[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wolała nawet, jeżeli ludzie brali ją za chłopca na posyłki iterminatora zecerskiego.Jako dziewczyna nie mogłaby wykonywać żad-nego z tych zajęć, bo londyńczycy nie wiedzieć czemu uważali, że sza-nująca się gazeta powinna zatrudniać jedynie osobników płci męskiej.Sara dotąd się nie zastanawiała, co zrobi, gdy już nie będzie mogła dłu-żej udawać chłopca, chociaż wiedziała, że w końcu zdradzi ją ciało.Szczęśliwie na razie, mimo że już skończyła trzynaście lat, nie miałajeszcze miesiączki, poza tym była chuda i drobna jak na swój wiek.Papamawiał, że wraz z Ellen wyrosłyby na śliczne dzierlatki, gdyby w Irlan-dii nie zapanował głód.Utrzymywał, że w tamtejszym powietrzu jest cośszczególnego, co dodaje dziewczynom siły i urody.Sara jednak nie wie-rzyła we wszystkie opowieści papy, a poza tym szybko zauważyła, żeIrlandia stawała się tym wspanialsza, im bardziej ubywało whisky wbutelce.- Wezmę tę paczkę, panienko.Możesz być pewna, że pani ją dosta-nie, gdy tylko wróci do domu.Sara uniosła nieco głowę, by spod kaszkietu lepiej się przyjrzeć ko-biecie.Jej wygląd zdumiewał - chociaż była koścista, o surowej twarzy,ubrana w prostą brązową suknię bez ani jednej plisy czy falbanki, miaław sobie także jakąś bliżej nieokreśloną miękkość.- Jest pani pokojówką?- Wielkie nieba! Nie jestem żadną pokojówką, moje dziecko.PaniKorechnya nie potrzebuje pokojówek, bo wciąż - dzięki Bogu - sama jestw stanie sprawnie się ubierać.Wyciągnęła rękę po paczkę, ale Sara się zawahała.Nagle ogarnęło jąwielkie rozczarowanie, że nie spotka Lily.- Muszę oddać przesyłkę do rąk własnych - wypaliła.To byłypierwsze słowa, jakie przyszły jej do głowy.Zamiast powiedzieć Sarze, żeby nie zachowywała się impertynencko46i natychmiast oddała paczkę, kobieca wersja pana Parsimmonsauśmiechnęła się przyjaznie, a Sara mimowolnie zauważyła, że zęby mia-ła w nieporównanie lepszym stanie.- Dobrze, panienko.Znajdziesz panią Korechnya w Kensington.Poczekaj, zaraz poszukam dokładnego adresu.Hol zdawał się Sarze przepastny jak na pomieszczenie w zasadziepozbawione praktycznego przeznaczenia.Bez trudu zmieściłoby się wnim parę takich piwnicznych pokoików, w jakim rodzina O'Reillymieszkała kiedyś w piątkę.Podłogę pokrywało wzorzyste linoleum, a najednej ze ścian wisiał wielki obraz.Sara postąpiła krok w stronę malo-widła, kobieta zaś, która nie była pokojówką, podeszła do niewielkiegomahoniowego stolika z szufladką.Upłynęła zaledwie chwila, a znowu stała u boku Sary.Poruszała siębezszelestnie i Sara zerknęła w dół, żeby sprawdzić, czy przypadkiemnie jest ona boso, ale się okazało, że ma na nogach solidne, wysokosznurowane trzewiki.- To adres pracowni pana - oznajmiły Bezszelestne Podeszwy i teżskierowały wzrok na obraz.Przedstawiał kobietę w sukni z tkaniny, jakiej Sara nigdy wcześniejnie widziała - delikatnej i połyskującej srebrzyście niczym sieć pajęczaw słońcu, poprzetykanej białymi, migotliwymi klejnotami.Na głowiekobiety z obrazu widniał wianek z białych kwiatów, a czarne włosy luz-no spływały jej na ramiona.Miała ciemne oczy w kształcie migdałów,skórę niczym świeża śmietana i pełne, wyraziście wykrojone usta.Bar-dzo przypominała panią Korechnya.- Wenus.Tak brzmi imię damy z portretu - poinformowały Bezsze-lestne Podeszwy.- Wenus z Waterloo to tytuł tego obrazu.- Malarz już nie żyje, prawda?- Gorączka płucna zabrała go tej zimy.To znaczy, zabrała jego cia-ło.I tylko ciało.Do Kensington daleka droga, a ośmielę się twierdzić, żeniedługo będziesz musiała powrócić do pracy.A więc trzeba ci znalezćfiakra.- Fiakra? Dla mnie? - Sara parsknęła śmiechem.Jeszcze nigdy nie jechała żadnym powozem, był to przecież niewyob-rażalny luksus.Kobieta tymczasem zniknęła równie niepostrzeżenie, jaksię pojawiła u jej boku, a gdy Sara wyszła na ulicę, okazało się, że Bez-szelestne Podeszwy już zatrzymały sfatygowaną dorożkę i ustalały coś47z woznicą o ciemnej cerze.Chwilę pózniej kobieta dała woznicy kilkamonet, po czym skinęła na Sarę z zagadkowym uśmiechem - jakby wła-śnie odkryła jakąś ważną tajemnicę.Potem delikatnie pociągnęła za da-szek kaszkietu Sary i zniknęła za szmaragdowozielonymi drzwiami.Na moście ruch już się toczył normalnie.W dorożce wiozącej Sarępachniało pomadą do włosów i końską sierścią, a przez szpary w lakie-rowanych deskach podłogi wdzierał się do wnętrza podmuch wilgotnegopowietrza.Z wyżyn siedzenia powozu Strand Lane się zdawała jednymwielkim festiwalem wielokolorowych, wirujących krynolin i parasolekchroniących delikatne cery przed opalenizną - chociaż maj się dopierorozpoczął i słońce jeszcze nie prażyło mocno.Kataryniarz z chudą małp-ką szedł krok w krok za grupą duchownych, a jasne światło radośnietańczyło na szybach wystawowych.Cóż za piękny dzień, pomyślałaSara.Oto ona, przemierzająca w powozie Strand.Już się nie mogła do-czekać, aż opowie o wszystkim Ellen i Zwiętemu Joemu.Dopiero zrobiąwielkie oczy, gdy usłyszą, co ją dziś spotkało!Kiedy minęli bramy pałacu Buckingham, strzeżone przez gwardzi-stów królowej (Sara widziała pałac już wcześniej, gdy pewnej nocy szu-kała papy w Hyde Parku), rozparła się wygodnie na siedzeniu i cieszyłaoczy widokiem pięknych rezydencji, stojących za wymyślnie kutymiogrodzeniami, a czasem za kamiennymi murami, w otoczeniu wysokich,rozłożystych drzew.Zastanawiała się przy tym, co Bezszelestne Pode-szwy miały na myśli, gdy mówiły, że śmierć zabrała jedynie ciało panaKorechnya.Nieboszczyk to nieboszczyk, chyba że się wierzyło w życiepo śmierci - w raju.Sara nie była pewna, czy tak naprawdę w nie wierzy-ła, ale chętnie wyobrażała sobie mamę, papę i niemowlaka, objadającychsię plackiem z jabłkami i popijających słodką herbatę w towarzystwiemałych pulchnych aniołków.Pod koniec podróży widziała coraz mniej kutych bram i kamiennychmurów, za to dojrzała parę poletek i kwitnących sadów owocowych.Budynek, który jej wskazał woznica, musiał pochodzić z dawnych cza-sów, bo bardzo się różnił od pozostałych.Był zarośnięty krzewami dzi-kiej róży i bluszczem, a przy bramie stały kruszejące posągi jakichśzwierzęcych bestii.Nikt zapewne nie używał szerokiego frontowegowejścia, bo bluszcz pokrywał je co najmniej do połowy, Sara przeszławięc pod budzącymi się do życia gałęziami drzew i skręciła w stronę48szklanych drzwi - wyglądających zupełnie jak wysokie okna - otwartychszeroko na ogród.I wtedy ją zobaczyła - panią Korechnya [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Wolała nawet, jeżeli ludzie brali ją za chłopca na posyłki iterminatora zecerskiego.Jako dziewczyna nie mogłaby wykonywać żad-nego z tych zajęć, bo londyńczycy nie wiedzieć czemu uważali, że sza-nująca się gazeta powinna zatrudniać jedynie osobników płci męskiej.Sara dotąd się nie zastanawiała, co zrobi, gdy już nie będzie mogła dłu-żej udawać chłopca, chociaż wiedziała, że w końcu zdradzi ją ciało.Szczęśliwie na razie, mimo że już skończyła trzynaście lat, nie miałajeszcze miesiączki, poza tym była chuda i drobna jak na swój wiek.Papamawiał, że wraz z Ellen wyrosłyby na śliczne dzierlatki, gdyby w Irlan-dii nie zapanował głód.Utrzymywał, że w tamtejszym powietrzu jest cośszczególnego, co dodaje dziewczynom siły i urody.Sara jednak nie wie-rzyła we wszystkie opowieści papy, a poza tym szybko zauważyła, żeIrlandia stawała się tym wspanialsza, im bardziej ubywało whisky wbutelce.- Wezmę tę paczkę, panienko.Możesz być pewna, że pani ją dosta-nie, gdy tylko wróci do domu.Sara uniosła nieco głowę, by spod kaszkietu lepiej się przyjrzeć ko-biecie.Jej wygląd zdumiewał - chociaż była koścista, o surowej twarzy,ubrana w prostą brązową suknię bez ani jednej plisy czy falbanki, miaław sobie także jakąś bliżej nieokreśloną miękkość.- Jest pani pokojówką?- Wielkie nieba! Nie jestem żadną pokojówką, moje dziecko.PaniKorechnya nie potrzebuje pokojówek, bo wciąż - dzięki Bogu - sama jestw stanie sprawnie się ubierać.Wyciągnęła rękę po paczkę, ale Sara się zawahała.Nagle ogarnęło jąwielkie rozczarowanie, że nie spotka Lily.- Muszę oddać przesyłkę do rąk własnych - wypaliła.To byłypierwsze słowa, jakie przyszły jej do głowy.Zamiast powiedzieć Sarze, żeby nie zachowywała się impertynencko46i natychmiast oddała paczkę, kobieca wersja pana Parsimmonsauśmiechnęła się przyjaznie, a Sara mimowolnie zauważyła, że zęby mia-ła w nieporównanie lepszym stanie.- Dobrze, panienko.Znajdziesz panią Korechnya w Kensington.Poczekaj, zaraz poszukam dokładnego adresu.Hol zdawał się Sarze przepastny jak na pomieszczenie w zasadziepozbawione praktycznego przeznaczenia.Bez trudu zmieściłoby się wnim parę takich piwnicznych pokoików, w jakim rodzina O'Reillymieszkała kiedyś w piątkę.Podłogę pokrywało wzorzyste linoleum, a najednej ze ścian wisiał wielki obraz.Sara postąpiła krok w stronę malo-widła, kobieta zaś, która nie była pokojówką, podeszła do niewielkiegomahoniowego stolika z szufladką.Upłynęła zaledwie chwila, a znowu stała u boku Sary.Poruszała siębezszelestnie i Sara zerknęła w dół, żeby sprawdzić, czy przypadkiemnie jest ona boso, ale się okazało, że ma na nogach solidne, wysokosznurowane trzewiki.- To adres pracowni pana - oznajmiły Bezszelestne Podeszwy i teżskierowały wzrok na obraz.Przedstawiał kobietę w sukni z tkaniny, jakiej Sara nigdy wcześniejnie widziała - delikatnej i połyskującej srebrzyście niczym sieć pajęczaw słońcu, poprzetykanej białymi, migotliwymi klejnotami.Na głowiekobiety z obrazu widniał wianek z białych kwiatów, a czarne włosy luz-no spływały jej na ramiona.Miała ciemne oczy w kształcie migdałów,skórę niczym świeża śmietana i pełne, wyraziście wykrojone usta.Bar-dzo przypominała panią Korechnya.- Wenus.Tak brzmi imię damy z portretu - poinformowały Bezsze-lestne Podeszwy.- Wenus z Waterloo to tytuł tego obrazu.- Malarz już nie żyje, prawda?- Gorączka płucna zabrała go tej zimy.To znaczy, zabrała jego cia-ło.I tylko ciało.Do Kensington daleka droga, a ośmielę się twierdzić, żeniedługo będziesz musiała powrócić do pracy.A więc trzeba ci znalezćfiakra.- Fiakra? Dla mnie? - Sara parsknęła śmiechem.Jeszcze nigdy nie jechała żadnym powozem, był to przecież niewyob-rażalny luksus.Kobieta tymczasem zniknęła równie niepostrzeżenie, jaksię pojawiła u jej boku, a gdy Sara wyszła na ulicę, okazało się, że Bez-szelestne Podeszwy już zatrzymały sfatygowaną dorożkę i ustalały coś47z woznicą o ciemnej cerze.Chwilę pózniej kobieta dała woznicy kilkamonet, po czym skinęła na Sarę z zagadkowym uśmiechem - jakby wła-śnie odkryła jakąś ważną tajemnicę.Potem delikatnie pociągnęła za da-szek kaszkietu Sary i zniknęła za szmaragdowozielonymi drzwiami.Na moście ruch już się toczył normalnie.W dorożce wiozącej Sarępachniało pomadą do włosów i końską sierścią, a przez szpary w lakie-rowanych deskach podłogi wdzierał się do wnętrza podmuch wilgotnegopowietrza.Z wyżyn siedzenia powozu Strand Lane się zdawała jednymwielkim festiwalem wielokolorowych, wirujących krynolin i parasolekchroniących delikatne cery przed opalenizną - chociaż maj się dopierorozpoczął i słońce jeszcze nie prażyło mocno.Kataryniarz z chudą małp-ką szedł krok w krok za grupą duchownych, a jasne światło radośnietańczyło na szybach wystawowych.Cóż za piękny dzień, pomyślałaSara.Oto ona, przemierzająca w powozie Strand.Już się nie mogła do-czekać, aż opowie o wszystkim Ellen i Zwiętemu Joemu.Dopiero zrobiąwielkie oczy, gdy usłyszą, co ją dziś spotkało!Kiedy minęli bramy pałacu Buckingham, strzeżone przez gwardzi-stów królowej (Sara widziała pałac już wcześniej, gdy pewnej nocy szu-kała papy w Hyde Parku), rozparła się wygodnie na siedzeniu i cieszyłaoczy widokiem pięknych rezydencji, stojących za wymyślnie kutymiogrodzeniami, a czasem za kamiennymi murami, w otoczeniu wysokich,rozłożystych drzew.Zastanawiała się przy tym, co Bezszelestne Pode-szwy miały na myśli, gdy mówiły, że śmierć zabrała jedynie ciało panaKorechnya.Nieboszczyk to nieboszczyk, chyba że się wierzyło w życiepo śmierci - w raju.Sara nie była pewna, czy tak naprawdę w nie wierzy-ła, ale chętnie wyobrażała sobie mamę, papę i niemowlaka, objadającychsię plackiem z jabłkami i popijających słodką herbatę w towarzystwiemałych pulchnych aniołków.Pod koniec podróży widziała coraz mniej kutych bram i kamiennychmurów, za to dojrzała parę poletek i kwitnących sadów owocowych.Budynek, który jej wskazał woznica, musiał pochodzić z dawnych cza-sów, bo bardzo się różnił od pozostałych.Był zarośnięty krzewami dzi-kiej róży i bluszczem, a przy bramie stały kruszejące posągi jakichśzwierzęcych bestii.Nikt zapewne nie używał szerokiego frontowegowejścia, bo bluszcz pokrywał je co najmniej do połowy, Sara przeszławięc pod budzącymi się do życia gałęziami drzew i skręciła w stronę48szklanych drzwi - wyglądających zupełnie jak wysokie okna - otwartychszeroko na ogród.I wtedy ją zobaczyła - panią Korechnya [ Pobierz całość w formacie PDF ]