu.Jeśli tam gdzieś kłębiło się grozne dlamnie niebezpieczeństwo, to należało je poznać, im wcześniej, tym lepiej, apoznawszy stawić mu czoło.Zbadałem jeszcze raz ślady.Były całkiem świeże.Dwóch ludzi boso, awięc niezawodnie Indian, było tu dzisiejszego rana.Doszło do tego miejsca iwróciło tą samą drogą, wzdłuż wybrzeża.Postanowiłem iść za nimi jaknajostrożniej i przekonać się, kto oni.Marynarze na okręcie kaperskim strasznerzeczy opowiadali o okrucieństwie Indian w tych okolicach.Stanęło mi równocześnie w pamięci, jak w podobnym wypadku zachowałsię Robinson Kruzoe.Gdy odkrył ślad obcej stopy na swej wyspie, owładnęło nimtak paniczne przerażenie, że pobiegł jak oszalały do swej fortecy", zamknął się wniej na kilka dni, ze strachu nie sypiał i lubo u Boga szukał pomocy, długotrwałeprzeżywał katusze umysłu.Od samego czytania tych okropnych wzruszeńprzechodziły ciarki.Dlaczego ja nie przeżywam podobnych rzeczy? zastanawiałem się.Nie przeżywałem.Czujność moja, owszem, była natężona w najwyższymstopniu ale to wszystko.Wiedziałem, że z chwilą odkrycia obecności Indianskończył się mój spokój na wyspie i w diabły poszła pozorna pogodaniedorzecznej sielanki, w jakiej żyłem, niedorzecznej, a jednak, bądz co bądz,sielanki.Ludzie, których ślady zobaczyłem, byli prawdopodobnie wrogami, zktórymi musiałem prędzej czy pózniej stoczyć walkę.Jeślim mimo to nie doznałprzestrachu jak Robinson Kruzoe, to pewnie dlatego, żem z innej był gliny; że poprostu życie w lasach wirginijskich nauczyło mnie patrzeć niejednemuniebezpieczeństwu w oczy.Robinson posiadał na swej wyspie więcej broni, jabyłem uzbrojony w większe doświadczenie.Siady wiodły tuż nad samym wybrzeżem morza, więc nie dążyłembezpośrednio za nimi nie chcąc narażać się na to, by z daleka ujrzano mnie naotwartej przestrzeni.Skradałem się brzegiem gęstwiny na skraju wydmpiaszczystych, przeświadczony że ślady prędzej czy pózniej zboczą w tę stronę.Wtem przystanąłem.Ponury domysł strzelił mi do głowy.Przypomniałemsobie kapitana z raną na głowie i pistoletem w ręce.Co dotychczas wydawało misię nienaturalną przyczyną jego śmierci, czy nie tłumaczyło się teraz jasnoobecnością na wyspie obcych, wrogich ludzi? Oni to zamordowali kapitana, gdywypłynął na ląd, a ślady, za którymi obecnie kroczyłem, były niewątpliwieśladami jego zabójców.Uświadomiwszy sobie ten stan rzeczy zrozumiałem, kuczemu idę.Miałem się odpowiednio na baczności.Po pewnym czasie dotarłem do zatoki, dość daleko wrzynającej się w głąbwyspy.Przeciwległy jej brzeg, oddalony o niespełna ćwierć mili, odcinał się na tlezielonych zarośli białym pasem nadmorskiego piasku.Ukryty za pniem palmykokosowej.miałem przed sobą rozległy widok na całą zatokę.Nagie drgnąłem.Ujrzałem ich.Po drugiej stronie zatoki.Obydwaj biegliprzez piasek do gęstwiny.Nim zdążyłem im się przypatrzyć, już zniknęli wkrzakach.Miałem ich pod słońce, przeto trudno było rozeznać na tę odległość, ktooni: biali czy Indianie.Tylkom poznał, że coś na sobie nosili, jakąś odzież; więcmoże to biali? Indianie w tych stronach chodzili nago, co najwyżej z przepaską nabiodrach [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Krajobraz wszędzie był podobny: nad brzegiem piasek zpalmami kokosowymi miejscami pomniejsze skały; potem krzewiaste zarośla, adalej, w głębi wyspy, tu i ówdzie z rzadka drzewa.Ląd na południu od mej wyspy rysował się nieco uchwytniej niż ze szczytugóry, jednak wciąż był dosyć daleko.Czyżby udało się przepłynąć dzielącą nascieśninę za pomocą tratwy lub czegoś podobnego? Należało tu chyba mieć silnąłódkę.Zwiadomość ta rozwiała cichą nadzieję, że bez trudu potrafię przepłynąć.na ląd stały, alem przynajmniej teraz wiedział, czego się trzymać.Wciąż kroczyłem dalej brzegiem morza.Nagle stanąłem osłupiały, do głębiwstrząśnięty: w piasku ujrzałem wyrazny, świeży ślad stopy ludzkiej.Stało się totak nieoczekiwanie, że kolana niemal ugięły się pode mną.Spojrzałem uważniej.Nie było pomyłki.Nie ślad, lecz ślady dwóch ludzi wciskały się aż nazbytdokładnie w piasku i w mój oszołomiony umysł.Odruchowo skryłem się za najbliższym krzakiem.Badawczym wzrokiemtoczyłem dokoła.Potem oczy wbiłem w dal, przed siebie.Wiatr, idący od morza,targał zaroślami i trudno było w tym nieustannym ruchu coś zauważyć, chociażbytam krzątali się ludzie.A tu bliżej fale szumiały, wiatr w agawach szeleścił, ptakićwierkały i wszystkie te odgłosy razem tworzyły nade mną drażniącą ścianędzwięków, spoza której słuch mój nic innego nie mógł wyłowić.Po wrażeniu pierwszej chwili przyszło wnet opamiętanie.Długo siedziećpod krzakiem, niby zając, nie miało celu.Jeśli tam gdzieś kłębiło się grozne dlamnie niebezpieczeństwo, to należało je poznać, im wcześniej, tym lepiej, apoznawszy stawić mu czoło.Zbadałem jeszcze raz ślady.Były całkiem świeże.Dwóch ludzi boso, awięc niezawodnie Indian, było tu dzisiejszego rana.Doszło do tego miejsca iwróciło tą samą drogą, wzdłuż wybrzeża.Postanowiłem iść za nimi jaknajostrożniej i przekonać się, kto oni.Marynarze na okręcie kaperskim strasznerzeczy opowiadali o okrucieństwie Indian w tych okolicach.Stanęło mi równocześnie w pamięci, jak w podobnym wypadku zachowałsię Robinson Kruzoe.Gdy odkrył ślad obcej stopy na swej wyspie, owładnęło nimtak paniczne przerażenie, że pobiegł jak oszalały do swej fortecy", zamknął się wniej na kilka dni, ze strachu nie sypiał i lubo u Boga szukał pomocy, długotrwałeprzeżywał katusze umysłu.Od samego czytania tych okropnych wzruszeńprzechodziły ciarki.Dlaczego ja nie przeżywam podobnych rzeczy? zastanawiałem się.Nie przeżywałem.Czujność moja, owszem, była natężona w najwyższymstopniu ale to wszystko.Wiedziałem, że z chwilą odkrycia obecności Indianskończył się mój spokój na wyspie i w diabły poszła pozorna pogodaniedorzecznej sielanki, w jakiej żyłem, niedorzecznej, a jednak, bądz co bądz,sielanki.Ludzie, których ślady zobaczyłem, byli prawdopodobnie wrogami, zktórymi musiałem prędzej czy pózniej stoczyć walkę.Jeślim mimo to nie doznałprzestrachu jak Robinson Kruzoe, to pewnie dlatego, żem z innej był gliny; że poprostu życie w lasach wirginijskich nauczyło mnie patrzeć niejednemuniebezpieczeństwu w oczy.Robinson posiadał na swej wyspie więcej broni, jabyłem uzbrojony w większe doświadczenie.Siady wiodły tuż nad samym wybrzeżem morza, więc nie dążyłembezpośrednio za nimi nie chcąc narażać się na to, by z daleka ujrzano mnie naotwartej przestrzeni.Skradałem się brzegiem gęstwiny na skraju wydmpiaszczystych, przeświadczony że ślady prędzej czy pózniej zboczą w tę stronę.Wtem przystanąłem.Ponury domysł strzelił mi do głowy.Przypomniałemsobie kapitana z raną na głowie i pistoletem w ręce.Co dotychczas wydawało misię nienaturalną przyczyną jego śmierci, czy nie tłumaczyło się teraz jasnoobecnością na wyspie obcych, wrogich ludzi? Oni to zamordowali kapitana, gdywypłynął na ląd, a ślady, za którymi obecnie kroczyłem, były niewątpliwieśladami jego zabójców.Uświadomiwszy sobie ten stan rzeczy zrozumiałem, kuczemu idę.Miałem się odpowiednio na baczności.Po pewnym czasie dotarłem do zatoki, dość daleko wrzynającej się w głąbwyspy.Przeciwległy jej brzeg, oddalony o niespełna ćwierć mili, odcinał się na tlezielonych zarośli białym pasem nadmorskiego piasku.Ukryty za pniem palmykokosowej.miałem przed sobą rozległy widok na całą zatokę.Nagie drgnąłem.Ujrzałem ich.Po drugiej stronie zatoki.Obydwaj biegliprzez piasek do gęstwiny.Nim zdążyłem im się przypatrzyć, już zniknęli wkrzakach.Miałem ich pod słońce, przeto trudno było rozeznać na tę odległość, ktooni: biali czy Indianie.Tylkom poznał, że coś na sobie nosili, jakąś odzież; więcmoże to biali? Indianie w tych stronach chodzili nago, co najwyżej z przepaską nabiodrach [ Pobierz całość w formacie PDF ]