[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potem przeraźliwy krzyk dzieci.Gładko uczesana pani gwałtownie odciągnęła chłopca od poręczy.Pan z laską zasłonił dziewczynce oczy.Świst liny znikającej w szczelinie między deskami!Przechyliła się przez balustradę.W dole, przy słupach mola, dziób „Sterna” nagle uniósł się, kobieta w białej sukni upadła na pokład - nogi w sznurowanych bucikach, ręka chwytająca za reling, rozdarta suknia, żelazne linki masztu pękły z trzaskiem, przechył, zgrzyt łańcuchów, maszt uderzył o balustradę dwa kroki od Stelli, zasłoniła głowę, biała parasolka, popychana szarpnięciami wiatru, potoczyła się z pokładu na wodę jak kula dmuchawca, mężczyzna w kraciastej marynarce chwycił się relingu, znów szarpnęło, krzyki kobiety nagle zgasły, dziób „Sterna” zapadł się głęboko pod wodę, z pokładu zjechały blaszane skrzynki, ciemna fala, głowa w kapeluszu, kaszmirowy szal, łoskot, molo znów zadrżało, biała sukienka wzdyma się jak rybi pęcherz, Stella krzyczy, woła coś do Luizy, ale jej głos brzmi tak, jakby ktoś wołał zza ściany, starszy pan chwyta ją za rękę, odciąga od balustrady, coś mówi, na wodę spadają dwa ceratowe koła rzucone przez marynarzy, przechylona nadbudówka, wielkie pęcherze powietrza bulgoczą w iluminatorach, kadłub, ciemny wir, Stella widzi jak wynurzająca się kobieta otwartymi ustami chwyta powietrze, ale porwane linki wciągają ją pod wodę, czarny komin z literą „W” z głuchym trzaskiem wali się na 39pomost, syk pary, od strony gasthausu biegną trzej mężczyźni z bosakami, kroki dudniące na deskach.Wystarczył niewielki wstrząs, by - jak napisano w wieczornym dodatku „Danziger Volksstimme” - tuż przy stępce puściły wręgi.Kadłub „Sterna” rozstąpił się, woda zalała maszynownię, potem wywrócił się do góry dnem, wszystko nie trwało dłużej niż minutę, o żadnej akcji ratunkowej nie mogło być mowy.Towarzystwo ubezpieczeniowe „Helmholz i Syn” odmówiło jednak wypłacenia Westermannom osiemdziesięciu czterech tysięcy marek, bo - jak po oględzinach wraku, ustawionego na nabrzeżu w Neufahrwasser przy magazynach Schneidera, stwierdzili rzeczoznawcy z Hamburga, profesor Hartmann i radca Mehrens - poszycie kadłuba wymagało już od dawna pilnej naprawy, a jednak mimo to „Stern” kursował wciąż między Neufahrwasser a Zoppot, czasem zabierając nawet na pokład nadmierny ładunek.Mówiono, że dla kompanii, której długi w bankach Berlina i Frankfurtu sięgnęły ponoć trzystu tysięcy marek, zatonięcie „Sterna” było korzystne, śledztwo prowadzone przez komisarza Wittberga z posterunku w Zoppot wykluczyło jednak świadome działanie jako bezpośrednią przyczynę wypadku.O tym wszystkim pan J.opowiedział Hanemannowi parę dni później, dwudziestego czy dwudziestego pierwszego sierpnia.Mówił wolno, ostrożnie dobierając słowa, tak by oszczędzić mu raniących szczegółów.Wiedział, że to właśnie dzięki lękom wrażliwej pani R., która przybyła do Gdańska na zjazd związku nauczycielskiego i nie mogła patrzeć na wodę koło przystani Weichselmünde, zszedł wtedy, parę minut przed ósmą, z pokładu „Sterna”.Nie oskarżał siebie - bo właściwie o co? Że przez chwilę podtrzymał za łokieć kobietę, która potknęła się przy wchodzeniu na trap jednego ze spacerowych statków, które od lat kursowały między Neufahrwas-ser a Zoppot? A jednak, ilekroć myślał o czternastym sierpnia, wolał nie wracać do tamtej chwili.Nigdy też nie wspomniał o niej Hanemannowi.Czasami tylko, gdy rano, przed wyjściem do szkoły na Topolową, ze zwykłą starannością zapinał popelinową koszulę, jak odległe echo budziło się w palcach wspomnienie dotknięcia jedwabnego rękawa z zaszewkami i perłowymi guzikami na wąskim mankiecie.Arystokracje i upadkiA rzeczy? Rzeczy zajmowały się tym co zawsze.Przypatrywały się wszystkiemu z półek, etażerek, blatów, parapetów i nic sobie nie robiły z naszych spraw.Nie były po żadnej stronie.Cierpliwie oddawały się w nasze ręce.Pasowały do dłoni jak ulał albo wyślizgiwały się z palców, spadając z krzykiem na betonową posadzkę.Dopiero wtedy, w błysku pękającej porcelany, w brzęku srebra, w trzasku szkła, budziły nas ze snu.Bo przecież naprawdę były niewidzialne.Któż pamiętał barwę powietrza, światło szkliwa, śpiew wysuwanych szuflad, wysokie brzmienie mahoniowych szaf.A potem przypomnienia.Jałowe polowania.Łowienie dotknięć i połysków zagubionych przez pamięć.I żal, że nie dość uwagi i serca.Że tylko przepływanie między, machinalne przestawianie, odstawianie, przecieranie - nic nadto.Żałosna niechęć? Niemądra pretensja? Że nie licząc się z naszym zmęczeniem domagały się czułej obecności naszych rąk? Zawsze nienasycone? Gasnące pod warstwą sadzy i śniedzi?I przebudzenia - nigdy na czas? W domu Bierensteinów, w pokoju na piętrze, na mosiężnym łóżku pani Emmy, umierał pan Dłuszniewski.Dawniej hałaśliwy i ruchliwy, teraz cichy, z przymkniętymi oczami, starał się sobie przypomnieć, jak wyglądała kuchnia w mieszkaniu przy Lessingstrasse 14 tamtego dnia, gdy przyjechał do Gdańska z Pozelwy, ale obraz ciemnego wnętrza, które wtedy wydało mu się ogromne, rozświetlone blaskami porcelany, rwał się jak kruche płótno.W dębowym zarysie kredensu z wysoką attyką, kredensu, który brązową tarczą mahoniu osłaniał baterie szkła i kryształów przed czerwienią łuny znad Langfuhr, świeciły puste miejsca, których pamięć nie potrafiła niczym zapełnić, chociaż w palcach, stygnących na kołdrze, budził się wciąż dawny dotyk.Górna półka?Brzęk białości? Okrągły połysk? To była cukiernica? Arabskie pudełko z lakierowanej blachy, w którym ojciec trzymał egipskie papierosy? Kryształowa patera, którą matka przywiozła z Grodna, wracając od siostry? Myśl sięgała w przeszłość jak niewidomy, który dotyka twarzy kogoś bliskiego, lecz pod palcami czuje tylko chłodną ciemność.Rzeczy, które kiedyś miały ciężar, porowatość, dotykalną gładkość, chłodną szklistość, zmieniały się w obłoki bez barwy.Miały tylko jedną stronę - jak księżyc.Rzadko bywały w pełni.Imbryk do herbaty z kuchni przy Lessingstrasse 14, ciężki, z wygiętym tulipanowato dzióbkiem, miał teraz lekkość wąziutkiego nowiu.Dno nie istniało, w ciemnościach wspomnienia świeciła tylko połyskliwa wypukłość pokrywki z różową gałką.Jeszcze ćmił w mroku jak zachodząca planeta ten ciepły kształt ze snu, ale już przesłaniały go czajniki późniejsze, defilujące na płycie gazowej kuchni „Junkers” - białe, zielone z czerwoną różą, niebieskie ze śnieżną gwiazdą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Potem przeraźliwy krzyk dzieci.Gładko uczesana pani gwałtownie odciągnęła chłopca od poręczy.Pan z laską zasłonił dziewczynce oczy.Świst liny znikającej w szczelinie między deskami!Przechyliła się przez balustradę.W dole, przy słupach mola, dziób „Sterna” nagle uniósł się, kobieta w białej sukni upadła na pokład - nogi w sznurowanych bucikach, ręka chwytająca za reling, rozdarta suknia, żelazne linki masztu pękły z trzaskiem, przechył, zgrzyt łańcuchów, maszt uderzył o balustradę dwa kroki od Stelli, zasłoniła głowę, biała parasolka, popychana szarpnięciami wiatru, potoczyła się z pokładu na wodę jak kula dmuchawca, mężczyzna w kraciastej marynarce chwycił się relingu, znów szarpnęło, krzyki kobiety nagle zgasły, dziób „Sterna” zapadł się głęboko pod wodę, z pokładu zjechały blaszane skrzynki, ciemna fala, głowa w kapeluszu, kaszmirowy szal, łoskot, molo znów zadrżało, biała sukienka wzdyma się jak rybi pęcherz, Stella krzyczy, woła coś do Luizy, ale jej głos brzmi tak, jakby ktoś wołał zza ściany, starszy pan chwyta ją za rękę, odciąga od balustrady, coś mówi, na wodę spadają dwa ceratowe koła rzucone przez marynarzy, przechylona nadbudówka, wielkie pęcherze powietrza bulgoczą w iluminatorach, kadłub, ciemny wir, Stella widzi jak wynurzająca się kobieta otwartymi ustami chwyta powietrze, ale porwane linki wciągają ją pod wodę, czarny komin z literą „W” z głuchym trzaskiem wali się na 39pomost, syk pary, od strony gasthausu biegną trzej mężczyźni z bosakami, kroki dudniące na deskach.Wystarczył niewielki wstrząs, by - jak napisano w wieczornym dodatku „Danziger Volksstimme” - tuż przy stępce puściły wręgi.Kadłub „Sterna” rozstąpił się, woda zalała maszynownię, potem wywrócił się do góry dnem, wszystko nie trwało dłużej niż minutę, o żadnej akcji ratunkowej nie mogło być mowy.Towarzystwo ubezpieczeniowe „Helmholz i Syn” odmówiło jednak wypłacenia Westermannom osiemdziesięciu czterech tysięcy marek, bo - jak po oględzinach wraku, ustawionego na nabrzeżu w Neufahrwasser przy magazynach Schneidera, stwierdzili rzeczoznawcy z Hamburga, profesor Hartmann i radca Mehrens - poszycie kadłuba wymagało już od dawna pilnej naprawy, a jednak mimo to „Stern” kursował wciąż między Neufahrwasser a Zoppot, czasem zabierając nawet na pokład nadmierny ładunek.Mówiono, że dla kompanii, której długi w bankach Berlina i Frankfurtu sięgnęły ponoć trzystu tysięcy marek, zatonięcie „Sterna” było korzystne, śledztwo prowadzone przez komisarza Wittberga z posterunku w Zoppot wykluczyło jednak świadome działanie jako bezpośrednią przyczynę wypadku.O tym wszystkim pan J.opowiedział Hanemannowi parę dni później, dwudziestego czy dwudziestego pierwszego sierpnia.Mówił wolno, ostrożnie dobierając słowa, tak by oszczędzić mu raniących szczegółów.Wiedział, że to właśnie dzięki lękom wrażliwej pani R., która przybyła do Gdańska na zjazd związku nauczycielskiego i nie mogła patrzeć na wodę koło przystani Weichselmünde, zszedł wtedy, parę minut przed ósmą, z pokładu „Sterna”.Nie oskarżał siebie - bo właściwie o co? Że przez chwilę podtrzymał za łokieć kobietę, która potknęła się przy wchodzeniu na trap jednego ze spacerowych statków, które od lat kursowały między Neufahrwas-ser a Zoppot? A jednak, ilekroć myślał o czternastym sierpnia, wolał nie wracać do tamtej chwili.Nigdy też nie wspomniał o niej Hanemannowi.Czasami tylko, gdy rano, przed wyjściem do szkoły na Topolową, ze zwykłą starannością zapinał popelinową koszulę, jak odległe echo budziło się w palcach wspomnienie dotknięcia jedwabnego rękawa z zaszewkami i perłowymi guzikami na wąskim mankiecie.Arystokracje i upadkiA rzeczy? Rzeczy zajmowały się tym co zawsze.Przypatrywały się wszystkiemu z półek, etażerek, blatów, parapetów i nic sobie nie robiły z naszych spraw.Nie były po żadnej stronie.Cierpliwie oddawały się w nasze ręce.Pasowały do dłoni jak ulał albo wyślizgiwały się z palców, spadając z krzykiem na betonową posadzkę.Dopiero wtedy, w błysku pękającej porcelany, w brzęku srebra, w trzasku szkła, budziły nas ze snu.Bo przecież naprawdę były niewidzialne.Któż pamiętał barwę powietrza, światło szkliwa, śpiew wysuwanych szuflad, wysokie brzmienie mahoniowych szaf.A potem przypomnienia.Jałowe polowania.Łowienie dotknięć i połysków zagubionych przez pamięć.I żal, że nie dość uwagi i serca.Że tylko przepływanie między, machinalne przestawianie, odstawianie, przecieranie - nic nadto.Żałosna niechęć? Niemądra pretensja? Że nie licząc się z naszym zmęczeniem domagały się czułej obecności naszych rąk? Zawsze nienasycone? Gasnące pod warstwą sadzy i śniedzi?I przebudzenia - nigdy na czas? W domu Bierensteinów, w pokoju na piętrze, na mosiężnym łóżku pani Emmy, umierał pan Dłuszniewski.Dawniej hałaśliwy i ruchliwy, teraz cichy, z przymkniętymi oczami, starał się sobie przypomnieć, jak wyglądała kuchnia w mieszkaniu przy Lessingstrasse 14 tamtego dnia, gdy przyjechał do Gdańska z Pozelwy, ale obraz ciemnego wnętrza, które wtedy wydało mu się ogromne, rozświetlone blaskami porcelany, rwał się jak kruche płótno.W dębowym zarysie kredensu z wysoką attyką, kredensu, który brązową tarczą mahoniu osłaniał baterie szkła i kryształów przed czerwienią łuny znad Langfuhr, świeciły puste miejsca, których pamięć nie potrafiła niczym zapełnić, chociaż w palcach, stygnących na kołdrze, budził się wciąż dawny dotyk.Górna półka?Brzęk białości? Okrągły połysk? To była cukiernica? Arabskie pudełko z lakierowanej blachy, w którym ojciec trzymał egipskie papierosy? Kryształowa patera, którą matka przywiozła z Grodna, wracając od siostry? Myśl sięgała w przeszłość jak niewidomy, który dotyka twarzy kogoś bliskiego, lecz pod palcami czuje tylko chłodną ciemność.Rzeczy, które kiedyś miały ciężar, porowatość, dotykalną gładkość, chłodną szklistość, zmieniały się w obłoki bez barwy.Miały tylko jedną stronę - jak księżyc.Rzadko bywały w pełni.Imbryk do herbaty z kuchni przy Lessingstrasse 14, ciężki, z wygiętym tulipanowato dzióbkiem, miał teraz lekkość wąziutkiego nowiu.Dno nie istniało, w ciemnościach wspomnienia świeciła tylko połyskliwa wypukłość pokrywki z różową gałką.Jeszcze ćmił w mroku jak zachodząca planeta ten ciepły kształt ze snu, ale już przesłaniały go czajniki późniejsze, defilujące na płycie gazowej kuchni „Junkers” - białe, zielone z czerwoną różą, niebieskie ze śnieżną gwiazdą [ Pobierz całość w formacie PDF ]