[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Założył się o ładną sumkę z lordem Bailey, że przed świę-tami spadnie śnieg.Rebeka odwróciła nagle głowę.- Czy już nic nie jest święte? Zakłady o pogodę.Absurd.- Nie wiedziałaś, Rebeko? To ulubiona rozrywka znudzonycharystokratów.Zakład Cranborne'a o śnieg nie jest jeszcze najgorszy.Książka z zakładami w White's pełna jest najbardziej bezsensownychbredni, jakie można sobie wyobrazić, a także najbardziej skanda-licznych.- Na przykład?- Które wolisz? Bezsensowne czy skandaliczne?- Bezsensowne - odpowiedziała szczerze.- No cóż.Na przykład warty trzy tysiące funtów zakład lordaAlvanley o to, która z pięciu kropli deszczu pierwsza spłynie po szy-bie do ramy wykuszowego okna w White's.Rebeka się uśmiechnęła.- Możesz mi wierzyć lub nie, ale o tym zakładzie już słyszałam.- A o niedawnym zakładzie księcia Hampshire o to, któraz dwóch much pierwsza wdrapie się na okno i dojdzie do jegoszczytu?- Wygląda na to, że członków klubu fascynują okna - zauważyła.- Pewnie można tak powiedzieć.- Hrabia pokręcił głową i pod-prowadził swego konia tak, aby jechali obok siebie.Wydawało jej się, że słyszała, jak mruknął coś w rodzaju  nadęteosły", ale nie była pewna.Zerwał się wiatr, a śnieg zgęstniał.Z niebaleciały wielkie mokre płatki, które tworzyły coś w rodzaju kurtynymiędzy nimi a resztą świata.Jechali powoli, ale Rebeka i tak nie wi-działa przed sobą dalej niż na dwa jardy. - Czy mi się tylko wydaje, czy zamieć jest coraz gorsza?! - za-pytała niemal krzycząc, aby ją usłyszał przez szum wiatru i wirującyśnieg.- Jest coraz gorsza.- Cameron skrzywił się i spojrzał w górę.-Musimy gdzieś się schronić, bo całkiem zabłądzimy.- Czy mamy bliżej do farmy Braggów, czy do Windmere?- Ani tu, ani tu.Jesteśmy gdzieś pośrodku.Silny powiew wiatru prawie zagłuszył jego odpowiedz.Jej końszarpnął głową i obrzucił ją lawiną mokrego śniegu.Przez chwilępluła nim i wycierała go z oczu, a potem nachyliła się i uspokajającopoklepała konia po szyi.Wyraznie mu to pomogło.Gdyby coś takie-go było w stanie także i ją uspokoić!Wiatr targał jej płaszczem i spódnicą, a rękawiczki całkiem prze-mokły.Znieg był tak gesty, że Rebeka prawie nic nie widziała.Powoli wspięli się na wzgórze.Zamarznięta ziemia była tak śliska,że konie z trudem utrzymywały równowagę.Z trudem, noga za nogą, posuwali się przez zamieć.W pewnejchwili hrabia chwycił jej wodze.Rebeka ucieszyła się, żebezpiecznie prowadzi ją za sobą.Nie chciałaby teraz być sama, niemając pojęcia, dokąd zmierza.Kilka minut pózniej w białej mgle zamajaczył niewyrazny zarysbudynku.Rebeka westchnęła z ulgą.Zauważyła, że hrabia wyprosto-wał się w siodle, i stwierdziła, że też pewnie zauważył schronienie.Ponaglił wierzchowce i wkrótce wjeżdżali truchtem przez obluzo-waną bramę, która jak szalona bujała się na górnych zawiasach.Ze szczęścia, że zobaczyła miejsce, gdzie mogą przeczekać za-mieć, Rebeka nie od razu zauważyła, że z komina nie wydobywa siędym, a w oknach nie ma świateł.Zsiedli z koni i z trudem przedarlisię do drzwi wejściowych, walcząc z wirującym wiatrem.Hrabiachciał odciągnąć zasuwę, ale nawet nie drgnęła.- Czy jest zamknięta na klucz? - zapytała Rebeka, szczękając zę-bami.- Nie.Przyrdzewiała.- Uderzył w drzwi ramieniem.- Ojej! - krzyknęła Rebeka. Nie zwrócił na nią uwagi i znowu pchnął drzwi.Tym razem za-rdzewiała zasuwa puściła i hrabia z impetem wpadł od środka.Rebe-ka szybko weszła za nim i zamknęła za sobą drzwi.Natychmiast pogrążyła się w zupełnych ciemnościach.- Nie ma tu okien?- Okiennice są na dobre pozamykane.Lepiej je tak zostawić, boinaczej będzie strasznie wiało.Widzisz coś?- Z trudem.- Poczekaj tu - poinstruował ją.- Muszę poszukać schronieniadla koni.Kiedy wrócę, rozpalę ogień.Rozgrzejemy się i powinniśmymieć dość światła, żeby o nic się nie potykać.Rebeka kiwnęła głową.Hrabia wyszedł.Strzepnęła spódnicę,a potem włożyła ręce do kieszeni płaszcza.Zebrała wszystkie siły,aby wyglądać na spokojną i obojętną.Ale w środku dygotała ze zde-nerwowania.Była sam na sam z hrabią, odcięta od świata, w samymśrodku szalejącej burzy śnieżnej.Taka przygoda mogła skończyć siękatastrofą.Otworzyły się drzwi i wszedł hrabia.Na płaszczu i na kapeluszumiał warstwę śniegu, a policzki czerwone od mrozu.Mocno tupiąc,zrzucił śnieg z butów, a potem dla rozgrzewki zaczął podskakiwać tona jednej, to na drugiej nodze.Wkrótce dyszał ze zmęczenia,a w zimnym powietrzu widać było kłęby pary z jego oddechu.- A konie? - zapytała Rebeka, z trudem zdobywając się na spo-kojny ton głosu.- Są bezpieczne.Znalazłem prawie rozwaloną oborę, ale dwieściany i kawałek dachu ma nietknięte.Przywiązałem konie w miej-scu, gdzie są osłonięte od najgorszego wiatru i od śniegu.- Ale czy to wytrzyma wiatr i śnieżycę? Byłoby straszne, gdybyściany się zawaliły, a biedne stworzenia znalazły się w pułapce.- Nie jestem architektem, ale myślę, że będą bezpieczne.- Ro-zejrzał się po izbie.- Czy jest tu gdzieś drewno? Muszę rozpalićogień, żebyśmy nie zamarzli.Ma zadanie do wykonania.Dobrze.Ważne, żeby coś robić,skupić się na czymś.Dzięki temu nie będzie tak się martwić tą niezręczną sytuacją.Musi znalezć drewno albo coś innego, co dałobysię spalić.Rebeka usiłowała rozejrzeć się po izbie.Wydawało się, że jest całkiem pusta.Ludzie, którzy tu kiedyśmieszkali, nie zostawili żadnych mebli ani drobnych przedmiotów.Drewniana podłoga pokryta była warstwą kurzu i przy każdym krokujego obłoki unosiły się w powietrzu, łaskocząc ją w nos.Rebekanajpierw zaczekała, aż jej oczy na dobre przywykną do ciemności,a potem ostrożnie weszła do drugiej izby.Odkryła tam równo ułożo-ny stos szczap drewna, na których była warstwa kurzu i pajęczyn.Triumfalnie wróciła z pełnym naręczem.Hrabia natychmiastwziął je od niej.Stała koło niego, kiedy zaczął rozpalać ogień.Wreszcie pojawił się mały pomarańczowy płomień, ale Rebeka dotej pory tak zmarzła, że głośno szczękała zębami.Hrabia ukucnął i delikatnie dmuchał, aby pobudzić płomyk dożycia.Rebeka podała mu kilka mniejszych patyków.Cameron do-dawał je po jednym do rozniecanego ognia, aż płomienie zrobiły sięwiększe i jaśniejsze.- Od kiedy twoim zdaniem nikt tutaj nie mieszka? - zapytała.- Nie jestem pewny.- Hrabia uklęknął i przysiadł na piętach.-Co najmniej rok.Może więcej.Miejmy tylko nadzieję, że komin niejest zapchany, bo inaczej zaraz będzie tu pełno dymu.Czekali z niepokojem, ale dym szedł do komina.- Chyba nikt nie będzie nas szukał? - zapytała, nie będąc pewna,co byłoby lepsze.Ekipa poszukiwawcza szybciej by ich wyratowała.Ale może lepiej ich przygodę zachować w tajemnicy i dzięki temuuniknąć pytań.- Wątpię, żeby ktokolwiek się zorientował, że nas nie ma - po-wiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • milosnikstop.keep.pl