[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wolałem nie być wzięty w dwa ognieprzez trzech żołnierzy przede mną i patrol za mną.Dlatego stałemjeszcze przez chwilę, pilnie nasłuchując.Ale poza oddalającymi sięgłosami pierwszej trójki niczego więcej nie było słychać – niczegooprócz naturalnych odgłosów lasu: szumu wiatru w liściach, bzyczeniaowadów, szmerów w poszyciu.Trzyosobowemu patrolowi nikt nie towarzyszył.Odczekałem, aż oddalą się na jakieś trzydzieści metrów, i ruszyłemza nimi.Bez trudu odszukałem ich trop.Posuwali się ścieżkąwydeptaną przez patrole chodzące tędy tam i z powrotem w ciąguostatnich dni.Wytyczały ją liście odwrócone wilgotną stroną do góry,połamanegałązkii bliskotrzydziestocentymetrowasmugarozdeptanych roślin.Lekko tylko zarysowana, ale zauważalna.Wyraźnie odcinająca się od reszty poszycia.W porównaniu z innymitego typu śladami ten przypominał autostradę.* * *Szedłem, bez trudu dotrzymując im kroku i nie starając sięzachowywać przesadnie cicho.Mogłem być pewny, że jeśli tylko będęciszej od nich, żaden mnie nie usłyszy.A głośniejsze zachowanie byłobynie lada wyczynem – musiałbym w tym celu wystrzelić parę razyz winchestera i głośno odśpiewać hymn narodowy.Postanowiłem skrócić dystans, przyspieszyłem kroku i znalazłemsię dwadzieścia metrów za patrolem.Mimo to wciąż go jeszcze niewidziałem, jeśli nie liczyć pojedynczego mignięcia pleców w polowymkombinezonie moro i metalicznego błysku – zapewne lufy M16.Natomiast coraz wyraźniej go słyszałem.Z całą pewnością było ichtrzech.Sądząc po głosach, jeden z nich był starszy od pozostałychi prawdopodobnie pełnił funkcję dowódcy patrolu.Z pozostałych jedenrzadko się odzywał, drugi perorował podekscytowanym tonem przeznos.Nadal nie rozumiałem treści słów, ale słyszałem dość dużo, bywiedzieć, że nie mówią o niczym ważnym.Przerzucali się krótkimiuwagami, czasem głupawo rechotali.Ot, trzech facetów, którzy gadajądla zabicia czasu.Nie zboczyli do trzeciego ze znalezionych przeze mnie punktówobserwacyjnych.Minęli go i poszli dalej.Sądząc po głosach, szli gęsiego.Uwagi rzucane przez ramię przez prowadzącego było słychać wyraźnie,za to głosy pozostałych dwóch były gorzej słyszalne, bo szli zwróceniplecami do mnie.Odnosiłem wrażenie, że żaden nie mówi nic istotnego.Wydawali się znudzeni, może znużeni; ludzie odbębniający rutynowezadaniei niespodziewającysiężadnychzwiązanychz tymniespodzianek czy zagrożeń.Minęli drugi punkt obserwacyjny i poszli dalej, a ja za nimi.Poprzejściudwustumetrówusłyszałem,żeskręcająw prawoi przedzierają się przez zarośla w stronę pierwszego punktu, tego nadziewiątce na hipotetycznej tarczy zegarowej.Miejsca, z którego niemalna pewno padł strzał do Bruce’a Lindsaya.Dotarłem do punktu, w którym skręcili w bok, i stanąłem.Usłyszałem, jak dochodzą do celu i zatrzymują się dwadzieścia metróww prawo.Dokładnie na krawędzi lasu, gdzie niedawno widziałemrozrzucone na ziemi niedopałki, papierki po słodyczach i ślady stóp.Ruszyłem w ich stronę.Przeszedłem trzy metry, pięć i znów stanąłem.Usłyszałem, jak któryś beknął, co wywołało rechot pozostałychi spowodowało ogólną wesołość.Pomyślałem, że chyba rzeczywiściejakiś czas temu zeszli z posterunku, udali się na zaplanowany posiłeki teraz wrócili najedzeni i ospali.Usłyszałem, że któryś z nich leje poddrzewem; strumień moczu szeleścił na wyschniętej ściółce.Usłyszałemteż, jak lufami rozgarniają gałęzie zasłaniające im widok na przedpole,a także chrobot kółka i trzask wieczka zapalniczki Zippo.Chwilępóźniej poczułem woń dymu papierosowego.Nabrałem powietrza w płuca i ruszyłem do przodu, manewrującwśród drzew.Pięć metrów, sześć, siedem.Torowałem sobie drogę tolewym barkiem, to prawym, przeciskając się przez gęstwinęz trzymanym pionowo przed sobą winchesterem.Tamci nadal nie mielipojęcia o mojej obecności.Czułem, że stoją bez ruchu tuż przede mnąi omiatają wzrokiem przedpole.Przestali gadać.Skończyła się przerwana posiłek, a wraz z nią nastrój radosnego podniecenia.Wstrzymałemoddech, cicho minąłem dzielące mnie od nich drzewo, potem następne.W końcu otworzył się przede mną widok na śledzoną trójkę.Zatkało mnie, bo kompletnie nie rozumiałem, co widzę przed sobą.51Jak przypuszczałem, było ich trzech.Znajdowali się niecałe pięćmetrów ode mnie i stali zwróceni do mnie plecami.Jeden miał siwewłosy, był dość tęgi i ubrany w oliwkowy kamuflażowy kombinezonpolowy z czasów wojny wietnamskiej, wyraźnie na niego przyciasny.W ręku trzymał karabin M16, z kabury sterczała rękojeść beretty M9,półautomatycznego pistoletu kaliber 9 milimetrów.Beretta i M16 należądo standardowego uzbrojenia armii amerykańskiej.Miał gołą głowę, nanogach buciory wojsk desantowych.Stojący obok był młodszy i trochę wyższy, ale niewiele szczuplejszy.Miał płową czuprynę i był ubrany w polowy mundur armii włoskiej,podobny do naszego, ale jednak inny.Lepiej skrojony.W prawej ręcetrzymał za uchwyt karabin M16.Na nogach miał czarne trampki, a naramionach niewielki plecak z materiału innego niż mundur.Był z gołągłową.Trzeci z mężczyzn nosił amerykański kombinezon kamuflażowyz wzorem do walk leśnych z lat osiemdziesiątych.Ten nie był ani gruby,ani rosły.Wręcz przeciwnie.Przy tamtych wyglądał jak karzełek.Miałnie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i ważył niewiele ponadsześćdziesiąt kilogramów.Wątły kurdupel o szybkich, nerwowychruchach.Ten też dzierżył M16, na nogach miał cywilne trzewiki, nienosił nakrycia głowy.Między palcami lewej dłoni trzymał tlącego siępapierosa.Widok włoskiego munduru polowego podsunął mi myśl, że możemam do czynienia z dziwacznym oddziałem wspólnych sił natowskich.Jednak pochodzący z czasów wojny wietnamskiej kombinezon nijak niepasował do współczesnego scenariusza z roku 1997, i to bez względu nato, jak polityka międzynarodowa mogła być w owym czasie pokręcona.To samo dało się powiedzieć o cywilnych trzewikach trzeciego, gołychgłowach wszystkich trzech, braku chlebaków z żelaznymi porcjamiżywnościowymi i całkowicie nieprofesjonalnym zachowaniu.Niemiałem pojęcia co to za ludzie.Różne możliwości przelatywały miw myślach jak zmieniające się napisy na tablicy w hali odlotów – ażdziw, że ci trzej nie słyszeli pstrykania w mojej głowie.Raz jeszcze przejechałem po nich wzrokiem, od lewej do prawej i odprawej do lewej.Nic tu nie pasowało.Aż w końcu mnie olśniło.To nie wojsko.To amatorzy.Gąszcz leśny w Missisipi na pograniczu z Tennessee i Alabamąi udająca wojsko cywilbanda.Grupka facetów, którzy lubią się uganiaćpo lesie z bronią w ręku i udawać, że robią to w obronie tego czy innegożywotnego interesu lokalnej społeczności.Buszować po magazynachz nadwyżkami wojskowymi i zaopatrywać się w stare kombinezonypolowe oraz włoskie mundury polowe z demobilu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Wolałem nie być wzięty w dwa ognieprzez trzech żołnierzy przede mną i patrol za mną.Dlatego stałemjeszcze przez chwilę, pilnie nasłuchując.Ale poza oddalającymi sięgłosami pierwszej trójki niczego więcej nie było słychać – niczegooprócz naturalnych odgłosów lasu: szumu wiatru w liściach, bzyczeniaowadów, szmerów w poszyciu.Trzyosobowemu patrolowi nikt nie towarzyszył.Odczekałem, aż oddalą się na jakieś trzydzieści metrów, i ruszyłemza nimi.Bez trudu odszukałem ich trop.Posuwali się ścieżkąwydeptaną przez patrole chodzące tędy tam i z powrotem w ciąguostatnich dni.Wytyczały ją liście odwrócone wilgotną stroną do góry,połamanegałązkii bliskotrzydziestocentymetrowasmugarozdeptanych roślin.Lekko tylko zarysowana, ale zauważalna.Wyraźnie odcinająca się od reszty poszycia.W porównaniu z innymitego typu śladami ten przypominał autostradę.* * *Szedłem, bez trudu dotrzymując im kroku i nie starając sięzachowywać przesadnie cicho.Mogłem być pewny, że jeśli tylko będęciszej od nich, żaden mnie nie usłyszy.A głośniejsze zachowanie byłobynie lada wyczynem – musiałbym w tym celu wystrzelić parę razyz winchestera i głośno odśpiewać hymn narodowy.Postanowiłem skrócić dystans, przyspieszyłem kroku i znalazłemsię dwadzieścia metrów za patrolem.Mimo to wciąż go jeszcze niewidziałem, jeśli nie liczyć pojedynczego mignięcia pleców w polowymkombinezonie moro i metalicznego błysku – zapewne lufy M16.Natomiast coraz wyraźniej go słyszałem.Z całą pewnością było ichtrzech.Sądząc po głosach, jeden z nich był starszy od pozostałychi prawdopodobnie pełnił funkcję dowódcy patrolu.Z pozostałych jedenrzadko się odzywał, drugi perorował podekscytowanym tonem przeznos.Nadal nie rozumiałem treści słów, ale słyszałem dość dużo, bywiedzieć, że nie mówią o niczym ważnym.Przerzucali się krótkimiuwagami, czasem głupawo rechotali.Ot, trzech facetów, którzy gadajądla zabicia czasu.Nie zboczyli do trzeciego ze znalezionych przeze mnie punktówobserwacyjnych.Minęli go i poszli dalej.Sądząc po głosach, szli gęsiego.Uwagi rzucane przez ramię przez prowadzącego było słychać wyraźnie,za to głosy pozostałych dwóch były gorzej słyszalne, bo szli zwróceniplecami do mnie.Odnosiłem wrażenie, że żaden nie mówi nic istotnego.Wydawali się znudzeni, może znużeni; ludzie odbębniający rutynowezadaniei niespodziewającysiężadnychzwiązanychz tymniespodzianek czy zagrożeń.Minęli drugi punkt obserwacyjny i poszli dalej, a ja za nimi.Poprzejściudwustumetrówusłyszałem,żeskręcająw prawoi przedzierają się przez zarośla w stronę pierwszego punktu, tego nadziewiątce na hipotetycznej tarczy zegarowej.Miejsca, z którego niemalna pewno padł strzał do Bruce’a Lindsaya.Dotarłem do punktu, w którym skręcili w bok, i stanąłem.Usłyszałem, jak dochodzą do celu i zatrzymują się dwadzieścia metróww prawo.Dokładnie na krawędzi lasu, gdzie niedawno widziałemrozrzucone na ziemi niedopałki, papierki po słodyczach i ślady stóp.Ruszyłem w ich stronę.Przeszedłem trzy metry, pięć i znów stanąłem.Usłyszałem, jak któryś beknął, co wywołało rechot pozostałychi spowodowało ogólną wesołość.Pomyślałem, że chyba rzeczywiściejakiś czas temu zeszli z posterunku, udali się na zaplanowany posiłeki teraz wrócili najedzeni i ospali.Usłyszałem, że któryś z nich leje poddrzewem; strumień moczu szeleścił na wyschniętej ściółce.Usłyszałemteż, jak lufami rozgarniają gałęzie zasłaniające im widok na przedpole,a także chrobot kółka i trzask wieczka zapalniczki Zippo.Chwilępóźniej poczułem woń dymu papierosowego.Nabrałem powietrza w płuca i ruszyłem do przodu, manewrującwśród drzew.Pięć metrów, sześć, siedem.Torowałem sobie drogę tolewym barkiem, to prawym, przeciskając się przez gęstwinęz trzymanym pionowo przed sobą winchesterem.Tamci nadal nie mielipojęcia o mojej obecności.Czułem, że stoją bez ruchu tuż przede mnąi omiatają wzrokiem przedpole.Przestali gadać.Skończyła się przerwana posiłek, a wraz z nią nastrój radosnego podniecenia.Wstrzymałemoddech, cicho minąłem dzielące mnie od nich drzewo, potem następne.W końcu otworzył się przede mną widok na śledzoną trójkę.Zatkało mnie, bo kompletnie nie rozumiałem, co widzę przed sobą.51Jak przypuszczałem, było ich trzech.Znajdowali się niecałe pięćmetrów ode mnie i stali zwróceni do mnie plecami.Jeden miał siwewłosy, był dość tęgi i ubrany w oliwkowy kamuflażowy kombinezonpolowy z czasów wojny wietnamskiej, wyraźnie na niego przyciasny.W ręku trzymał karabin M16, z kabury sterczała rękojeść beretty M9,półautomatycznego pistoletu kaliber 9 milimetrów.Beretta i M16 należądo standardowego uzbrojenia armii amerykańskiej.Miał gołą głowę, nanogach buciory wojsk desantowych.Stojący obok był młodszy i trochę wyższy, ale niewiele szczuplejszy.Miał płową czuprynę i był ubrany w polowy mundur armii włoskiej,podobny do naszego, ale jednak inny.Lepiej skrojony.W prawej ręcetrzymał za uchwyt karabin M16.Na nogach miał czarne trampki, a naramionach niewielki plecak z materiału innego niż mundur.Był z gołągłową.Trzeci z mężczyzn nosił amerykański kombinezon kamuflażowyz wzorem do walk leśnych z lat osiemdziesiątych.Ten nie był ani gruby,ani rosły.Wręcz przeciwnie.Przy tamtych wyglądał jak karzełek.Miałnie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i ważył niewiele ponadsześćdziesiąt kilogramów.Wątły kurdupel o szybkich, nerwowychruchach.Ten też dzierżył M16, na nogach miał cywilne trzewiki, nienosił nakrycia głowy.Między palcami lewej dłoni trzymał tlącego siępapierosa.Widok włoskiego munduru polowego podsunął mi myśl, że możemam do czynienia z dziwacznym oddziałem wspólnych sił natowskich.Jednak pochodzący z czasów wojny wietnamskiej kombinezon nijak niepasował do współczesnego scenariusza z roku 1997, i to bez względu nato, jak polityka międzynarodowa mogła być w owym czasie pokręcona.To samo dało się powiedzieć o cywilnych trzewikach trzeciego, gołychgłowach wszystkich trzech, braku chlebaków z żelaznymi porcjamiżywnościowymi i całkowicie nieprofesjonalnym zachowaniu.Niemiałem pojęcia co to za ludzie.Różne możliwości przelatywały miw myślach jak zmieniające się napisy na tablicy w hali odlotów – ażdziw, że ci trzej nie słyszeli pstrykania w mojej głowie.Raz jeszcze przejechałem po nich wzrokiem, od lewej do prawej i odprawej do lewej.Nic tu nie pasowało.Aż w końcu mnie olśniło.To nie wojsko.To amatorzy.Gąszcz leśny w Missisipi na pograniczu z Tennessee i Alabamąi udająca wojsko cywilbanda.Grupka facetów, którzy lubią się uganiaćpo lesie z bronią w ręku i udawać, że robią to w obronie tego czy innegożywotnego interesu lokalnej społeczności.Buszować po magazynachz nadwyżkami wojskowymi i zaopatrywać się w stare kombinezonypolowe oraz włoskie mundury polowe z demobilu [ Pobierz całość w formacie PDF ]