[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mam iść po Mary? Została z Billingsleyem.- Nie ma czasu.Możesz iść albo zostać.Jak chcesz.Jednym ruchem naciągnął kombinezon na ramiona.Zeskoczył ze sceny, potknął się, chwycił za oparcie fotela z przedniego rzędu, by utrzymać równowagę, i pobiegł środkowym przejściem.Cynthia dogoniła go, gdy już prawie dopadł do wyjścia - i znów nawet się nie zadyszała.Mała miała potężny silnik, to trzeba jej było przyznać bez dwóch zdań.Szef wychodził właśnie z pomieszczenia biletera; Ralph Carver deptał mu po piętach.- Wyjrzeliśmy na ulicę - powiedział.- Burza zdecydowanie.Steve? Co się stało?Steve nawet nie odpowiedział.Przystanął, rozejrzał się, dostrzegł prowadzące na górę schody i wbiegł po dwa stopnie.Nadal, gdzieś w tle, czuł zdumienie tym, jak błyskawicznie pojawiło się uczucie zagrożenia.Przede wszystkim był jednak przerażony.- Davidzie! Davidzie, odpowiedz, jeśli mnie słyszysz!Nic.Cisza.Ponury, zaśmiecony korytarz prowadził prawdopodobnie obok balkonu i wnęki, w której mieścił się bufet.Kończył się wąskimi, wiodącymi jeszcze wyżej schodkami.Nie dostrzegł nikogo, czuł jednak wyraźnie, że ktoś tu był, i to całkiem niedawno.- Davidzie! - krzyknął.- Steve? Panie Ames? - rozległ się głos Ralpha Carvera.Brzmiał w nim strach, niemal równie wielki jak ten, który czuł Steve.- Co się stało? Czy coś się stało mojemu synowi?- Nie wiem.Cynthia prześlizgnęła się pod jego ramieniem.Pobiegła korytarzem do wejścia na balkon.Steve deptał jej po piętach.Z łuku przy wejściu zwisał kawałek postrzępionej liny, ciągle jeszcze kołysząc się lekko.- Popatrz! - krzyknęła dziewczyna, wyciągając rękę.Steve miał początkowo wrażenie, że wskazuje zwłoki, ale niemal natychmiast rozpoznał włosy - sztuczne włosy.Lalka.Lalka z pętlą na szyi.- To ją widziałaś?- Tak.Ktoś zerwał ją ze sznurka, a potem chyba kopnął.- Spojrzała na niego.Twarz miała ściągniętą, napiętą.Głosem tak cichym, że trudno byłoby uznać go nawet za szept, dodała jeszcze: - Boże, Steve, to mi się strasznie nie podoba.Steve cofnął się o krok.Spojrzał w lewo; szef i tata Davida przyglądali mu się z napięciem; obaj przyciskali broń do piersi.Zerknął w prawo.Tam - podpowiedziało mu serce.a może nos, który podchwycił wiszący jeszcze w powietrzu ślad zapachu perfum Opium.- To tam - powiedział.- W kabinie projekcyjnej.Z pewnością.Pobiegł, jakby od szybkości zależało jego życie.Cynthia, jak zwykle bez trudu, dotrzymywała mu kroku.Kilkoma skokami przebiegł wąskie schody.Macał w poszukiwaniu klamki, kiedy dziewczyna złapała go za pasek od spodni i wyjaśniła mu pewne podstawowe fakty.- Mały miał pistolet.Jeśli go tam dopadła, to pewnie ma teraz pistolet.Uważaj na siebie, Steve.- Davidzie! - wrzasnął ile sił w płucach Ralph.- Davidzie, nic ci nie jest?Steve pomyślał, że mógłby przecież uświadomić Cynthii, iż nie ma teraz czasu na ostrożność, że ten czas minął, kiedy stracili z oczu Davida.ale przecież na rozmowy też nie mieli czasu.Obrócił klamkę i mocno pchnął drzwi ramieniem.Spodziewał się zamka lub jakiejś - jakiejkolwiek - przeszkody, nie natrafił na żadną.Drzwi otworzyły się gwałtownie, a on równie gwałtownie wpadł do środka.David i Audrey znajdowali się naprzeciwko niego, pod ścianą z otworami, przez które padało niegdyś na ekran światło projektorów.David oczy miał na pół otwarte, wywrócone tak, że widać było tylko białka, a jego twarz, nadal zielonkawa od mydła, nabrała straszliwej, szarobladej, trupiej barwy.Pod oczami i wysoko na policzkach w alarmującym tempie rosły wielkie, sine plamy.Rękami spazmatycznie bił w szwy na nogawkach dżinsów.Dławił się.Prawa ręka Audrey zaciśnięta była na jego gardle; kciuk tkwił głęboko w miękkim ciele pod szczęką, po prawej, palce również wbite były w ciało pod szczęką, tyle że po lewej.Twarz pani geolog, niegdyś ładną, wykrzywiał teraz grymas nienawiści i wściekłości takiej, jakiej Steve nie widział jeszcze nigdy w życiu; wydawało się wręcz, że skóra jej od tego pociemniała.W lewej ręce ściskała czterdziestkępiątkę, której David użył, by zabić kojota.Strzeliła trzykrotnie, za czwartym razem rozległ się tylko trzask spuszczonego kurka.Dwa schodki w dół, prowadzące do kabiny projekcyjnej, oszczędziły Steve'owi co najmniej jednej dodatkowej dziury w jego i tak już podziurawionej skórze, a być może nawet ocaliły mu życie.Upadł ciężko jak każdy, kto źle obliczył liczbę stopni, wbiegając po schodach, toteż wszystkie trzy kule poszły mu nad głową.Jedna rozłupała prawą framugę drzwi, w których stała Cynthia, obsypując drzazgami jej egzotycznie barwne włosy.Audrey zawyła śpiewnie, przeraźliwie, dokumentując tym wyciem swe głębokie rozczarowanie.Rzuciła pustym rewolwerem - Steve uchylił się, odtrącając go jednocześnie wyciągniętą ręką - i natychmiast odwróciła się ku leżącemu chłopcu.Dusiła go teraz oburącz, potrząsając wściekle jego głową, niczym podczas jakiejś przeraźliwej zabawy z lalką.Dłonie Davida, drgające do tej pory spazmatycznie, znieruchomiały nagle.Spoczywały bezwładnie na dżinsach chłopca i przypominały martwe rozgwiazdy.5- Boję się - skrzeknął Billingsley.Były to, przynajmniej o tyle, o ile mogła stwierdzić Mary, dwa ostatnie wypowiedziane przez niego słowa.Wpatrywał się w jej twarz wzrokiem jednocześnie napiętym i w jakiś sposób niepewnym.Próbował powiedzieć coś jeszcze, lecz tylko zacharczał słabo.- Nie bój się, Tom.Jestem przy tobie - próbowała go pocieszyć.- Ach.Ach.Billingsley spojrzał na prawo od jej głowy, potem na lewo, aż wreszcie jego oczy trafiły na jej twarz i zamarły na niej.Odetchnął jeszcze raz, głęboko, wypuścił powietrze z płuc.i nie zaczerpnął już następnego oddechu.- Tom?Odpowiedziało jej tylko wycie wiatru i szelest rzucanych nim w okna ziarenek piasku.- Tom!Potrząsnęła nim.Głowa starego weterynarza przetoczyła się bezwładnie z boku na bok, jego oczy pozostały jednak wlepione w jej twarz, co sprawiało raczej przerażające wrażenie.Przypominały oczy tych portretów, które wydają się wpatrywać w widza niezależnie od tego, w którym kącie muzealnej sali stanie.Gdzieś - z bardzo daleka, choć przecież z wnętrza tego samego budynku - dobiegał ją głos tego pomocnika Marinville'a wołający Davida.Jego mała hippiska też niezgorzej krzyczała.Mary pomyślała, że jeśli David i Audrey rzeczywiście zaginęli, to powinna chyba pójść, pomóc w poszukiwaniach, ale nie chciała zostawić starego Toma, zanim się upewni, że on rzeczywiście nie żyje.Była prawie pewna, że nie żyje, ale w rzeczywistości z pewnością nie jest tak jak w telewizji, kiedy od razu się wie.- Ratunku.Głos, niepewny, pytający, niemal zbyt cichy, by usłyszeć go wśród wycia nawet słabnącego wiatru, mimo wszystko sprawił, że Mary podskoczyła i zakryła usta dłonią, by powstrzymać krzyk.- Ratunku.Jest tam kto? Proszę.pomocy.boli.Kobiecy głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Mam iść po Mary? Została z Billingsleyem.- Nie ma czasu.Możesz iść albo zostać.Jak chcesz.Jednym ruchem naciągnął kombinezon na ramiona.Zeskoczył ze sceny, potknął się, chwycił za oparcie fotela z przedniego rzędu, by utrzymać równowagę, i pobiegł środkowym przejściem.Cynthia dogoniła go, gdy już prawie dopadł do wyjścia - i znów nawet się nie zadyszała.Mała miała potężny silnik, to trzeba jej było przyznać bez dwóch zdań.Szef wychodził właśnie z pomieszczenia biletera; Ralph Carver deptał mu po piętach.- Wyjrzeliśmy na ulicę - powiedział.- Burza zdecydowanie.Steve? Co się stało?Steve nawet nie odpowiedział.Przystanął, rozejrzał się, dostrzegł prowadzące na górę schody i wbiegł po dwa stopnie.Nadal, gdzieś w tle, czuł zdumienie tym, jak błyskawicznie pojawiło się uczucie zagrożenia.Przede wszystkim był jednak przerażony.- Davidzie! Davidzie, odpowiedz, jeśli mnie słyszysz!Nic.Cisza.Ponury, zaśmiecony korytarz prowadził prawdopodobnie obok balkonu i wnęki, w której mieścił się bufet.Kończył się wąskimi, wiodącymi jeszcze wyżej schodkami.Nie dostrzegł nikogo, czuł jednak wyraźnie, że ktoś tu był, i to całkiem niedawno.- Davidzie! - krzyknął.- Steve? Panie Ames? - rozległ się głos Ralpha Carvera.Brzmiał w nim strach, niemal równie wielki jak ten, który czuł Steve.- Co się stało? Czy coś się stało mojemu synowi?- Nie wiem.Cynthia prześlizgnęła się pod jego ramieniem.Pobiegła korytarzem do wejścia na balkon.Steve deptał jej po piętach.Z łuku przy wejściu zwisał kawałek postrzępionej liny, ciągle jeszcze kołysząc się lekko.- Popatrz! - krzyknęła dziewczyna, wyciągając rękę.Steve miał początkowo wrażenie, że wskazuje zwłoki, ale niemal natychmiast rozpoznał włosy - sztuczne włosy.Lalka.Lalka z pętlą na szyi.- To ją widziałaś?- Tak.Ktoś zerwał ją ze sznurka, a potem chyba kopnął.- Spojrzała na niego.Twarz miała ściągniętą, napiętą.Głosem tak cichym, że trudno byłoby uznać go nawet za szept, dodała jeszcze: - Boże, Steve, to mi się strasznie nie podoba.Steve cofnął się o krok.Spojrzał w lewo; szef i tata Davida przyglądali mu się z napięciem; obaj przyciskali broń do piersi.Zerknął w prawo.Tam - podpowiedziało mu serce.a może nos, który podchwycił wiszący jeszcze w powietrzu ślad zapachu perfum Opium.- To tam - powiedział.- W kabinie projekcyjnej.Z pewnością.Pobiegł, jakby od szybkości zależało jego życie.Cynthia, jak zwykle bez trudu, dotrzymywała mu kroku.Kilkoma skokami przebiegł wąskie schody.Macał w poszukiwaniu klamki, kiedy dziewczyna złapała go za pasek od spodni i wyjaśniła mu pewne podstawowe fakty.- Mały miał pistolet.Jeśli go tam dopadła, to pewnie ma teraz pistolet.Uważaj na siebie, Steve.- Davidzie! - wrzasnął ile sił w płucach Ralph.- Davidzie, nic ci nie jest?Steve pomyślał, że mógłby przecież uświadomić Cynthii, iż nie ma teraz czasu na ostrożność, że ten czas minął, kiedy stracili z oczu Davida.ale przecież na rozmowy też nie mieli czasu.Obrócił klamkę i mocno pchnął drzwi ramieniem.Spodziewał się zamka lub jakiejś - jakiejkolwiek - przeszkody, nie natrafił na żadną.Drzwi otworzyły się gwałtownie, a on równie gwałtownie wpadł do środka.David i Audrey znajdowali się naprzeciwko niego, pod ścianą z otworami, przez które padało niegdyś na ekran światło projektorów.David oczy miał na pół otwarte, wywrócone tak, że widać było tylko białka, a jego twarz, nadal zielonkawa od mydła, nabrała straszliwej, szarobladej, trupiej barwy.Pod oczami i wysoko na policzkach w alarmującym tempie rosły wielkie, sine plamy.Rękami spazmatycznie bił w szwy na nogawkach dżinsów.Dławił się.Prawa ręka Audrey zaciśnięta była na jego gardle; kciuk tkwił głęboko w miękkim ciele pod szczęką, po prawej, palce również wbite były w ciało pod szczęką, tyle że po lewej.Twarz pani geolog, niegdyś ładną, wykrzywiał teraz grymas nienawiści i wściekłości takiej, jakiej Steve nie widział jeszcze nigdy w życiu; wydawało się wręcz, że skóra jej od tego pociemniała.W lewej ręce ściskała czterdziestkępiątkę, której David użył, by zabić kojota.Strzeliła trzykrotnie, za czwartym razem rozległ się tylko trzask spuszczonego kurka.Dwa schodki w dół, prowadzące do kabiny projekcyjnej, oszczędziły Steve'owi co najmniej jednej dodatkowej dziury w jego i tak już podziurawionej skórze, a być może nawet ocaliły mu życie.Upadł ciężko jak każdy, kto źle obliczył liczbę stopni, wbiegając po schodach, toteż wszystkie trzy kule poszły mu nad głową.Jedna rozłupała prawą framugę drzwi, w których stała Cynthia, obsypując drzazgami jej egzotycznie barwne włosy.Audrey zawyła śpiewnie, przeraźliwie, dokumentując tym wyciem swe głębokie rozczarowanie.Rzuciła pustym rewolwerem - Steve uchylił się, odtrącając go jednocześnie wyciągniętą ręką - i natychmiast odwróciła się ku leżącemu chłopcu.Dusiła go teraz oburącz, potrząsając wściekle jego głową, niczym podczas jakiejś przeraźliwej zabawy z lalką.Dłonie Davida, drgające do tej pory spazmatycznie, znieruchomiały nagle.Spoczywały bezwładnie na dżinsach chłopca i przypominały martwe rozgwiazdy.5- Boję się - skrzeknął Billingsley.Były to, przynajmniej o tyle, o ile mogła stwierdzić Mary, dwa ostatnie wypowiedziane przez niego słowa.Wpatrywał się w jej twarz wzrokiem jednocześnie napiętym i w jakiś sposób niepewnym.Próbował powiedzieć coś jeszcze, lecz tylko zacharczał słabo.- Nie bój się, Tom.Jestem przy tobie - próbowała go pocieszyć.- Ach.Ach.Billingsley spojrzał na prawo od jej głowy, potem na lewo, aż wreszcie jego oczy trafiły na jej twarz i zamarły na niej.Odetchnął jeszcze raz, głęboko, wypuścił powietrze z płuc.i nie zaczerpnął już następnego oddechu.- Tom?Odpowiedziało jej tylko wycie wiatru i szelest rzucanych nim w okna ziarenek piasku.- Tom!Potrząsnęła nim.Głowa starego weterynarza przetoczyła się bezwładnie z boku na bok, jego oczy pozostały jednak wlepione w jej twarz, co sprawiało raczej przerażające wrażenie.Przypominały oczy tych portretów, które wydają się wpatrywać w widza niezależnie od tego, w którym kącie muzealnej sali stanie.Gdzieś - z bardzo daleka, choć przecież z wnętrza tego samego budynku - dobiegał ją głos tego pomocnika Marinville'a wołający Davida.Jego mała hippiska też niezgorzej krzyczała.Mary pomyślała, że jeśli David i Audrey rzeczywiście zaginęli, to powinna chyba pójść, pomóc w poszukiwaniach, ale nie chciała zostawić starego Toma, zanim się upewni, że on rzeczywiście nie żyje.Była prawie pewna, że nie żyje, ale w rzeczywistości z pewnością nie jest tak jak w telewizji, kiedy od razu się wie.- Ratunku.Głos, niepewny, pytający, niemal zbyt cichy, by usłyszeć go wśród wycia nawet słabnącego wiatru, mimo wszystko sprawił, że Mary podskoczyła i zakryła usta dłonią, by powstrzymać krzyk.- Ratunku.Jest tam kto? Proszę.pomocy.boli.Kobiecy głos [ Pobierz całość w formacie PDF ]