[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlaczego, Rudolfie?Nie odpowiadam. Kto sprawia, że musimy cierpieć? pyta i przytula się do mnie. Bóg mówię gorzko. Jeśli istnieje.Bóg, który nas wszystkich stworzył. A kto Boga za to ukarze? Co? Kto ukarze Boga za to, że musimy przez niego cierpieć? Tu między ludzmi za takierzeczy idzie się do więzienia albo człowieka wieszają.Kto powiesi Boga? O tym jeszcze nie myślałem mówię. Spytam księdza Bodendieka.Idziemy z powrotem aleją.Kilka robaczków świętojańskich leci przez ciemność.Izabella staje nagle. Słyszałeś? pyta. Co? Ziemię.Skoczyła jak koń.W dzieciństwie zawsze się bałam, że spadnę we śnie.Chciałam, żeby mnie przywiązywano do łóżka.Czy można ufać sile ciężkości? Tak.Tak jak śmierci. Nie wiem.Czy nigdy nie latałeś? Samolotem? Samolotem. odpowiada Izabella z lekką pogardą. To potrafi każdy.We śnie. Owszem.Ale czy tego również nie potrafi każdy? Nie. Sądzę, że każdemu człowiekowi śniło się, że latał.Jest to jeden z najczęściejspotykanych snów. Widzisz! mówi Izabella. A ty wierzysz w siłę ciążenia.A jeśli któregoś dniaprzestanie działać! Co wtedy? Wtedy będziemy się unosić jak bańki mydlane! Kto wtedybędzie cesarzem? Ten, kto przywiąże sobie do nóg najwięcej ołowiu, czy ten, kto będziemiał najdłuższe ręce? A jak dostać się na dół z drzewa? Nie wiem.Ale nawet ołów by nie pomógł.Wtedy też byłby lekki jak powietrze.Nagle staje się dziwnie nierzeczywista.Księżyc świeci w jej oczach, jakby tulił sięw nich blady płomień.Odrzuca do tyłu włosy, które w chłodnym świetle wydają sięzupełnie bezbarwne. Wyglądasz jak czarownica mówię. Jak młoda i niebezpieczna czarownica.Izabella śmieje się. Czarownica szepcze. Wreszcie poznałeś? Jakże to długo trwało!Jednym szarpnięciem rozrywa szeroką granatową spódnicę, falującą dokoła jejbioder, pozwala jej opaść i wychodzi z niej.Nie ma na sobie nic poza pantoflami i rozchyloną na piersiach białą bluzką.Szczupłai biała stoi w ciemności, podobniejsza do chłopca niż do kobiety, z płowymi włosamii płowymi oczyma. Chodz szepcze.Oglądam się.Cholera, myślę, gdyby tak teraz nadszedł Bodendiek! Albo Wernicke,albo któraś z sióstr! i złoszczę się, że o tym myślę.Izabella nigdy by tego nie pomyślała.Stoi przede mną jak duszek powietrzny, który przybrał na siebie ciało, gotów w każdejchwili ulecieć. Musisz się ubrać mówię.Zmieje się. Muszę, Rudolfie? pyta szyderczo i nie ma w niej ani trochę siły ciążenia, za tosam czuję siłę ciążenia całego świata.Powoli podchodzi bliżej.Chwyta mnie za krawat i zrywa go.Wargi jej są blade,szarobłękitne w księżycowym świetle, zęby białe jak kreda i nawet jej głos stracił barwę. Zdejm to! szepcze i rozrywa na mnie kołnierzyk i koszulę.Czuję jej chłodne ręcena swojej nagiej piersi.Nie są miękkie, są wąskie i twarde i chwytają mnie mocno.Dreszcz przebiega mi po skórze.Coś, czego nie podejrzewałem w Izabelli, bucha z niejnagle, czuję to jak gwałtowny powiew wiatru, jak pchnięcie, które przychodzi z dalekai skłębią się w niej, jak łagodny wiatr szerokich równin w wąskiej przełęczy.Próbujęprzytrzymać jej ręce i oglądam się.Odtrąca mnie.Nie śmieje się już: jest w niej terazśmiertelna powaga stworzenia, dla którego miłość jest zbędnym dodatkiem, które znatylko jeden cel i któremu nawet śmierć nie wydaje się zbyt wielką ofiarą, by go osiągnąć.Nie mogę jej powstrzymać.Skądsiś spłynęła na nią siła, której mógłbymprzeciwstawić tylko gwałt.Aby tego uniknąć, przyciągam ją do siebie.Staje się bardziejbezradna, ale jest bliżej mnie, jej piersi przyciskają się do moich, czuję jej ciało w moichramionach i czuję, że przyciągam ją bliżej do siebie.Nie wolno, myślę, ona jest chora, togwałt, ale czyż wszystko nie jest gwałtem, zawsze? Jej oczy są tuż przede mną, puste i bezświadomości, nieruchome i przezroczyste. Strach szepcze. Zawsze się boisz! Nie boję się mruczę. Czego? Czego się boisz?Nie odpowiadam.Nagle strach znika.Szarobłękitne wargi Izabelli przyciskają się domojej twarzy, nie ma w niej nic gorącego, ale ja drżę z chłodnego gorąca, skóra się namnie ściąga, tylko głowa mi płonie, czuję zęby Izabelli, jest małym zwierzątkiem, jestmarą, duchem z księżycowego światła i żądzy, żywą zmartwychwstałą zmarłą, jej skórai jej wargi są chłodne, groza i zakazana rozkosz wirują na przemian, oswobadzam się siłąi odpycham ją, tak że się przewraca.Nie wstaje.Przycupnęła na ziemi jak biała jaszczurka i syczy przekleństwa na mnie,zniewagi, potok szeptanych furmańskich wyzwisk, których nawet ja dotychczas nieznałem, zniewag, które trafiają jak noże i uderzenia bicza, słowa, których od niej się niespodziewałem, słowa na które odpowiedzieć można tylko pięściami. Uspokój się mówię.Zmieje się. Uspokój się! przedrzeznia mnie. To wszystko, co umiesz powiedzieć! Uspokójsię! Idz do diabła! syczy nagle głośniej. Idz, ty szmato, ty eunuchu. Milcz mówię wściekle. Bo. Bo co? Spróbuj! Wygina się ku mnie na ziemi jak łuk, ręce oparte w tyle,w bezwstydnym ruchu, usta otwarte w pełnym pogardy grymasie.Patrzę na nią jak skamieniały.Powinno mnie ogarnąć obrzydzenie, ale nie czuję go.Nawet w tym nieprzyzwoitym geście Izabella nie ma nic wspólnego z rozpustą, mimowszystko, co wygaduje i robi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Dlaczego, Rudolfie?Nie odpowiadam. Kto sprawia, że musimy cierpieć? pyta i przytula się do mnie. Bóg mówię gorzko. Jeśli istnieje.Bóg, który nas wszystkich stworzył. A kto Boga za to ukarze? Co? Kto ukarze Boga za to, że musimy przez niego cierpieć? Tu między ludzmi za takierzeczy idzie się do więzienia albo człowieka wieszają.Kto powiesi Boga? O tym jeszcze nie myślałem mówię. Spytam księdza Bodendieka.Idziemy z powrotem aleją.Kilka robaczków świętojańskich leci przez ciemność.Izabella staje nagle. Słyszałeś? pyta. Co? Ziemię.Skoczyła jak koń.W dzieciństwie zawsze się bałam, że spadnę we śnie.Chciałam, żeby mnie przywiązywano do łóżka.Czy można ufać sile ciężkości? Tak.Tak jak śmierci. Nie wiem.Czy nigdy nie latałeś? Samolotem? Samolotem. odpowiada Izabella z lekką pogardą. To potrafi każdy.We śnie. Owszem.Ale czy tego również nie potrafi każdy? Nie. Sądzę, że każdemu człowiekowi śniło się, że latał.Jest to jeden z najczęściejspotykanych snów. Widzisz! mówi Izabella. A ty wierzysz w siłę ciążenia.A jeśli któregoś dniaprzestanie działać! Co wtedy? Wtedy będziemy się unosić jak bańki mydlane! Kto wtedybędzie cesarzem? Ten, kto przywiąże sobie do nóg najwięcej ołowiu, czy ten, kto będziemiał najdłuższe ręce? A jak dostać się na dół z drzewa? Nie wiem.Ale nawet ołów by nie pomógł.Wtedy też byłby lekki jak powietrze.Nagle staje się dziwnie nierzeczywista.Księżyc świeci w jej oczach, jakby tulił sięw nich blady płomień.Odrzuca do tyłu włosy, które w chłodnym świetle wydają sięzupełnie bezbarwne. Wyglądasz jak czarownica mówię. Jak młoda i niebezpieczna czarownica.Izabella śmieje się. Czarownica szepcze. Wreszcie poznałeś? Jakże to długo trwało!Jednym szarpnięciem rozrywa szeroką granatową spódnicę, falującą dokoła jejbioder, pozwala jej opaść i wychodzi z niej.Nie ma na sobie nic poza pantoflami i rozchyloną na piersiach białą bluzką.Szczupłai biała stoi w ciemności, podobniejsza do chłopca niż do kobiety, z płowymi włosamii płowymi oczyma. Chodz szepcze.Oglądam się.Cholera, myślę, gdyby tak teraz nadszedł Bodendiek! Albo Wernicke,albo któraś z sióstr! i złoszczę się, że o tym myślę.Izabella nigdy by tego nie pomyślała.Stoi przede mną jak duszek powietrzny, który przybrał na siebie ciało, gotów w każdejchwili ulecieć. Musisz się ubrać mówię.Zmieje się. Muszę, Rudolfie? pyta szyderczo i nie ma w niej ani trochę siły ciążenia, za tosam czuję siłę ciążenia całego świata.Powoli podchodzi bliżej.Chwyta mnie za krawat i zrywa go.Wargi jej są blade,szarobłękitne w księżycowym świetle, zęby białe jak kreda i nawet jej głos stracił barwę. Zdejm to! szepcze i rozrywa na mnie kołnierzyk i koszulę.Czuję jej chłodne ręcena swojej nagiej piersi.Nie są miękkie, są wąskie i twarde i chwytają mnie mocno.Dreszcz przebiega mi po skórze.Coś, czego nie podejrzewałem w Izabelli, bucha z niejnagle, czuję to jak gwałtowny powiew wiatru, jak pchnięcie, które przychodzi z dalekai skłębią się w niej, jak łagodny wiatr szerokich równin w wąskiej przełęczy.Próbujęprzytrzymać jej ręce i oglądam się.Odtrąca mnie.Nie śmieje się już: jest w niej terazśmiertelna powaga stworzenia, dla którego miłość jest zbędnym dodatkiem, które znatylko jeden cel i któremu nawet śmierć nie wydaje się zbyt wielką ofiarą, by go osiągnąć.Nie mogę jej powstrzymać.Skądsiś spłynęła na nią siła, której mógłbymprzeciwstawić tylko gwałt.Aby tego uniknąć, przyciągam ją do siebie.Staje się bardziejbezradna, ale jest bliżej mnie, jej piersi przyciskają się do moich, czuję jej ciało w moichramionach i czuję, że przyciągam ją bliżej do siebie.Nie wolno, myślę, ona jest chora, togwałt, ale czyż wszystko nie jest gwałtem, zawsze? Jej oczy są tuż przede mną, puste i bezświadomości, nieruchome i przezroczyste. Strach szepcze. Zawsze się boisz! Nie boję się mruczę. Czego? Czego się boisz?Nie odpowiadam.Nagle strach znika.Szarobłękitne wargi Izabelli przyciskają się domojej twarzy, nie ma w niej nic gorącego, ale ja drżę z chłodnego gorąca, skóra się namnie ściąga, tylko głowa mi płonie, czuję zęby Izabelli, jest małym zwierzątkiem, jestmarą, duchem z księżycowego światła i żądzy, żywą zmartwychwstałą zmarłą, jej skórai jej wargi są chłodne, groza i zakazana rozkosz wirują na przemian, oswobadzam się siłąi odpycham ją, tak że się przewraca.Nie wstaje.Przycupnęła na ziemi jak biała jaszczurka i syczy przekleństwa na mnie,zniewagi, potok szeptanych furmańskich wyzwisk, których nawet ja dotychczas nieznałem, zniewag, które trafiają jak noże i uderzenia bicza, słowa, których od niej się niespodziewałem, słowa na które odpowiedzieć można tylko pięściami. Uspokój się mówię.Zmieje się. Uspokój się! przedrzeznia mnie. To wszystko, co umiesz powiedzieć! Uspokójsię! Idz do diabła! syczy nagle głośniej. Idz, ty szmato, ty eunuchu. Milcz mówię wściekle. Bo. Bo co? Spróbuj! Wygina się ku mnie na ziemi jak łuk, ręce oparte w tyle,w bezwstydnym ruchu, usta otwarte w pełnym pogardy grymasie.Patrzę na nią jak skamieniały.Powinno mnie ogarnąć obrzydzenie, ale nie czuję go.Nawet w tym nieprzyzwoitym geście Izabella nie ma nic wspólnego z rozpustą, mimowszystko, co wygaduje i robi [ Pobierz całość w formacie PDF ]