[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spoj-rzał w górę urwiska i wzdłuż brzegu.Nie.Znajdowali się o sto me-trów od niego.Tylko na linii nieba wprost nad nimi wygryziony byłduży kawał urwiska.Wtedy pomyślał o doraznym zagrożeniu.Gala jęknęła i poczułgorączkowe łomotanie jej serca o swoją pierś, lecz upiornie białamaska jej twarzy miała już wolny dostęp do powietrza, więc zacząłszarpać się na boki, leżąc na niej i usiłując zmniejszyć nacisk na jejpłuca i brzuch.Z wolna, centymetr po centymetrze, z mięśniami ażpękającymi z wysiłku, wydostawał się spod kupy gruzu i pyłu kuścianie urwiska, gdzie, jak wiedział, ciężar się zmniejszy.Wreszcie jego klatka piersiowa była wolna i mógł już wykręcićcałe ciało do klęczącej pozycji obok niej.Krew sączyła mu się zpociętych pleców i ramion, mieszając się z pyłem wapiennym, ciąglesypiącym się po bokach wyrobionej przez niego dziury, ale czuł, żeżadna kość nie jest złamana i w zaciekłej pracy ratowniczej nie od-czuwał też bólu.Chrząkając i kaszląc, nie zatrzymując się na zaczerpnięcie tchu,wy dzwignął ją do pozycji siedzącej i krwawiącą dłonią otarł trochękredy z jej twarzy.Po czym, uwalniając swe nogi z kredowego gro-bu, zdołał jakoś wydobyć ją na wierzch pagórka i posadzić, wspartąplecami o urwisko.Ukląkł i popatrzył na nią, na okropne białe straszydło, które jesz-cze kilka minut temu było jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakiezdarzyło mu się w życiu oglądać, a teraz wpatrzony w nią i w smugikrwi na jej twarzy modlił się, by otworzyła oczy.Gdy rozwarły się po kilku sekundach, ulga była tak ogromna, żeBond odwrócił się i gwałtownie zwymiotował.XVII Najdziksze z domysłówKiedy minął paroksyzm, poczuł dłoń Gali we włosach.Obejrzałsię i zobaczył, jak twarz jej się wzdrygnęła na jego widok.Pociągnę-ła go za włosy i wskazała na skały w górze.W tym momencie oboknich zaturkotała ulewa małych kawałków kredy.Dzwignął się osłabły na kolana, potem na nogi, i razem gramolącsię i osuwając po górze kredy, oddalili się od krateru pod urwiskiem,skąd zdołali się wymknąć.Szorstki piasek pod ich stopami był jak aksamit.Upadli oboje jakdłudzy i tak leżeli, chwytając się go swymi upiornie białymi dłońmi,jakby jego surowe złoto mogło obmyć ich z tej brudnej białości.Poczym Gala też na szczęście zwymiotowała i Bond odczołgał się oparę kroków, by zostawić ją samą.Z wysiłkiem podniósł się na nogi,wsparty o pojedynczy kawał kredy wielkości niedużego samochodu,i przekrwionymi oczyma wreszcie ogarnął to, co ich omal nie po-chłonęło.Aż do początku skał, o które zaczynał już pluskać zbliżający sięprzypływ, rozciągały się szczątki zwalonego urwiska, lawina kredo-wych bloków o różnych kształtach.Biały pył z ich upadku pokrywałz pół hektara.Nad tym pojawiła się wielka szczerba w urwisku ibłękitny klin nieba wygryziony w odległej krawędzi, gdzie przedtemlinia horyzontu była niemalże prosta.W pobliżu nie było już mor-skiego ptactwa i Bond się domyślał, że woń katastrofy będzie jeprzez wiele dni od tego miejsca odstraszać.Ocaliło ich to, jak blisko skały położyli się, i jej lekki nawis tam,gdzie morze wgryzło się w podstawę urwiska.Zasypała ich lawinamniejszych kawałków.Cięższe bryły, z których każda by ich zmiaż-dżyła, spadły bardziej na zewnątrz, a najbliższa ominęła ich może ometr.Tej bliskości urwiska Bond również zawdzięczał fakt, że jegoprawe ramię było względnie swobodne, więc mogli się wygrzebać,zanim się udusili.Bond uświadomił sobie, że gdyby jakiś odruch nierzucił go w tym momencie na Galę, oboje byliby już martwi.Poczuł jej dłoń na ramieniu.Nie patrząc, objął ją w pasie i razemzeszli nad błogosławione morze, z wdzięcznością pozwolili swymosłabionym ciałom upaść do płytkiej wody.W dziesięć minut pózniej były to już dwie jako tako ludzkie isto-ty, które wróciły po piasku do skał, gdzie leżała ich odzież, o kilkametrów od skalnej lawiny.Oboje kompletnie nago.Strzępy ich bieli-zny spoczywały gdzieś pod zwałami kredowego pyłu, zdarte w wy-siłkach, żeby się wydostać.Ale tym razem ich nagość była pozba-wiona znaczenia, jak u rozbitków ze statku.Obmyci do czysta z pyłupokruszonej i lgnącej kredy, włosy i usta wypłukawszy sobie wodąmorską, czuli się osłabieni i przemokli, ale gdy nałożyli ubrania iposłużyli się grzebieniem Gali, niewiele już było po nich widać, coprzeszli.Usiedli plecami do skały i Bond zapalił pierwszego, rozkosznegopapierosa, głęboko wciągając dym w płuca i z wolna wydychając goprzez nozdrza.Kiedy Gala zrobiła, co tylko mogła, ze swoim pu-drem i szminką do ust, Bond zapalił dla niej papierosa i kiedy jej gowręczał, po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy i uśmiechnęli się.Potem siedzieli, patrząc w milczeniu na morze, na złocistą panora-mę, tę samą, a jednak zupełnie nową.Bond przerwał milczenie.- No, jak Boga kocham - odezwał się.- Bardzo mało brakowało.- Wciąż nie wiem, co się właściwie stało - odrzekła Gala.- Pozatym, że uratowałeś mi życie.- Położyła dłoń na jego dłoni i cofnęłają.- Gdyby ciebie przy tym nie było, już bym nie żył - powiedziałBond.- Gdybym pozostał tam, gdzie byłem - wzruszył ramionami.Odwrócił się i popatrzył na nią.- Chyba uświadamiasz sobie - rzekłbeznamiętnie - że ktoś zwalił na nas tę skałę? - Odpowiedziała muspojrzeniem szeroko rozwartych oczu.- Gdybyśmy przeszukali to wszystko - wskazał na kredowy ob-wał - znalezlibyśmy ślady kilku wywierconych otworów i dynamitu.Zobaczyłem dym i usłyszałem huk eksplozji na ułamek sekundyprzed tym, jak urwisko się zwaliło.I mewy również - dodał.- A cowięcej - podjął po chwili - nie mógł to być sam Krebs.Zrobiono tona oczach wszystkich.I zrobiło to kilku ludzi, dobrze zorganizowa-nych, mających nas na oku od chwili, kiedy zeszliśmy ścieżką zurwiska na plażę.W oczach Gali pojawiło się zrozumienie i błysk lęku.- Co teraz zrobić? - spytała z niepokojem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.Spoj-rzał w górę urwiska i wzdłuż brzegu.Nie.Znajdowali się o sto me-trów od niego.Tylko na linii nieba wprost nad nimi wygryziony byłduży kawał urwiska.Wtedy pomyślał o doraznym zagrożeniu.Gala jęknęła i poczułgorączkowe łomotanie jej serca o swoją pierś, lecz upiornie białamaska jej twarzy miała już wolny dostęp do powietrza, więc zacząłszarpać się na boki, leżąc na niej i usiłując zmniejszyć nacisk na jejpłuca i brzuch.Z wolna, centymetr po centymetrze, z mięśniami ażpękającymi z wysiłku, wydostawał się spod kupy gruzu i pyłu kuścianie urwiska, gdzie, jak wiedział, ciężar się zmniejszy.Wreszcie jego klatka piersiowa była wolna i mógł już wykręcićcałe ciało do klęczącej pozycji obok niej.Krew sączyła mu się zpociętych pleców i ramion, mieszając się z pyłem wapiennym, ciąglesypiącym się po bokach wyrobionej przez niego dziury, ale czuł, żeżadna kość nie jest złamana i w zaciekłej pracy ratowniczej nie od-czuwał też bólu.Chrząkając i kaszląc, nie zatrzymując się na zaczerpnięcie tchu,wy dzwignął ją do pozycji siedzącej i krwawiącą dłonią otarł trochękredy z jej twarzy.Po czym, uwalniając swe nogi z kredowego gro-bu, zdołał jakoś wydobyć ją na wierzch pagórka i posadzić, wspartąplecami o urwisko.Ukląkł i popatrzył na nią, na okropne białe straszydło, które jesz-cze kilka minut temu było jedną z najpiękniejszych dziewcząt, jakiezdarzyło mu się w życiu oglądać, a teraz wpatrzony w nią i w smugikrwi na jej twarzy modlił się, by otworzyła oczy.Gdy rozwarły się po kilku sekundach, ulga była tak ogromna, żeBond odwrócił się i gwałtownie zwymiotował.XVII Najdziksze z domysłówKiedy minął paroksyzm, poczuł dłoń Gali we włosach.Obejrzałsię i zobaczył, jak twarz jej się wzdrygnęła na jego widok.Pociągnę-ła go za włosy i wskazała na skały w górze.W tym momencie oboknich zaturkotała ulewa małych kawałków kredy.Dzwignął się osłabły na kolana, potem na nogi, i razem gramolącsię i osuwając po górze kredy, oddalili się od krateru pod urwiskiem,skąd zdołali się wymknąć.Szorstki piasek pod ich stopami był jak aksamit.Upadli oboje jakdłudzy i tak leżeli, chwytając się go swymi upiornie białymi dłońmi,jakby jego surowe złoto mogło obmyć ich z tej brudnej białości.Poczym Gala też na szczęście zwymiotowała i Bond odczołgał się oparę kroków, by zostawić ją samą.Z wysiłkiem podniósł się na nogi,wsparty o pojedynczy kawał kredy wielkości niedużego samochodu,i przekrwionymi oczyma wreszcie ogarnął to, co ich omal nie po-chłonęło.Aż do początku skał, o które zaczynał już pluskać zbliżający sięprzypływ, rozciągały się szczątki zwalonego urwiska, lawina kredo-wych bloków o różnych kształtach.Biały pył z ich upadku pokrywałz pół hektara.Nad tym pojawiła się wielka szczerba w urwisku ibłękitny klin nieba wygryziony w odległej krawędzi, gdzie przedtemlinia horyzontu była niemalże prosta.W pobliżu nie było już mor-skiego ptactwa i Bond się domyślał, że woń katastrofy będzie jeprzez wiele dni od tego miejsca odstraszać.Ocaliło ich to, jak blisko skały położyli się, i jej lekki nawis tam,gdzie morze wgryzło się w podstawę urwiska.Zasypała ich lawinamniejszych kawałków.Cięższe bryły, z których każda by ich zmiaż-dżyła, spadły bardziej na zewnątrz, a najbliższa ominęła ich może ometr.Tej bliskości urwiska Bond również zawdzięczał fakt, że jegoprawe ramię było względnie swobodne, więc mogli się wygrzebać,zanim się udusili.Bond uświadomił sobie, że gdyby jakiś odruch nierzucił go w tym momencie na Galę, oboje byliby już martwi.Poczuł jej dłoń na ramieniu.Nie patrząc, objął ją w pasie i razemzeszli nad błogosławione morze, z wdzięcznością pozwolili swymosłabionym ciałom upaść do płytkiej wody.W dziesięć minut pózniej były to już dwie jako tako ludzkie isto-ty, które wróciły po piasku do skał, gdzie leżała ich odzież, o kilkametrów od skalnej lawiny.Oboje kompletnie nago.Strzępy ich bieli-zny spoczywały gdzieś pod zwałami kredowego pyłu, zdarte w wy-siłkach, żeby się wydostać.Ale tym razem ich nagość była pozba-wiona znaczenia, jak u rozbitków ze statku.Obmyci do czysta z pyłupokruszonej i lgnącej kredy, włosy i usta wypłukawszy sobie wodąmorską, czuli się osłabieni i przemokli, ale gdy nałożyli ubrania iposłużyli się grzebieniem Gali, niewiele już było po nich widać, coprzeszli.Usiedli plecami do skały i Bond zapalił pierwszego, rozkosznegopapierosa, głęboko wciągając dym w płuca i z wolna wydychając goprzez nozdrza.Kiedy Gala zrobiła, co tylko mogła, ze swoim pu-drem i szminką do ust, Bond zapalił dla niej papierosa i kiedy jej gowręczał, po raz pierwszy spojrzeli sobie w oczy i uśmiechnęli się.Potem siedzieli, patrząc w milczeniu na morze, na złocistą panora-mę, tę samą, a jednak zupełnie nową.Bond przerwał milczenie.- No, jak Boga kocham - odezwał się.- Bardzo mało brakowało.- Wciąż nie wiem, co się właściwie stało - odrzekła Gala.- Pozatym, że uratowałeś mi życie.- Położyła dłoń na jego dłoni i cofnęłają.- Gdyby ciebie przy tym nie było, już bym nie żył - powiedziałBond.- Gdybym pozostał tam, gdzie byłem - wzruszył ramionami.Odwrócił się i popatrzył na nią.- Chyba uświadamiasz sobie - rzekłbeznamiętnie - że ktoś zwalił na nas tę skałę? - Odpowiedziała muspojrzeniem szeroko rozwartych oczu.- Gdybyśmy przeszukali to wszystko - wskazał na kredowy ob-wał - znalezlibyśmy ślady kilku wywierconych otworów i dynamitu.Zobaczyłem dym i usłyszałem huk eksplozji na ułamek sekundyprzed tym, jak urwisko się zwaliło.I mewy również - dodał.- A cowięcej - podjął po chwili - nie mógł to być sam Krebs.Zrobiono tona oczach wszystkich.I zrobiło to kilku ludzi, dobrze zorganizowa-nych, mających nas na oku od chwili, kiedy zeszliśmy ścieżką zurwiska na plażę.W oczach Gali pojawiło się zrozumienie i błysk lęku.- Co teraz zrobić? - spytała z niepokojem [ Pobierz całość w formacie PDF ]