[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W uszach zaczęło mi dzwonić i szumieć; ze ścian świątyni płynął niski, monotonny śpiew.Widząc skrzywioną twarz Cala, pojąłem, że on również to słyszy.Ziemia pod stopami zadrżała, jakby przybywał mieszkaniec tego nawiedzonego kościoła, żeby bronić swej własności.Struktura normalnej przestrzeni i czasu zdawała się pękać i łamać.Kościół wypełnił się widmami, lśniąc piekielnym blaskiem odwiecznego, zimnego ognia.Wydawało mi się, że dostrzegam przerażającą i zniekształconą postać Jamesa Boone'a, tańczącego wokół spoczywającego na wznak ciała kobiety, a tuż za nim ujrzałem mego ciotecznego dziadka Phillipa, nowicjusza, odzianego w czarną sutannę z kapturem.W dłoniach trzymał nóż i puchar.Deum vobiscum magna vermis.Widniejące na stronicy księgi słowa zadrżały i wykrzywiły się, pławiły się w ofiarnej krwi, nagrodzie dla stwora, który przybył spoza gwiazd.Ślepi, wymieszani ze sobą wierni kołysali się w zapamiętałym, demonicznym modlitewnym ruchu; ich zdeformowane twarze wypełnione były żarliwym, odrażającym oczekiwaniem.Teraz łacinę zastąpił starszy język, pochodzący z czasów, kiedy nie było jeszcze Egiptu i piramid, pochodzący z czasów, kiedy Ziemia stanowiła jeszcze kulę kipiącego w pustej przestrzeni gazu.Gyyagin vardar Yogsoggoth! iierminis! Gyyagin! Gyyagin! Gy- yagin!Pulpit zaczął drżeć i pękać, unosić się w powietrze.Calvin wrzasnął i uniósł ramię, żeby zasłonić twarz.Cały ołtarz i absyda kościoła trzęsły się potężnym, mrocznym ruchem, jak okręt ciskany przez burzę.Porwałem księgę i trzymałem ją w wyciągniętych rękach; odnosiłem wrażenie, że spali mnie żarem słoń- ca, spopieli, oślepi."Niech pan ucieka!" - wrzasnął Calvin.- "Niech pan ucieka!"Ale stałem jak słup soli i obca istota wypełniła mnie niczym starożytne naczynie, które czekało przez lata.przez całe pokolenia!"Gyyagin vardar!" - wrzasnąłem.- "Sługa Yogsoggotha, Bezimiennego! Glisty spoza Przestrzeni! Pożeracz Gwiazd! Niszczyciel Czasu! Verminis! Oto nadchodzi Godzina Spełnienia! Czas Zapłaty! Verminis! Alyah! Alyah! Gyyagin!"Calvin pchnął mnie.Zachwiałem się, kościół zawirował mi przed oczyma i upadłem na posadzkę.Uderzyłem głową w krawędź przewróconej ławki i czaszkę objął mi ogień.ale umysł jakby mi przejaśniał.Po omacku sięgnąłem po zapałki, które ze sobą zabrałem.Kościół wypełnił dobiegający z trzewi ziemi grzmot.Ze ścian i z sufitu zaczął płatami odpadać gips.Zardzewiały dzwon na wieży kościelnej odezwał się zdławionym, diabelskim kurantem, współczującą wibracją.Zapłonęła zapałka.Dotknąłem nią księgi w tej samej chwili, kiedy eksplodował pulpit i roztrzaskał się na drzazgi.Na jego miejscu rozwarła się otchłań.Cal zachwiał się na jej krawędzi, wyciągnął ramiona, otworzył usta w przeraźliwym krzyku, który zapamiętam do końca swoich dni.I wtedy napłynęło olbrzymie, szare, drgające cielsko.Smród przechodził wszelkie wyobrażenie.Była to olbrzymia, wylewająca się, zawiesista, pokryta pęcherzami galareta, monstrualny, odrażający kształt, który bił w niebo prosto z najgłębszych otchłani ziemi.I wtedy też, w nagłym, straszliwym przebłysku, pojąłem to, o czym nie wiedział żaden człowiek.Spostrzegłem, że był to zaledwie jeden pierścień, jeden tylko segment potwornej glisty, która pozbawiona oczu przez lata trwała w sklepionej pieczarze mroku pod tym odrażającym kościołem!Księga w moim ręku płonęła jasnym płomieniem, a Stwór krzyczał nade mną bezgłośnym wrzaskiem.Trafiony koszmarnym ciosem Calvin z przetrąconym karkiem przeleciał przez cały kościół jak szmaciana lalka.To coś zapadało się.Stwór zapadał się, zostawiając jedynie olbrzymią dziurę otoczoną zwałami czarnej piany, a powietrze rozdarł potężny krzyk i okropne mlaskanie, które ginęły w jakiejś ogromnej dali.W końcu zapadła cisza.Popatrzyłem pod nogi.Z księgi pozostał tylko popiół.Zacząłem się śmiać, potem zawodzić jak zraniona bestia.Opuścił mnie cały zdrowy rozsądek, usiadłem na podłodze, ze skroni płynęła mi krew, krzyczałem i mamrotałem coś w tym bezbożnym mroku, a Calvin leżał rozciągnięty w odległym kącie, spoglądając na mnie nieruchomymi, lśniącymi oczyma, w których zakrzepł wyraz najwyższej trwogi.Nie mam najmniejszego pojęcia, jak długo znajdowałem się w tym stanie.Nie potrafię tego określić.Ale kiedy wróciła mi zdolność jasnego myślenia, otaczające mnie cienie wydłużyły się; zapadał zmrok.Uwagę moją przykuł ruch w dziurze wybitej w posadzce kościoła.Pośród potrzaskanych desek podłogi pojawiła się dłoń.Szaleńczy rechot zamarł mi w gardle.W jednej chwili miejsce histerii zajęła zgroza.Poczułem, że z głowy odpływa mi cała krew.Ze straszliwą, mściwą powolnością gnijąca postać wydobywała się z ciemności, odwracając w moją stronę połowę czaszki.Na czole, po gołym mięsie spacerowały robaki.Zgniła sutanna zwisała krzywo z próchniejących obojczyków.Tylko oczy były żywe - czerwone, pełne szaleństwa jamy spoglądały na mnie z wyrazem czegoś więcej niż szaleństwo; spoglądały na mnie pełne pustego życia niezmierzonych pustek poza granicami naszego Wszechświata.Stwór przyszedł, żeby zabrać mnie na dół, w ciemność.I wtedy, skrzecząc, uciekłem.Zostawiłem ciało mego wieloletniego przyjaciela w tamtym miejscu żywej zgrozy.Biegłem tak długo, aż powietrze w moich płucach i mózg w czaszce stały się niczym rozpalona magma.Biegłem tak długo, aż dotarłem do tego nawiedzonego i splugawionego domu, do mego pokoju, gdzie upadłem i jak martwy leżałem aż do dzisiaj.Biegłem, ponieważ nawet mimo szaleństwa, jakie mnie ogarnęło, mimo że stwór był animowanym w przerażający sposób trupem, dostrzegłem w nim rodzinne podobieństwo.Ale nie był to ani Phillip, ani Robert, których portrety wiszą w galeii na piętrze.Owo gnijące oblicze należało do Jamesa Boone'a, Strażnika Glisty!Ciągle żyje gdzieś w splątanych, pozbawionych światła otchłaniach rozciągających się pod Dolą Jeruzalem i Chapelwaite.Spalenie księgi fatalnie pokrzyżowało mu szyki, ale istnieją przecież inne jeszcze jej kopie.Niemniej stanowię bramę i jestem ostatnim człowiekiem, w którego żyłach płynie krew Boone'ów.W imię dobra ludzkości muszę umrzeć.i przerwać raz na zawsze ten łańcuch.Niebawem utopię się w morzu, Bonesie.Moja podróż, podobnie jak opowieść, dobiega końca.Niech Bóg zawsze ma Cię w Swej opiece.CHARLESOwe osobliwe papiery dotarły w końcu do pana Everetta Gransona, do którego były adresowane.Podejrzewano nawrót zapalenia opon mózgowych, które pierwotnie dotknęło Charlesa Boone'a po śmierci żony w roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, a później sprawiło, że zwariował i zamordował swego towarzysza i wieloletniego przyjaciela, pana Calvina McCanna.Notatki w prywatnym dzienniku pana McCanna są fascynującym przykładem fałszerstwa, bez wątpienia spreparowanego przez Charlesa Boone'a w celu uwiarygodnienia swoich paranoidalnych iluzji.W co najmniej dwóch miejscach Charles Boone przeliczył się, Po pierwsze, kiedy "ponownie odkryto" (używam naturalnie terminu historycznego) Dolę Jeruzalem, posadzka w absydzie kościoła, jakkolwiek zbutwiała, nie nosiła śladów żadnej eksplozji ani jakichś szczególnych zniszczeń [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl milosnikstop.keep.pl
.W uszach zaczęło mi dzwonić i szumieć; ze ścian świątyni płynął niski, monotonny śpiew.Widząc skrzywioną twarz Cala, pojąłem, że on również to słyszy.Ziemia pod stopami zadrżała, jakby przybywał mieszkaniec tego nawiedzonego kościoła, żeby bronić swej własności.Struktura normalnej przestrzeni i czasu zdawała się pękać i łamać.Kościół wypełnił się widmami, lśniąc piekielnym blaskiem odwiecznego, zimnego ognia.Wydawało mi się, że dostrzegam przerażającą i zniekształconą postać Jamesa Boone'a, tańczącego wokół spoczywającego na wznak ciała kobiety, a tuż za nim ujrzałem mego ciotecznego dziadka Phillipa, nowicjusza, odzianego w czarną sutannę z kapturem.W dłoniach trzymał nóż i puchar.Deum vobiscum magna vermis.Widniejące na stronicy księgi słowa zadrżały i wykrzywiły się, pławiły się w ofiarnej krwi, nagrodzie dla stwora, który przybył spoza gwiazd.Ślepi, wymieszani ze sobą wierni kołysali się w zapamiętałym, demonicznym modlitewnym ruchu; ich zdeformowane twarze wypełnione były żarliwym, odrażającym oczekiwaniem.Teraz łacinę zastąpił starszy język, pochodzący z czasów, kiedy nie było jeszcze Egiptu i piramid, pochodzący z czasów, kiedy Ziemia stanowiła jeszcze kulę kipiącego w pustej przestrzeni gazu.Gyyagin vardar Yogsoggoth! iierminis! Gyyagin! Gyyagin! Gy- yagin!Pulpit zaczął drżeć i pękać, unosić się w powietrze.Calvin wrzasnął i uniósł ramię, żeby zasłonić twarz.Cały ołtarz i absyda kościoła trzęsły się potężnym, mrocznym ruchem, jak okręt ciskany przez burzę.Porwałem księgę i trzymałem ją w wyciągniętych rękach; odnosiłem wrażenie, że spali mnie żarem słoń- ca, spopieli, oślepi."Niech pan ucieka!" - wrzasnął Calvin.- "Niech pan ucieka!"Ale stałem jak słup soli i obca istota wypełniła mnie niczym starożytne naczynie, które czekało przez lata.przez całe pokolenia!"Gyyagin vardar!" - wrzasnąłem.- "Sługa Yogsoggotha, Bezimiennego! Glisty spoza Przestrzeni! Pożeracz Gwiazd! Niszczyciel Czasu! Verminis! Oto nadchodzi Godzina Spełnienia! Czas Zapłaty! Verminis! Alyah! Alyah! Gyyagin!"Calvin pchnął mnie.Zachwiałem się, kościół zawirował mi przed oczyma i upadłem na posadzkę.Uderzyłem głową w krawędź przewróconej ławki i czaszkę objął mi ogień.ale umysł jakby mi przejaśniał.Po omacku sięgnąłem po zapałki, które ze sobą zabrałem.Kościół wypełnił dobiegający z trzewi ziemi grzmot.Ze ścian i z sufitu zaczął płatami odpadać gips.Zardzewiały dzwon na wieży kościelnej odezwał się zdławionym, diabelskim kurantem, współczującą wibracją.Zapłonęła zapałka.Dotknąłem nią księgi w tej samej chwili, kiedy eksplodował pulpit i roztrzaskał się na drzazgi.Na jego miejscu rozwarła się otchłań.Cal zachwiał się na jej krawędzi, wyciągnął ramiona, otworzył usta w przeraźliwym krzyku, który zapamiętam do końca swoich dni.I wtedy napłynęło olbrzymie, szare, drgające cielsko.Smród przechodził wszelkie wyobrażenie.Była to olbrzymia, wylewająca się, zawiesista, pokryta pęcherzami galareta, monstrualny, odrażający kształt, który bił w niebo prosto z najgłębszych otchłani ziemi.I wtedy też, w nagłym, straszliwym przebłysku, pojąłem to, o czym nie wiedział żaden człowiek.Spostrzegłem, że był to zaledwie jeden pierścień, jeden tylko segment potwornej glisty, która pozbawiona oczu przez lata trwała w sklepionej pieczarze mroku pod tym odrażającym kościołem!Księga w moim ręku płonęła jasnym płomieniem, a Stwór krzyczał nade mną bezgłośnym wrzaskiem.Trafiony koszmarnym ciosem Calvin z przetrąconym karkiem przeleciał przez cały kościół jak szmaciana lalka.To coś zapadało się.Stwór zapadał się, zostawiając jedynie olbrzymią dziurę otoczoną zwałami czarnej piany, a powietrze rozdarł potężny krzyk i okropne mlaskanie, które ginęły w jakiejś ogromnej dali.W końcu zapadła cisza.Popatrzyłem pod nogi.Z księgi pozostał tylko popiół.Zacząłem się śmiać, potem zawodzić jak zraniona bestia.Opuścił mnie cały zdrowy rozsądek, usiadłem na podłodze, ze skroni płynęła mi krew, krzyczałem i mamrotałem coś w tym bezbożnym mroku, a Calvin leżał rozciągnięty w odległym kącie, spoglądając na mnie nieruchomymi, lśniącymi oczyma, w których zakrzepł wyraz najwyższej trwogi.Nie mam najmniejszego pojęcia, jak długo znajdowałem się w tym stanie.Nie potrafię tego określić.Ale kiedy wróciła mi zdolność jasnego myślenia, otaczające mnie cienie wydłużyły się; zapadał zmrok.Uwagę moją przykuł ruch w dziurze wybitej w posadzce kościoła.Pośród potrzaskanych desek podłogi pojawiła się dłoń.Szaleńczy rechot zamarł mi w gardle.W jednej chwili miejsce histerii zajęła zgroza.Poczułem, że z głowy odpływa mi cała krew.Ze straszliwą, mściwą powolnością gnijąca postać wydobywała się z ciemności, odwracając w moją stronę połowę czaszki.Na czole, po gołym mięsie spacerowały robaki.Zgniła sutanna zwisała krzywo z próchniejących obojczyków.Tylko oczy były żywe - czerwone, pełne szaleństwa jamy spoglądały na mnie z wyrazem czegoś więcej niż szaleństwo; spoglądały na mnie pełne pustego życia niezmierzonych pustek poza granicami naszego Wszechświata.Stwór przyszedł, żeby zabrać mnie na dół, w ciemność.I wtedy, skrzecząc, uciekłem.Zostawiłem ciało mego wieloletniego przyjaciela w tamtym miejscu żywej zgrozy.Biegłem tak długo, aż powietrze w moich płucach i mózg w czaszce stały się niczym rozpalona magma.Biegłem tak długo, aż dotarłem do tego nawiedzonego i splugawionego domu, do mego pokoju, gdzie upadłem i jak martwy leżałem aż do dzisiaj.Biegłem, ponieważ nawet mimo szaleństwa, jakie mnie ogarnęło, mimo że stwór był animowanym w przerażający sposób trupem, dostrzegłem w nim rodzinne podobieństwo.Ale nie był to ani Phillip, ani Robert, których portrety wiszą w galeii na piętrze.Owo gnijące oblicze należało do Jamesa Boone'a, Strażnika Glisty!Ciągle żyje gdzieś w splątanych, pozbawionych światła otchłaniach rozciągających się pod Dolą Jeruzalem i Chapelwaite.Spalenie księgi fatalnie pokrzyżowało mu szyki, ale istnieją przecież inne jeszcze jej kopie.Niemniej stanowię bramę i jestem ostatnim człowiekiem, w którego żyłach płynie krew Boone'ów.W imię dobra ludzkości muszę umrzeć.i przerwać raz na zawsze ten łańcuch.Niebawem utopię się w morzu, Bonesie.Moja podróż, podobnie jak opowieść, dobiega końca.Niech Bóg zawsze ma Cię w Swej opiece.CHARLESOwe osobliwe papiery dotarły w końcu do pana Everetta Gransona, do którego były adresowane.Podejrzewano nawrót zapalenia opon mózgowych, które pierwotnie dotknęło Charlesa Boone'a po śmierci żony w roku tysiąc osiemset czterdziestym ósmym, a później sprawiło, że zwariował i zamordował swego towarzysza i wieloletniego przyjaciela, pana Calvina McCanna.Notatki w prywatnym dzienniku pana McCanna są fascynującym przykładem fałszerstwa, bez wątpienia spreparowanego przez Charlesa Boone'a w celu uwiarygodnienia swoich paranoidalnych iluzji.W co najmniej dwóch miejscach Charles Boone przeliczył się, Po pierwsze, kiedy "ponownie odkryto" (używam naturalnie terminu historycznego) Dolę Jeruzalem, posadzka w absydzie kościoła, jakkolwiek zbutwiała, nie nosiła śladów żadnej eksplozji ani jakichś szczególnych zniszczeń [ Pobierz całość w formacie PDF ]